Rozumiem młodych, kiedy narzekają. Trudno im znaleźć pracę, nie mają pieniędzy na mieszkania, samochody, dzieci. Jednak żyją w wolnym kraju – mogą jechać, dokąd chcą; spotkać się, z kim chcą. To, czy widują bliskich, zależy tylko od nich samych. Mnie i mojego brata rozdzieliła historia. Spotkaliśmy się dopiero po ponad dwudziestu latach.
Zacznę od początku. Tata urodził się i wychował w Ameryce. Do Polski przyjechał w 1928 roku, po śmierci swoich rodziców. Miał wówczas 41 lat. Prawdę mówiąc, szukał żony. Dalecy krewni, z którymi utrzymywał kontakt, przekonywali go, że w kraju z pewnością znajdzie miłą i ładną dziewczynę, która chętnie wyjedzie z nim do Ameryki.
Krewni mieli rację. Niedługo po przyjeździe tata spotkał mamę i zakochał się w niej na zabój. Zresztą z wzajemnością. Był tylko jeden problem – mama za żadne skarby nie chciała jechać do USA. W końcu tata uległ: zdecydował się zlikwidować swoje sprawy za oceanem i osiąść w Polsce. Przywiezione stamtąd pieniądze pozwoliły mu otworzyć w Warszawie niewielki warsztat. Ojciec był stolarzem, widać na tyle dobrym, że choć nastały lata wielkiego kryzysu, udało mu się jakoś utrzymać na powierzchni. Mama opowiadała, że bywało bardzo trudno, ale na chleb nigdy nie brakowało.
W styczniu 1929 roku moi rodzice wzięli ślub w kościele Świętego Krzyża w Warszawie. Tata, który uległ mamie i zgodził się zamieszkać w Polsce, zawarł z nią, jeszcze przed ślubem, umowę: syn będzie miał, podobnie jak on, obywatelstwo amerykańskie, córka zaś – polskie. I tak się stało. Mój brat, który urodził się rok później, został obywatelem amerykańskim, co przypieczętowało jego późniejszy los. Ja przyszłam na świat w 1936 roku. Miałam więc niespełna trzy lata, kiedy wybuchła wojna.
Wrzesień 1939 roku pozostał w mojej pamięci jedynie jako zamazane wspomnienie. Pamiętam dźwięk syren i zdenerwowanie mamy. Mieszkanie rodziców ocalało. Żyliśmy jak wiele innych rodzin – aż do owego lutowego dnia 1942 roku.
Mamo, gdzie Kazik i tata? Kiedy wrócą?
Siedzieliśmy wówczas wszyscy przy kolacji. Mama smarowała chleb margaryną, a my z Kazikiem niecierpliwie czekaliśmy na nasze kanapki. I wtedy rozległo się mocne, zdecydowane stukanie do drzwi. Ręce mamy znieruchomiały.
Przez chwilę trwaliśmy w pewnym odrętwieniu. W końcu tata, powoli podnosząc się z krzesła, powiedział dziwnym, nieswoim głosem:
– Nic na to nie poradzimy, trzeba otworzyć – i poszedł w kierunku drzwi.
Po chwili do pokoju wpadło trzech mężczyzn w długich skórzanych płaszczach. Nie rozumiałam, co mówią. Zobaczyłam tylko, że mama zaczyna płakać, więc ja również się rozpłakałam i złapałam ją mocno za rękę. Tata podszedł do nas i cicho powiedział:
– Nie płacz, Wandziu, to nic nie pomoże. Musimy się teraz spakować.
Tego, co działo się przez następny kwadrans, jeszcze nie byłam w stanie zrozumieć. Mama trzęsącymi się rękami wyciągała z szafy ubrania Kazika i upychała je w niewielkiej walizce. Dlaczego, po co? Tego mi nikt nie wytłumaczył. Byłam przerażona, chciałam się przytulić do mamy. Ona jednak krzyknęła na mnie i odepchnęła mnie dość mocno, co zdarzyło się po raz pierwszy w życiu. Rozpłakałam się jeszcze gwałtowniej, rozżalona tą niesprawiedliwością.
W końcu tata wziął mnie na ręce. Był smutny, wyraźnie czymś zmartwiony. Nagle wydał mi się bardzo stary. Przez cały ten czas trzej mężczyźni stali przy drzwiach, nie odzywając się ani słowem. W końcu jeden z nich powiedział coś i wyszli, zabierając ze sobą tatę i Kazia.
– Mamo, gdzie Kazik i tata? Kiedy wrócą? – spytałam rankiem następnego dnia, patrząc w jej zaczerwienione oczy.
W końcu dotarło do mnie, że ojciec i brat pojechali bardzo daleko, że zostałyśmy z mamą same. Dlaczego ich zabrano, zrozumiałam dużo, dużo później. Kiedy po ataku Japończyków na Pearl Harbor Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny, mój ojciec i brat jako obywatele amerykańscy zostali internowani.
Pierwsza wiadomość przyszła po miesiącu. Byli co prawda odcięci od świata i pozbawieni wolności, ale na warunki nie mogli się skarżyć. Wyżywienie, lekarstwa i środki czystości zapewniał im Amerykański Czerwony Krzyż i prawdę mówiąc, wszystko to było o niebo lepsze od tego, czym my musieliśmy się zadowalać w Polsce. Przekonałam się o tym na własnej skórze, bo niebawem od naszych uwięzionych mężczyzn zaczęły przychodzić paczki. Nie mogłyśmy się z mamą doczekać zakończenia wojny.
Tymczasem wybuchło powstanie. Sama nie wiem, jakim cudem przeżyłyśmy ten koszmar, kryjąc się po podwarszawskich wsiach. Kiedy w maju 1945 roku wróciłyśmy do stolicy, naszego domu nie było. Nie było nawet ulicy. Lato spędziłyśmy w ruinach. Mama wierzyła, że ojciec i Kazik tu właśnie będą nas szukać. We wrześniu, kiedy noce zrobiły się zimne, mama z bólem serca postanowiła skorzystać z zaproszenia kuzynki. Zamieszkałyśmy w Sochaczewie.
Po paru miesiącach przyszła wiadomość z Polskiego Czerwonego Krzyża. Tato zmarł na zawał dwa miesiące przed zakończeniem wojny, o Kaziku zaś wiadomo było tylko, że wyjechał do Ameryki. Mama się załamała. Tak bardzo wierzyła, że kiedyś znowu będziemy wszyscy razem – i nagle okazało się, że nigdy już nie będzie tak jak dawniej…
Pisaliśmy do siebie przez pół wieku
W 1948 roku udało nam się wrócić do Warszawy. Zamieszkałyśmy w kwaterunkowym mieszkaniu ze wspólną kuchnią i łazienką, a mama znalazła pracę w niewielkiej spółdzielni rzemieślniczej. Wiosna 1951 roku. Wracając ze szkoły, jak zwykle zajrzałam do skrzynki. Była tam zaadresowana do mamy koperta z nadrukiem Polskiego Czerwonego Krzyża. Niecierpliwie czekałam na jej powrót z pracy.
Mama długo obracała w ręku kopertę, zanim zdecydowała się ją rozerwać. Już raz przecież jej nadzieje rozsypały się w proch. Przebiegła oczami tekst, a potem zaczęła powoli czytać od początku. Nie spuszczałam oczu z jej twarzy, nie mogłam jednak nic z niej wyczytać.
W końcu spojrzała na mnie i powiedziała cicho, podając mi list:
– Kazio wreszcie się znalazł. Mieszka w Detroit, tu jest jego adres.
Próbowałam wyobrazić sobie mojego dorosłego brata – miał już przecież 21 lat – ale nie umiałam. W pamięci zachowałam obraz patykowatego chłopaka z włosami przedzielonymi równiutkim przedziałkiem i pryszczami na twarzy.
Z niecierpliwością i obawą czekałyśmy na list od Kazia, mógł przecież zostać zatrzymany przez jakąś wojskową cenzurę lub UB, ale nic takiego się nie stało. Mój brat starannym charakterem pisma i nieco kulawą stylistyką – polską edukację zakończył przecież, mając 12 lat – opisał nam, co działo się z nim przez te wszystkie lata. Mam ten list do dziś.
„...Tata strasznie się denerwował, że nie ma od Was żadnych wiadomości. A potem dowiedzieliśmy się, że jest powstanie, i było jeszcze gorzej. Czuł się źle i lekarz, co go leczył, Niemiec, nie kazał mu się przejmować. Ale on nie umiał. Tato umarł w marcu 45, w nocy. Wiedział, że jest chory, i kazał mi słuchać pana Stanisława. Więc jak przyszli Amerykanie i nie było wiadomo, co w Polsce i co z Wami, to on zdecydował, że jedziemy do Ameryki... Zamieszkałem u siostry pana Stanisława, oni nie mają dzieci, więc ja dla nich jak syn. Poszedłem do pracy i do szkoły. Teraz jestem już w College i mam dobre wyniki. Chyba tu zostanę, choć za Wami tęsknię. Napiszcie do mnie! Mam nadzieję, że mój list doszedł, ale mówią, że różnie z tym bywa. Całuję ręce Mamy i ściskam Siostrzyczkę. Wasz kochający Kazik”.
Odtąd listy od Kazia przychodziły dosyć regularnie. Ale o tym, żeby przyjechał, nie było mowy. Po pierwsze, podróż wówczas bardzo dużo kosztowała, a po drugie, Kazik bał się, że jak tu przyjedzie, skończy w więzieniu. Jak wiadomo, te obawy w tamtym czasie wcale nie były pozbawione podstaw.
Nasze listy latały nad Atlantykiem przez ponad ćwierć wieku. Kazik donosił, że skończył szkołę, znalazł pracę w General Motors, potem firma posłała go na studia. Ożenił się, urodziło mu się troje dzieci, jego żona była Amerykanką i dzieci prawie nie mówiły po polsku. Mieszkali we własnym domu na przedmieściach Detroit, jeździli ogromnym samochodem. Wszystko to mogłam zobaczyć na kolorowych zdjęciach, które mój brat przysyłał z Ameryki.
Odezwała się do mnie jego wnuczka
Spotkaliśmy się z Kazikiem dopiero w 1977 roku. Mama była już ciężko chora i bardzo chciała przed śmiercią zobaczyć syna. Umarła szczęśliwa. A my? Wspomnienia o rodzicach i naszym dzieciństwie sprawiły, że od razu poczuliśmy niezwykłą bliskość. I choć okoliczności naszego spotkania nie były radosne, cieszyliśmy się z tych kilku dni, które udało nam się spędzić ze sobą.
Przez następne lata nadal pisywaliśmy do siebie. Kazik w każdym liście prosił, żebym wraz z rodziną przyleciała do nich, ale wtedy było to niemożliwe. Dopiero dziesięć lat później zdecydowałyśmy się z moją córką, Pauliną, na tę podróż. Paula jest jedynaczką i bardzo chciałam, żeby poznała swoje cioteczne rodzeństwo. Ale moi bratankowie nie za bardzo byli zainteresowani swoją polską rodziną. Wszyscy trzej mieszkali już poza domem i udało nam się spotkać z nimi tylko dwa razy.
W sumie może to nic dziwnego... Pochodziliśmy przecież z dwóch kompletnie różnych światów. Oni byli skupieni na studiach, swojej karierze i kolorowym życiu, a my mogłyśmy w kółko gadać o Solidarności, internowaniu, cenzurze i pustych sklepowych półkach, czyli o szarej polskiej rzeczywistości. Z prawdziwym zainteresowaniem słuchał tych wywodów jedynie Kazik.
To było moje ostatnie spotkanie z bratem. Dwa lata później zmarł nagle na zawał. Bardzo to przeżyłam. Do bratowej wysłałam długi, ciepły list z zapewnieniem, że jesteśmy rodziną i zawsze może na mnie liczyć. Nigdy nie odpisała. Było mi przykro, choć nie dziwiłam się – w końcu byłam dla niej obcą osobą.
Zapewne nie wspominałabym tej historii, gdyby nie to, co zdarzyło się kilka miesięcy temu. Pewnego dnia znalazłam w skrzynce list z Ameryki. Z tyłu koperty widniało jedynie imię: Helena. List napisany był poprawną polszczyzną i zaczynał się słowami: Droga Cioteczna Babciu. Piszę do Ciebie, bo...
Okazało się, że Helena ma 19 lat i jest córką Ethana, najmłodszego syna Kazika, a jej mama wraz z rodzicami wyjechała z Polski do USA jako kilkuletnia dziewczynka. Helen, jak ją nazywają bliscy i znajomi, napisała, że dobrze zna rodzinę mamy, ale chciałaby też poznać rodzinę swego ojca i dziadka. Chciałaby nawiązać kontakt ze mną, moją córką i jej dziećmi, czyli swoimi kuzynami.
Teraz mogę spokojnie umrzeć
Przeczytałam list Heleny na rodzinnym obiedzie, na który Paulina zaprasza mnie w prawie każdą niedzielę. O ile moja córka, być może odrobinę zrażona kontaktami z dziećmi Kazika, nie wykazała entuzjazmu, o tyle Julkę i Mateusza bardzo list Heleny ucieszył.
– Babciu, odpiszesz jej, prawda? – dopytywali. – Poznamy tę kuzynkę?
– Oczywiście, żadnego listu nie powinno się zostawiać bez odpowiedzi.
– To podaj jej nasze adresy mejlowe i poproś, żeby do nas napisała – prosili.
Byłam szczęśliwa, słysząc szczery entuzjazm w ich głosach. Moje kochane wnuki!
– Widzi mama, wygląda na to, że rodzina znowu się jakoś skonsoliduje, przynajmniej jej część – powiedział zięć, któremu kiedyś poskarżyłam się, że strasznie mi przykro z powodu braku kontaktu z rodziną brata. – Dla młodych skoczyć do Nowego Jorku, czy gdzie tam mieszka Helen, to żaden problem. Nie musi się już mama martwić.
– Chcesz powiedzieć, że mogę spokojnie umierać? – zaśmiałam się.
Grzegorz pokręcił tylko głową, westchnął i pocałował mnie w rękę. Lubimy się bardzo z moim zięciem, co okazujemy sobie za pomocą różnych przytyków, czasem naprawdę mocnych. Miał rację, młodzi pisują do siebie prawie codziennie i planują już wspólne wakacje w Polsce. Helen ma przyjechać na początku lipca. Ja też czekam na nią z niecierpliwością. Julka pokazała mi zdjęcia, które przysłała jej kuzynka. Ładna dziewczyna. Ma młodszego brata, który jest jak skóra zdjęta z Kazika.
Czytaj także:
„Razem z bratem zapłaciliśmy wysoką cenę za nieudane małżeństwo rodziców. Rozdzielili nas, by udowodnić, kto ma rację"
„W dzieciństwie babcia została rozdzielona z bratem. Szukała go potem całe życie, ale odnalazł się dopiero dzięki mnie”
„Dostałam od mamy wiadomość, że umiera. Okazało się że kłamała, żeby w końcu zobaczyć się ze mną i moim bratem”