– Bogusiu, nie powinnaś sama jechać w taką podróż – perswadowałem siostrze. – Najpierw pociąg, potem PKS, a jeszcze na koniec trzeba przejść z kilometr! Proszę cię, odłóż ten wyjazd na za tydzień, będę miał wolny weekend, zawiozę cię samochodem.
– Heniu, doceniam twoją troskę, ale jestem dorosła i poradzę sobie – Bogusia jak zwykle nie chciała żadnej pomocy. – Torba nie jest ciężka, zresztą ma kółka, więc nawet nie będę musiała dźwigać.
– No, jak uważasz – westchnąłem przesadnie ciężko, żeby dać jej do zrozumienia, że nie podoba mi się ta jej samodzielność.
Bałem się o nią
– Tak uważam – moja siostra była stanowcza. – Nie musisz aż tak się o mnie martwić. Co prawda, jestem twoją młodszą siostrą, ale już dawno skończyłam 50 lat i świetnie radzę sobie sama. Nie zgubię się, obiecuję!
Oczywiście, musiała mi przygadać. Ale miała rację – troszczę się o nią i martwię, bo dobrze pamiętam, że kiedyś, przeze mnie, o mało nie zginęła. Co prawda, oboje byliśmy wtedy dziećmi, ale tamto wydarzenie spowodowało, że wciąż się czuję za nią odpowiedzialny…
Mieszkaliśmy na wsi. Było nas troje – najstarsza siostra, Mania, miała wtedy już z 15 lat i pomagała rodzicom w polu. Ja miałem 9, a Bogusia zaledwie 5 lat. Oczywiście nadawałem się już do pracy i często jeździłem z rodzicami zbierać ziemniaki czy ustawiać snopki. Ale też prawdą jest, że Mania, jako większa, pracowała wydajniej. Kiedy więc nie było co zrobić z małą, zostawała ze mną, a cała rodzina, razem z babcią i wujkami, szła na pole. To była jesień, bo w lesie było zatrzęsienie grzybów, trafiały się też jeszcze borówki i jeżyny. Po to runo leśne chodziły właśnie najczęściej dzieciaki. Wolałem to niż zbieranie ziemniaków. A zresztą, do lasu najczęściej umawialiśmy się całą paczką, więc było wesoło. Mieliśmy czas na zabawę, a koszyki i tak były pełne. Zadowoleni byliśmy i my, i rodzice. Ale wtedy, jak na złość, żaden z chłopaków nie miał czasu. A i dziewczyny były zajęte, więc musiałem z siostrą siedzieć sam. Zająć się swoimi sprawami nie mogłem, bo musiałem jej pilnować. W dodatku Bogusia była wyjątkowo ruchliwym dzieckiem i wystarczyło na chwilę spuścić ją z oka, żeby zaraz coś narozrabiała.
Mało razy ściągaliśmy ją z dachu czy drzewa?
Przyznam, że akurat mnie to się nawet podobało, bo przynajmniej nie mazała się z byle powodu, i można było z nią iść na jabłka do sadu sąsiadów. Ale upilnować ją to była sztuka! Właśnie dlatego pomyślałem sobie, że pójdziemy do lasu na grzyby. Piechurem Bogusia była niezłym, no i przynajmniej byłaby czymś zajęta! Okoliczne lasy znałem jak własną kieszeń. U nas, na wsi, każdy dzieciak od małego latał po nich najpierw z rodzicami, potem sam i chyba nikomu do głowy by nie przyszło, że mógłby się zgubić. Zabraliśmy więc kosze, włożyłem Bogusi długie portki, żeby jej nic nie pogryzło, rodzicom napisałem kartkę, klucz zostawiłem w drewutni…
Tamtego roku był prawdziwy wysyp! Po półgodzinie mieliśmy już koszyk zapełniony prawdziwkami i kozakami. A do małego, metalowego kubeczka Bogusia zbierała leśne maliny, które dojrzewały dopiero na jesieni. Mogliśmy już spokojnie wracać do domu, ale nie śpieszyło mi się. Tu siostrzyczka miała zajęcie, objadając się malinami i wrzucając co dziesiątą do kubka. A ja mogłem zająć się swoimi sprawami – to znaczy robieniem łuku! Raz po raz podnosiłem wzrok, zerkałem na małą Wszyscy byliśmy zafascynowani Indianami. Zdaje się, że pod wpływem książek Karola Maya, które niedawno trafiły do szkolnej biblioteki. Każdy chłopak we wsi miał łuk i pióropusz. Zresztą, okupiony awanturą i bolącym siedzeniem, bo niejeden kogut ucierpiał na tej naszej pasji, a rodzice gonili nas za to, że hej! Ale co tam – wiadomo, że im większy pióropusz, tym lepszą pozycję zajmowało się w plemieniu, dlatego każdy zaciskał zęby podczas ojcowskiej reprymendy, a koguty chodziły bez ogonów. Kiedy więc zobaczyłem krzak leszczyny, z idealnymi gałęziami, natychmiast zabrałem się do roboty. Kozik zawsze nosiłem przy sobie. Usiadłem na mchu i zacząłem strugać łuk. Bogusia kilka metrów dalej obrabiała malinowe krzaczki, koszyk z grzybami bezpiecznie stał koło mnie. Strugałem, nacinałem i tylko co jakiś czas podnosiłem wzrok, żeby spojrzeć na siostrę.
No i raz jej nie zobaczyłem
Bez pośpiechu zawołałem raz i drugi. Odpowiedziała mi cisza… Wtedy chyba się jeszcze nie zdenerwowałem. Daleko nie mogła przecież odejść! Podniosłem się, otrzepałem spodnie i rozejrzałem wokół, wypatrując blond loków albo pomarańczowej bluzeczki. Nie widziałem nic poza krzakami i drzewami. Zawołałem jeszcze raz i jeszcze… Nic. Wziąłem koszyk i obszedłem dookoła maliny. Pomyślałem, że może siostra robi mi kawał i bawi się w chowanego. Rozglądałem się bezradnie po lesie. W którą stronę poszła? Gdzie miałem jej szukać?!
Przypomniało mi się, jak czytałem w jakiejś książce o metodzie zataczania kół. Że tak najłatwiej jest wytropić zwierzynę. Ruszyłem więc naprzód i po kilkunastu metrach skręciłem w prawo. Co chwila wołałem siostrę, bez skutku. Przepłoszyłem tylko kilka głuszców i zająca. Mniej więcej po godzinie zacząłem się już na dobre denerwować. Biegałem w panice to tu, to tam. Co prawda, było jasno, a w naszym lesie nie było wilków, ale dziki i lisy tak! Taki mały szkrab nie był tam bezpieczny. Nagle dotarło do mnie, że przez moją nieuwagę, przez głupotę, moja siostra mogła być w niebezpieczeństwie. Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, co robić. Na początku nie pomyślałem o tym, żeby zawołać pomoc. Wiadomo – bałem się. Przecież to moja wina, ja bym dostał w skórę tak, że hej! Dlatego chciałem wrócić do domu, odpiąć Morusa z łańcucha i z nim wrócić na poszukiwania.
„Przecież psy tropią ślady – kombinowałem. – Wprawdzie nasz podwórkowy kundel nie był szkolony, ale zapach domowników chyba zna”.
Jednak wraz z upływem czasu coraz bardziej dojrzewałem do pomysłu, żeby jednak wezwać rodziców na pomoc. Trudno, skórę ojciec przetrzepie, lecz przecież siostra ważniejsza! Już skręciłem na przecinkę, żeby wyjść na pole, gdy nagle przyszło mi do głowy, że Bogusia mogła pójść nad leśny ruczaj! A tam niebezpiecznie, bo teren podmokły, a przy samej wodzie kamienie były śliskie. Mało to razy ja sam zmoczyłem portki? Rzuciłem się pędem w stronę potoku, gubiąc po drodze grzyby z koszyka i modląc się, żeby nic się nie stało, żebym zdążył na czas. Jednak i tam Bogusi nie było. Poczułem z jednej strony ulgę, z drugiej rozczarowanie. No bo gdzie poszła?! Słońce grzało mi teraz w plecy i wiedziałem, że już jest popołudnie. A to jesień – kilka godzin ledwie i zacznie zmierzchać. Nie było czasu – musiałem szukać pomocy.
Szedłem w kierunku pola, rozmazując łzy
Płakałem jak mały chłopiec – i ze strachu o siostrę, i o siebie. Bo co będzie, jak jej nie znajdę? A jeśli coś jej się stało? Nie mogłem sobie darować tej głupoty. Ze złości połamałem swój nowy, piękny łuk, odrzuciłem go w krzaki. I wtedy ją zobaczyłem. Siedziała przy drodze i płakała. Pochyliłem się nad nią, a ona złapała mnie za szyję. Chlipała, że się bała, że zgubiła drogę, że chciała iść do domu. Wiedziała, że musi skręcić koło paśnika – sam jej to miejsce pokazywałem, ale potem to już nie wiedziała, jak iść, i tak usiadła przy ścieżce i płakała. Nie mówiłem jej, jaka była dzielna i że sama prawie trafiła do domu. Że gdyby poszła jeszcze kilkaset metrów, to już by zobaczyła pole i naszą chałupę. Tego jej nie powiedziałem. Ale obiecałem, że już nigdy jej nie zawiodę i zawsze będę się o nią troszczyć.
Rodzicom przyznałem się do wszystkiego. Raz, bo uważałem, że powinienem, a dwa, że mała i tak by się wygadała. Ojciec w skórę mi nie dał, lecz co od niego usłyszałem, to moje. Mama tylko ręce załamywała i widziałem, że pochlipała sobie przy kuchni. Dotrzymuję obietnicy. I choć Bogusia ma już swoje dzieci, a nawet jednego wnuka, to dla mnie zawsze zostanie małą, zagubioną siostrzyczką.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”