„W mieszkaniu obok rozgrywał się koszmar, a sąsiedzi milczeli jak zaklęci. Woleli udawać głuchych, niż pomóc dzieciom”

Smutne dzieci fot. Adobe Stock, nadezhda1906
„Naprawę nie zmierzałam wtrącać się w życie sąsiadów z góry. Uznałam, że skoro nie potrafią spokojnie ze sobą rozmawiać, to niech się żrą. Są dorośli, ich wybór i prawo. W tamtej chwili przez myśl mi nawet nie przeszło, że wkrótce zmienię zdanie. I nie tylko ja…”.
/ 18.02.2023 17:15
Smutne dzieci fot. Adobe Stock, nadezhda1906

To mieszkanie było spełnieniem moich marzeń. Przez wiele lat tułałam się po wynajmowanych kawalerkach, ale wreszcie doczekałam się swojego M. Co prawda w starym bloku i po części kupionego na kredyt, ale z perspektywą, że któregoś pięknego dnia od początku do końca będzie moje.

Kiedy już się wprowadziłam i rozpakowałam, postanowiłam dowiedzieć się czegoś o swoich sąsiadach i zwyczajach panujących w bloku. Najlepiej zorientowaną osobą jest zwykle w takich sprawach dozorczyni, więc któregoś poranka zaczepiłam ją na podwórku. Pani Helena okazała się bardzo gadatliwa.

– W zasadzie jest tu miło i spokojnie. Tylko ci M. z mieszkania nad panią… – wzniosła oczy do góry.

– Co z nimi? – nadstawiłam ucha.

– To patologia. On siedział za kratkami za bójki i kradzieże, ona też nie lepsza. No i lubią sobie wypić. A jak wypiją, to na siebie wrzeszczą. Tak się wyzywają, że aż uszy puchną. Wszyscy wtedy okna zamykają, żeby tego nie słyszeć.

– O matko, ale źle trafiłam. Powinnam się ich bać?

– Nie, aż tak źle nie jest. Honorowi są i sąsiadów nie tykają. Ale bardzo nie lubią, jak ktoś wtrąca się w ich sprawy. Kiedy więc wybuchnie awantura, niech się pani nie przejmuje ani broń Boże nie dzwoni na policję. Najlepiej wtedy po prostu podkręcić radio lub telewizor i przeczekać. Zazwyczaj po godzinie, dwóch jest po wszystkim.

– Dziękuję za radę. Zapamiętam – odparłam.

Naprawę nie zmierzałam wtrącać się w życie sąsiadów z góry. Uznałam, że skoro nie potrafią spokojnie ze sobą rozmawiać, to niech się żrą. Są dorośli, ich wybór i prawo. W tamtej chwili przez myśl mi nawet nie przeszło, że wkrótce zmienię zdanie. I nie tylko ja…

Pierwszą awanturę u M. usłyszałam kilka dni później. Rzeczywiście, krzyczeli tak głośno, że docierało do mnie każde słowo. Już miałam za radą dozorczyni podkręcić radio, gdy usłyszałam pukanie do drzwi.

Uciekali, bo bali się ojca

W progu stała na oko ośmioletnia dziewczynka. Trzymała za rączkę mniejszego od siebie chłopca.

– Jestem Monika, a to Marcinek, mój młodszy braciszek – przedstawiła się.

– Bardzo mi miło. A co wy tu robicie? Zgubiliście się? Nie wiecie, jak wrócić do domu? – uśmiechnęłam się.

– Nie… Wiemy… Mieszkamy na górze. Ale mama i tata znowu się kłócą, no to uciekliśmy… Chcieliśmy posiedzieć na klatce, ale bratu jest zimno. I pić mu się chce… Możemy posiedzieć u pani przez chwilkę? – patrzyła na mnie błagalnie.

– Oczywiście, oczywiście… Wchodźcie – zaprosiłam dzieci do środka.

Chwilę później oboje siedzieli już na kanapie w salonie i popijali sok, który przyniosłam z kuchni.

– Często tak uciekacie? – zapytałam ostrożnie.

– Noo! Jak tata krzyczy, to… – odezwał się chłopczyk.

– Nic nie mów. Ta pani nie jest ciekawa – zbeształa go siostra.

Marcinek skulił się w sobie. Nie odezwał się już ani słowem. Monika też milczała. Spoglądała tylko w górę. Gdy wrzaski na górze umilkły, odetchnęła z ulgą, wzięła brata za rączkę i ruszyła w stronę drzwi. W progu nagle się zatrzymała.

– Dziękujemy za sok. I niech pani nie mówi nikomu, że tu byliśmy. Bo rodzice będą źli. I na panią, i na nas – powiedziała smutno i wyszła. Brat poszedł za nią. 

– Możecie do mnie przychodzić, kiedy tylko chcecie! Nawet w nocy – zawołałam za nimi.  

Byłam w szoku

Ta cała sytuacja tak mnie zaskoczyła, że nie wiedziałam, co robić, jak zareagować. Pani Helena nie wspomniała przecież, że Malinowscy mają dzieci. Byłam przekonana, że mieszkają sami. Aby się nieco uspokoić, zebrać myśl, wybrałam się na spacer. Niedaleko bloku natknęłam się na dozorczynię.

– O, dobrze, że panią widzę. Czy pani wie, co mi się przed chwilą przytrafiło? – zaczęłam.

– Co? – spojrzała na mnie zaciekawiona.

– U M. była awantura.

– Tylko to? E, nic nowego… Przecież panią uprzedzałam – machnęła ręką.

– No tak, ale nie uprzedziła pani, że oni mają dzieci. Biedactwa zapukały do mnie, bo bały się zostać w domu – odparłam i pokrótce opowiedziałam jej o wizycie Moniki i Marcinka.
Myślałam, że dozorczyni będzie zaskoczona i oburzona. Tymczasem ona nawet nie mrugnęła. Widać było, że to dla niej żadna nowość.

– Tak, tak, oni często uciekają. M. ma niestety ciężką rękę. Zazwyczaj tylko wrzeszczy. Ale jak się wkurzy porządnie, to dzieciaki też potrafi uderzyć. Sama widziałam siniaki. Zresztą nie tylko ja… Wszyscy widzieli – westchnęła.

Zamurowało mnie.

– I nikt nie zareagował? Nie wezwał policji? Przecież tak nie można! Toż to przemoc… – odezwałam się w końcu.

– Policji? Czy pani zwariowała? M. to bardzo niebezpieczny człowiek. Jak mu ktoś nadepnie na odcisk, to się mści. Niejednemu już auto zniszczył albo przyłożył w ciemnej uliczce tylko za krzywe spojrzenie. Naprawdę, lepiej odwrócić głowę i udawać, że się nic nie słyszy i nie widzi. Lub podkręcić radio. Tak jest bezpieczniej – machnęła ręką.

– Mówi pani poważnie? Przecież tu chodzi o bezbronne dzieci! – nie wierzyłam w to, co słyszę.

– Jak najpoważniej. Świata pani nie zbawi. Jest, jak jest, i nie można tego zmienić. A poza tym dzieciom nic złego już się przecież nie dzieje. Gdy zaczyna się awantura, biorą nogi za pas. I czekają, aż się skończy. Radzą sobie – wzruszyła ramionami.

Poczułam, jak ogarnia mnie złość

– Tak? Mam na ten temat inne zdanie! I nie zamierzam chować głowy w piasek. Następnym razem od razu zadzwonię na policję! Te dzieci potrzebują spokoju! Jak w nie w domu, to w rodzinie zastępczej.

– Niech pani dzwoni, proszę bardzo. Uprzedzam tylko, że sama będzie pani z nimi rozmawiać i w razie czego składać zeznania. W tym bloku nikt pani nie poprze. Ludzie wolą mieć święty spokój. Nie chcą karku nadstawiać… Po co komu dodatkowe kłopoty? Mało ich teraz?

– Nie wierzę, naprawdę nie wierzę! Na pewno jest ktoś, kto ma sumienie! I wie, że nie można przechodzić obojętnie obok czyjegoś cierpienia! – krzyknęłam.

Nie miałam ochoty rozmawiać dłużej z tą kobietą. Nie rozumiałam, jak mogła być tak obojętna i nieczuła.

Jeszcze tego samego dnia odwiedziłam niemal wszystkich lokatorów na klatce. Naprawdę byłam przekonana, że znajdę sojuszników w walce z M. Nie wierzyłam, że wszyscy są aż tak bezduszni! Przecież w większości byli rodzicami, dziadkami! Kochali swoje dzieci i wnuki. Niestety, okazało się, że dozorczyni miała rację.

Sąsiedzi co prawda przyznawali mi rację, mówili, że ta cała sytuacja jest bardzo smutna, wręcz tragiczna, ale gdy pytałam, czy w razie czego także staną w obronie Moniki i Marcinka, złożą zeznania, odmawiali. I powtarzali argumenty dozorczyni. Że lepiej się nie wychylać, że każdy dziś powinien pilnować swojego nosa, że nie warto się narażać… Ze złości i bezsilności chciało mi się wyć. Prawdę mówiąc, straciłam wiarę w ludzi.

Mimo to nie zamierzałam rezygnować ze swoich planów. Bałam się, i to nawet bardzo, ale nie potrafiłam pogodzić się z krzywdą Moniki i Marcinka. Pamiętałam, jacy byli przestraszeni… Gdy kilka dni później u M. znowu wybuchła awantura, od razu zadzwoniłam na policję. Gdy wspomniałam, że w mieszkaniu są małe dzieci, przyjechali błyskawicznie.

O rany boskie, co tam się potem działo!

Wrzaski, krzyki, przekleństwa, groźby! Wszystko słyszałam, bo stałam na klatce, a drzwi u sąsiadów były szeroko otwarte. Koniec końców policjanci zakuli M. w kajdanki i zaczęli sprowadzać na dół. Rzucał się niczym wściekły byk. Gdy mnie mijali, M. spojrzał na mnie z nienawiścią.

– Wiem, że to ty na mnie doniosłaś! Nikt inny by się nie odważył. Nie daruję ci tego! Posiedzę kilka godzin na dołku i wrócę! A wtedy się policzymy! Jeszcze będziesz żałowała, że się tu wprowadziłaś! – rzucił przez zaciśnięte zęby. 

–  Nie strasz, nie strasz! Bo ta pani nie jest sama! – usłyszałam nagle z dołu głos.
To była dozorczyni. Wdrapywała się po schodach w towarzystwie kilku sąsiadów. M. spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Widać było, że wszystkiego się spodziewał, tylko nie tego.

– Pani Helenko, co pani? Przecież znamy się od lat! Nigdy sobie w drogę nie wchodziliśmy! – wykrztusił zaskoczony.

– I to był błąd. Dość tych awantur, dość cierpienia Marcinka i Moniki! Macie się uspokoić. Bo jak nie, to… – zawiesiła głos.

– To co? – M. odzyskał rezon.

– To wszyscy powiedzą, co się u was dzieje. Na komendzie, do protokołu. Jak jeden mąż. Prawda? – dozorczyni spojrzała na sąsiadów.

Przytaknęli. A ja nie mogłam w to uwierzyć. Przecież jeszcze kilka dni temu żadne z nich nie chciało słyszeć o zeznaniach, kontaktach z policją! A tu nagle taka niespodzianka.

– Jeszcze zobaczymy, kto będzie górą! Mam kumpli! – warknął M.

–  Powiedziałam ci, nie strasz. Wszystkim nie dasz rady. Nawet z kumplami. I módl się, żeby naszej nowej sąsiadce włos z głowy nie spadł. Bo będzie na ciebie. A wtedy… Jak nic trafisz za kratki, nawet na kilka lat, bo nie będzie twój pierwszy wyrok. Naprawdę tego chcesz? – dozorczyni patrzyła mu prosto w oczy.

– No, dość tych pogaduszek. Teraz porozmawiasz z nami. Na komendzie – odezwał nagle jeden z policjantów i lekko popchnął M.

Ten rzucił pani Helence gniewne spojrzenie, ale się nie odezwał. Chwilę później byli już za drzwiami.  Sąsiedzi jeszcze stali jakiś czas na klatce i patrzyli na mnie w milczeniu. Byłam tak zdziwiona ich wsparciem, że sama też nie odezwałam się nawet słowem. Milczałam nawet, gdy odjechał radiowóz.

– Widzę, że ciągle nie może pani dojść do siebie – odezwała się wreszcie pani Helenka.

– Rzeczywiście… Zaskoczyli mnie państwo, i to bardzo… Oczywiście pozytywnie. Skąd nagle taka zmiana? – spytałam.

– A, tak jakoś wyszło… Chyba tymi swoimi wycieczkami po mieszkaniach poruszyła pani nasze sumienia. Pogadaliśmy sobie trochę, naradziliśmy się… I co tu ukrywać, wstyd nas ogarnął. Tyle lat przymykaliśmy oczy na to, co dzieje się u M.. Głupio, po prostu głupio… – powiedział starszy jegomość z parteru. – Przecież mogło dojść nawet do najgorszego. Ale koniec z tym. Gdyby coś się działo, sami będziemy dzwonić na policję albo staniemy za panią murem.

– I nikt się nie wycofa. Prawda? – dozorczyni popatrzyła po twarzach sąsiadów.

Przytaknęli ochoczo.

– Bardzo się cieszę. Naprawdę. Bo już straciłam wiarę w ludzi…

– Ale ją pani odzyskała? – pani Helenka wolała się upewnić.

– Odzyskałam – uśmiechnęłam się.

Od tamtej pory minęły dwa tygodnie

U sąsiadów na górze panuje na razie względny spokój. Nie wiem, czy to już na stałe, czy tylko przycichli na chwilę, ale staram się być dobrej myśli. Zwłaszcza że machina sprawiedliwości ruszyła i nie mogą się już czuć tak pewnie jak wcześniej. Wieść niesie, że być może dostaną nadzór kuratora….

Sam M. też się mnie nie czepia. Gdy mijamy się na klatce, patrzy na mnie spod oka, ale milczy. Chyba dotarło do niego, że nikt w bloku już nie będzie udawał, że jest ślepy i głuchy.

Wręcz przeciwnie, chwilami mam wrażenie, że zwłaszcza pani Helenka śledzi uważnie każdy jego krok. I z tego właśnie cieszę się najbardziej. Bo nie można dla własnego komfortu psychicznego czy jakiegoś świętego spokoju patrzeć obojętnie, gdy komuś dzieje się krzywda. To nie po ludzku i nie po chrześcijańsku. Pamiętajcie o tym! 

Czytaj także:
„Nie pił, nie bił i uczciwie pracował, ale nigdy nie powiedział, że mnie kocha. Zrobił to dopiero, gdy śmiertelnie zachorowałam”
„Wybaczam żonie, że mnie bije, bo miała trudne dzieciństwo. Ale nie wyobrażam sobie mieć z nią dzieci”
„Matka biła mnie zawsze, gdy tylko byłam pod ręką. Wyżywała się na mnie, a gdy raz jej oddałam, wyrzekła się mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA