„W domu opieki teściowa zmieniła się w swój cień. Codziennie patrzyła jak jej bliscy odchodzą, musiałam ją uratować”

Kobieta w domu starców fot. Adobe Stock, Monkey Business
„Mama Helenka okazała się najcudowniejszą osobą na świecie, a po latach była mi bliższa niż moja własna matka. Nie ma większego dowodu miłości niż to, co dla nas zrobiła. Teściowa marzenie. Pora, żebyśmy się odwdzięczyli”.
/ 30.05.2022 17:30
Kobieta w domu starców fot. Adobe Stock, Monkey Business

Tyle złego mówi się o teściowych, że kiedy Darek powiedział, że chce, abym poznała jego rodziców, mało nie uciekłam. Jednak mama Helenka okazała się najcudowniejszą osobą na świecie. Teściową marzenie.

Po ślubie zamieszkaliśmy w miejscowości Darka

Nigdy się nie wtrącała w nasze małżeńskie życie, zawsze służyła pomocą i mądrymi radami, a po latach była mi bliższa niż moja własna matka (która za to okazała się taką teściową jak z dowcipów). Na szczęście mieszkała na drugim końcu Polski i miała jeszcze trzech innych zięciów, bliżej siebie, którym mogła zatruwać życie.

Ja pracowałam w domu kultury, on w zakładzie zieleni miejskiej. Teściowie mieli niewielkie dwupokojowe mieszkanie, więc kiedy pięć lat po ślubie urodziły się nam bliźniaki, już się nie mieściliśmy.

Wynajęliśmy własne mieszkanie – pokój z kuchnią. Na więcej nie było nas stać. Było ciężko, nie przeczę, ale przez kilka lat jakoś się nam udawało utrzymać na powierzchni. Szczerze mówiąc, za nasze pensje mogliśmy jedynie zapłacić za wynajem, rachunki i jedzenie. To dziadkowie pomagali dzieci ubrać i wyposażyć. O wakacjach czy kulturze nie było mowy.

Pewnego dnia teściowie zaprosili nas na obiad i przy kawie rzucili:

– Kochani, my się wyprowadzamy – powiedział teść, Robert. – Mamy już umówionego notariusza. Przepiszemy na was to mieszkanie. Będziecie mieli tysiąc dwieście złotych do przodu. To was ustawi.

Dokąd się wyprowadzali? Do domu seniora!

Zdradzili, że już dwa lata wcześniej wpisali się na listę oczekujących.

– W żadnym wypadku – wybuchnął Darek, a ja, z gardłem ściśniętym szokiem, tylko kiwałam głową, że się absolutnie z jego oburzeniem zgadzam.

Teściowa poklepała mnie po dłoni.

– Spokojnie, dzieci. To żadna tragedia. Wybraliśmy dobry dom, państwowy, otoczony lasem i ogrodem. Będziemy mieć duży, wspólny pokój, łazienkę. Robert będzie tam chodził na rehabilitację, bardzo tego potrzebuje, a na płatną nas nie stać. A ja nauczę się malować pejzaże. Zawsze tego chciałam. Będziemy jeździli na wycieczki, i w końcu nie będę musiała już gotować. Nigdy tego nie lubiłam.

Cały wieczór przekonywali nas, że tego właśnie chcą. Mieć opiekę lekarską na miejscu. I nowych przyjaciół. Ale ja wiedziałam, że tak naprawdę to pragną pomóc nam. I że był to pomysł Heleny, a Robert, jako nieustannie zakochany i zapatrzony w żonę mąż, po prostu robi to, co ona chce.

I tak się stało. Oni przenieśli się do „Złotej jesieni”, przybytku w sąsiedniej miejscowości odległej od naszego miasta o niecałe pięćdziesiąt kilometrów (niestety, u nas takiego domu nie było), a my odetchnęliśmy i przestrzennie, i finansowo.

Naturalnie nie zerwaliśmy kontaktów – kiedy mogliśmy, braliśmy dzieci i jeździliśmy w odwiedziny, oni też raz w miesiącu wsiadali w autobus i przyjeżdżali do nas na dzień, a nawet dwa.

Raz nawet złożyliśmy się i wyprawiliśmy dziadków z wnuczkami na wczasy nad morze. Razem spędzaliśmy święta. A kiedy pewnej zimy zapadłam na zapalenie płuc i dwa tygodnie przeleżałam w szpitalu, babcia Helenka sprowadziła się do nas i ogarnęła dom. Ogólnie rzecz biorąc, teściowie naprawdę byli zadowoleni.

Tam codziennie ktoś odchodzi

Osiem lat później zmarł teść. Miał dopiero siedemdziesiąt dwa lata, dbał o siebie, robił badania, więc ten rak trzustki był dla wszystkich zaskoczeniem. Dobrze, że nie cierpiał. I tak Helena została sama.

– Nie martwcie się o mnie – mówiła, gdy po pogrzebie odwoziliśmy ją do „Złotej jesieni”; pochowaliśmy teścia w rodzinnym grobowcu w naszym mieście. – Mam już tu przyjaciół, swoją życiową rutynę. Żal powoli minie. Trzeba dalej żyć, prawda? Mam już 70 lat, niewiele mi trzeba. Jest dobrze. Przyzwyczaiłam się.

Wierzyłam w to przez kolejne trzy lata. Widywałyśmy się przeważnie raz w miesiącu, kiedy jechaliśmy w odwiedziny. Co kilka dni rozmawiałyśmy przez telefon. Nie wiem kiedy pierwszy raz zauważyłam, że coś jest nie tak.

Może wtedy, kiedy dała mi swoją piękną „świąteczną” bluzkę, mówiąc, że jest dla niej za duża. Wtedy spojrzałam na nią krytycznym wzrokiem. I zauważyłam, że schudła. Nie, poprawiłam się w myślach, to nieodpowiednie słowo. Zmarniała.

Helena właściwie nieustająco się uśmiechała, często śmiała. Miała w sobie radość życia – ale nie tę wybuchową, niekiedy męczącą, tylko spokojną i wyważoną. To się chyba nazywa pogoda ducha.

Emanowała nią, sprawiając, że gdy się było z nią, to miało się wrażenie, że jest słoneczny dzień. Choćby nawet padało. A wtedy ze strachem zauważyłam, że ta pogoda ducha mojej teściowej zniknęła. Zaczęłam ją przepytywać. Nie, nie jest chora.

Czuje się dobrze. Schudła, bo jest stara i nie ma apetytu. Uśmiechała się, ale po raz pierwszy dostrzegłam, że jest to uśmiech odruchowy. A może nawet wymuszony, żeby mnie nie martwić.
Pożegnałam się z nią  – zawsze mnie odprowadzała na przystanek niedaleko domu, ale ostatnio mówiła, że jest zmęczona, i to też dotarło do mnie po raz pierwszy – i zanim wyszłam z domu, poszłam do pielęgniarki. Potwierdziła, że teściowa generalnie jest zdrowa.

– Ale posmutniała – powiedziałam. – Może to depresja?

Pani Wanda westchnęła.

– Myślę, że tęskni za mężem – powiedziała.

– No i niedawno zmarła jej przyjaciółka, z która się trzymały od kilku lat. Wie pani, ludzie tu umierają, codziennie, a inni to widzą. I każda taka śmierć jest dla nich przypomnieniem: stoję w tej samej kolejce. A na to nie poradzi nawet najlepszy dom. Mamy tu wspaniałych wolontariuszy, którzy poświęcają czas i prowadzą z seniorami zajęcia. Organizujemy koncerty, wyjazdy. Kiedy żył pan Robert, oboje świetnie się bawili, że tak powiem. Byli stosunkowo młodzi, zdrowi. Korzystali ze wszystkiego. Nawet jeszcze dwa lata temu pani Helenka z panią Basią, Irenką i panem Kazimierzem tworzyli zgraną paczkę. Wszędzie było ich pełno. Ale dzisiaj jest już tylko pani Helena.

– Wszyscy jej przyjaciele zmarli? – wyszeptałam.

Pielęgniarka pokiwała głową.

Ściany w kolorze groszku. Dla niej

Wyjechałam przybita. W autobusie, którym wracałam do domu, przypomniałam sobie ostatnią wizytę teściowej u nas. To było dwa miesiące wcześniej, podczas świąt wielkanocnych. Była u nas tylko przez trzy dni, a i tak mieliśmy kłopot ze spaniem.

Pięć osób na czterdziestu dwóch metrach, w tym dwie żywiołowe nastolatki. Ciasnota. Babcia Helena była szczęśliwa, zwłaszcza kiedy wpadła do nas sąsiadka, z którą się przyjaźniła przez trzydzieści lat.

Pani Hania zabrała teściową do siebie, potem widziałam, jak na podwórku zleciały się do niej inne znajome. Wszystkie poszły na cmentarz, na grób teścia.

Przypomniałam sobie też, jak podczas Wszystkich Świętych, stojąc przy grobie męża, chyba przez przypadek raz sobie ponarzekała.

– Najbardziej chciałabym przychodzić tu codziennie – powiedziała cicho, niekoniecznie do mnie. – Czuję się tu, jakbyś stał obok mnie, Robciu.

Wtedy nie dotarło do mnie prawdziwe znaczenie tych słów. Teraz tak, z całą mocą. Tylko co mogłam na to poradzić? Rok później moje dwie córki z dumą pokazały nam listy, w których oznajmiały, że dostały się na studia do Krakowa.

– O rany, ale to przecież strasznie daleko! – załamałam ręce. – Jak się będę tam wami opiekować?

Marta, starsza o dziesięć minut od Kasi powiedziała:

– Wreszcie nie będziesz musiała się nami przejmować. Jesteśmy już dorosłe i damy sobie radę. Zwłaszcza że będziemy przecież razem.

I tak oto moje dzieci wyprowadziły się z domu – już w czerwcu, bo chciały sobie znaleźć pracę w Krakowie. Tego dnia pogoda była piękna, otworzyłam okno w ich pokoiku na oścież i zaczęłam sprzątać. Zrozumiałam, że moje córki nie wrócą już na stałe do domu, zawsze ciągnął je wielki świat.

Taka kolej rzeczy

– Zrobimy tu sobie sypialnię – powiedział Darek, pakując rzeczy dziewczynek do pudeł, żeby wynieść je do piwnicy; kiedyś sobie zabiorą. – Wielkie podwójne łóżko, z dostępem po obu stronach, którego nie trzeba będzie codziennie rozkładać i ścielić. I będzie tu drugi telewizor, żebyśmy nie kłócili się o pilota. Będziemy żyć jak ludzie, a nie sardynki.

To byłoby cudowne – pomyślałam. – Więcej przestrzeni, obok łóżka zmieści się i biurko z komputerem, i wreszcie pokój stołowy nie będzie przypominał graciarni. I każde z nas będzie miało odrobinę prywatności, nie będąc zmuszonym, szukać go w kuchni czy łazience. Luksus. Tyle że…

– Babcia Helena kocha ściany w kolorze groszku. Wczoraj kupiłam dwa litry takiej farby, myślisz, że wystarczy na ten pokój?

Darek popatrzył na mnie znad pudła, które oklejał szarą taśmą.

– Jesteś pewna? Zawsze marzyłaś o sypialni z wielkim podwójnym łóżkiem – jego głos tętnił wzruszeniem.

– Oby to marzenie spełniło się najpóźniej, jak tylko można – odparłam.

Myślę, że budząc się rano we własnej sypialni, nie czułabym się tak szczęśliwa, jak wtedy, kiedy ujrzałam uśmiech na twarzy teściowej, gdy weszła do swojego dawnego mieszkania, a my powiedzieliśmy jej, że zostanie tu już z nami na zawsze. To był prawdziwy, szczery uśmiech najwspanialszej osoby pod słońcem.

Czytaj także:
„Mogłem mieć każdą, lecz serce oddałem zwykłej bibliotekarce. Córka zwietrzyła mezalians i wzięła sprawy w swoje ręce”
„Tuż przed ślubem mój narzeczony postanowił wstąpić do klasztoru. Za moimi plecami szeptali, że na pewno znalazł sobie inną”
„Nadopiekuńczy zięć odebrał nam prawo bycia prawdziwymi dziadkami. Najchętniej zamknąłby wnuczki pod kloszem”

Redakcja poleca

REKLAMA