Jeszcze dwa tygodnie temu ja i moje dzieci nie mieliśmy dachu nad głową, ale i tak możemy mówić o wielkim szczęściu. Straciliśmy w pożarze cały dobytek, ale mogliśmy stracić życie. To naprawdę cud, że nic nam się nie stało. Co dzień dziękuję za to Bogu.
– Mamusiu, a co będzie na deser? – z zamyślenia wyrwał mnie głos 9-letniego Adasia.
– Upiekę szarlotkę. Pasuje? – spytałam, mierzwiąc jasną czuprynę synka.
– Pewnie! Super, uwielbiam szarlotkę. Anielka zresztą też – odpowiedział radośnie.
Jakie to szczęście, że na buziach moich dzieci znowu gości uśmiech – pomyślałam. W południe pójdziemy na mszę, a na koniec wygłoszę krótkie podziękowanie dla wszystkich parafian i sąsiadów, bez których dziś nie mielibyśmy wyremontowanego domu. Pięknie umeblowanego, z mnóstwem zabawek i przyborów szkolnych dla dzieci. O wiele wspanialszego niż przed pożarem.
Na samo wspomnienie, ile dobra spotkało mnie w ciągu ostatniego kwartału, wciąż kręci mi się w oku łza. Już przed pożarem nie było nam łatwo. Moje małżeństwo z Leszkiem to była gehenna. Sama nie wiem, czemu tak długo zwlekałam z decyzją, żeby od niego odejść. Po rozwodzie z dnia na dzień stałam się samotną matką. Leszek nieregularnie płacił alimenty, a nawet gdy wpływały na konto, były śmiesznie niskie.
Po maturze nie pracowałam, a teraz musiałam pójść do pracy na pełen etat, żeby utrzymać naszą trójkę. Na szczęście dostałam pracę w sklepie spożywczym na osiedlu jako ekspedientka. Lubiłam to zajęcie, moja szefowa była sympatyczną i uczciwą osobą, wypłatę dostawałam na czas, mogłam też liczyć na premie.
A kiedy dzieciaki były chore i musiałam iść z nimi do lekarza albo zostać w domu, mogłam liczyć na dużą wyrozumiałość właścicielki sklepu. Znała moją trudną sytuację i nie wymawiała mi nieobecności. Podchodziła do mojej żonglerki pomiędzy pracą a wychowywaniem dzieci z pełnym zrozumieniem.
Mieszkaliśmy w niewielkim domku odziedziczonym jeszcze po moich dziadkach. Niestety, zarówno oni, jak i moi rodzice zmarli wcześnie. Nie doczekali nawet mojego ślubu. Dziś myślę, że gdyby żyła moja mama, na pewno nie dopuściłaby do tego, żebym wyszła za kogoś takiego jak Leszek.
To był koszmar
Już w okresie narzeczeństwa zaglądał do kieliszka, do tego szturchał, popychał mnie. Robił mi awantury, ale później przepraszał, przynosił kwiaty i obiecywał, że już nigdy…
– Kochanie, to ostatni raz, przysięgam. Poniosło mnie. Wiesz, w urzędzie pracy znowu powiedzieli, że nie mają dla mnie żadnego zajęcia. Ten zasiłek mnie upokarza. Czuję się jak jakiś gołodupiec. I dlatego się tak zdenerwowałem – tłumaczył się Leszek z kolejnej afery o nic.
A ja, głupia, przyjmowałam jego przeprosiny i wierzyłam, że się zmieni – przestanie pić i już więcej nie podniesie na mnie ręki. Ale on zawsze miał jakieś powody, żeby się na mnie wyżyć. Błędne koło awantur i przeprosin trwało aż do ślubu. A ja znowu naiwnie wierzyłam, że po złożeniu przysięgi małżeńskiej Leszek odpuści, że coś w nim w końcu drgnie.
Miesiąc po ślubie był sielankowy. Leszek dostał pracę w warsztacie samochodowym. Złagodniał, mówił, że kocha mnie jak nigdy. Szybko zaszłam w ciążę. I wtedy zaczęło się prawdziwe piekło. Leszek zaczął pić na umór. W amoku bił mnie, czym popadnie. Ręką, pasem, raz nawet rzucił we mnie krzesłem. Cudem nie poroniłam. Sąsiedzi byli daleko, nie słyszeli awantur. Cierpiałam w milczeniu.
Leszka zwolnili z pracy, znowu zrobiło się biednie. Nie chciałam już kolejnego dziecka, ale mojego męża to nie obchodziło. W efekcie znów zaszłam w ciążę. Ten czas z Leszkiem u boku i małymi dziećmi wspominam jako niekończące się pasmo nieszczęść i rozpaczy.
Gdy dowiedziałam się, że mój mąż ma kochankę od kielicha, na swój sposób poczułam ulgę. Pomyślałam, że może ten koszmar wreszcie się skończy. Przynajmniej miałam podstawę do rozwodu z orzekaniem o winie… Wbrew moim obawom Leszek nie stawiał się i szybko zgodził się na rozstanie.
Wtedy też przestał traktować mnie jak worek treningowy, bo chciał lepiej wypaść w sądzie. Ale i tak opiekę nad dziećmi przyznano mnie – częściowo z powodu widocznych śladów znęcania się nade mną, a częściowo dzięki zeznaniom byłego pracodawcy mojego męża, który potwierdził, że Leszek często zaglądał do kieliszka i właśnie dlatego stracił pracę.
Na szczęście dom jako scheda po dziadkach należał w całości do mnie. Leszek musiał się wyprowadzić. Spłaciłam tylko jego niewielki wkład w remont, który zrobiliśmy kilka lat wcześniej. I tak mnie i dzieciom minęło kilka lat względnego szczęścia i spokoju. Żyliśmy dosyć biednie, ale wystarczało na podstawowe potrzeby. Wszystko było w porządku aż do tego pamiętnego październikowego wieczoru, gdy do moich drzwi zapukał młody chłopak.
Zerwałam się i pobiegłam po dzieci
– Proszę pani, pali się pani dach, proszę natychmiast uciekać – powiedział zdecydowanym głosem.
Nie od razu uwierzyła, że to, co mówi, jest prawdą, a nie szczeniackim wygłupem. W końcu jednak, gdy usłyszałam syrenę strażacką, zrozumiałam, że to się dzieje naprawdę. Zerwałam się i pobiegłam po dzieci. Jak w transie ubrałam je w kurtki i buty. Zabrałam jeszcze kołdrę ze swojego łóżka. Gdy wychodziliśmy, dym czuć było już w całym domu. Wybiegliśmy na zewnątrz dosłownie w ostatniej chwili, zanim zawalił się zajęty ogniem dach.
Okazało się, że troje młodych ludzi przejeżdżało akurat ulicą, przy której stał nasz dom. Zauważyli ogień. I to właśnie dzięki ich refleksowi i opanowaniu udało nam się uciec z płonącej pułapki. Jeden z chłopców zaalarmował mnie pukaniem do drzwi, a dwóch pozostałych dzwoniło po straż pożarną i policję.
W najczarniejszych snach nie przypuszczałam, że może nas dotknąć taka tragedia. Przecież budynek był remontowany kilka lat wcześniej, do tego przechodził regularne kontrole przeciwpożarowe.
Najbardziej szkoda mi było dzieci. Na pewno czuły, że żyją biedniej niż ich rówieśnicy, że nie mają tylu zabawek czy gadżetów. A teraz nie miały kompletnie nic… Wystarczyło kilka minut, by pożar pozbawił nas całego dobytku. Z naszego domu nie ocalał żaden przedmiot. To, co się nie spaliło, zostało zalane. Straciliśmy wszystko – ubrania, meble, sprzęty, rodzinne pamiątki, dokumenty.
Następnego dnia po tragedii strażacy pozwolili wrócić nam na zgliszcza, żeby się rozejrzeć. Niestety, nic nie dało się uratować. Budynek zabezpieczono plandekami, by do środka nie dostała się woda. Strażacy przez tydzień wynosili gruz i pociętą blachodachówkę.
Przez kilka dni gościli nas znajomi, a potem przenieśliśmy się do świetlicy szkolnej, w której urządzono nam tymczasowe lokum. Adasiem i Anielką zajął się psycholog, bo widok płonącego domu był dla nich straszną traumą. Leszek nawet nie zainteresował się losem swoich dzieci. A przecież z lokalnych mediów musiał się dowiedzieć o pożarze. No chyba że akurat dał ostro w palnik…
Dom dzięki mojej przezorności był ubezpieczony, więc wypłacono nam odszkodowanie, ale nie wystarczyłoby ono na pokrycie całego kosztu odbudowy.
Zachodziłam w głowę, co zrobić
I wtedy dowiedzieliśmy się, że proboszcz poprzez portal społecznościowy zorganizował zbiórkę pieniędzy i materiałów na odbudowę naszego domu! Najpierw wątpiłam w powodzenie tej akcji, ale potem okazało się, że nasz dramat w niesamowity sposób obudził ludzką solidarność.
Środki sukcesywnie zasilały zbiórkę, a ekipa remontowa i wolontariusze zajęli się odbudową naszego domu. Budynek rósł, a ja każdego dnia z wdzięcznością myślałam o tym, ile dobra nas spotkało. Po trzech miesiącach mogliśmy się wprowadzić do odbudowanego domu. Gdyby nie ludzie dobrej woli, pewnie nigdy byśmy się nie podnieśli po tej tragedii.
Michał, Arek i Tomek – chłopcy, którzy ostrzegli nas przed pożarem i dzięki temu uratowali nasze życie – otrzymali oficjalne podziękowania od burmistrza miasta. Pomagali również przy odbudowie, a teraz czasami do nas wpadają, gdy są przejazdem w naszym mieście. Adaś i Anielka bardzo ich polubili. A mnie szczególna więź połączyła z tatą Michała. Jest wdowcem i mocno zaangażował się w odbudowę domu. Kto wie, może wkrótce w moim życiu zagości nowy mężczyzna…
Czytaj także:
„5-letni syn mojego męża zamieszkał w moim domu. Moje dzieci traktowały go raczej, jak natrętną muchę niż towarzysza zabaw"
„Moje dzieci i wnuki to banda sępów, nie zasłużyli na spadek po mnie. Ale ja mam już spadkobiercę. Za chwilę się urodzi”
„Czułem się jak śmieć, gdy patrzyłem jak moje dzieci głodują. Wyrzuty sumienia zżerały mnie od środka, więc sięgnąłem dna”