Zespól dziecka maltretowanego — diagnoza, która padła dopiero podczas spotkań z grupą wsparcia. W szpitalu bywałam często, a wszystko można było wytłumaczyć niezdarnością... Minęły lata. Ja wciąż czuję odrzucenie, przymus milczenia.
Każdy wtedy dostawał lanie, nie byłam wyjątkiem - tłumaczyłam jeszcze parę lat temu sama przed sobą. Gdyby nie moje doświadczenia nie byłabym dziś tym, kim jestem. Ale kim jestem? Co zostało po biciu rurą, kablem od żelazka, po anestezjologach? Cień człowieczeństwa, śmieszna istota szukającą szczęścia. Pierwszy jego trop odnalazłam w... szpitalu. Miejsce, które trudno jest lubić, ale ja odkryłam tam spokój, wytchnienie i nabierałam sił na kolejne "kary", które czekały w domu. Kary za bycie dzieckiem, za scenę przy wacie cukrowej, za bieganie po schodach i malowanie po chodniku kolorową kredą. Szybko oduczyłam się beztroski, a nauczyłam brania odpowiedzialności za swoje przewinienia.
Zaczęło się niewinnie, od wyliczanek — pięć uderzeń za skakanie, dziesięć za niepoukładane rzeczy w pokoju, cztery za niedojedzony obiad — razem dziewiętnaście kabli. Grzecznie kładłam się na łóżku i liczyłam razem z tatą, zagryzałam usta z bólu, a już po chwili można było widzieć kolorowe pręgi od pleców po nogi. Nie byłam sama, towarzyszyła mi piątka rodzeństwa, ale jako najstarsza zawsze brałam winę na siebie. Gdy widziałem jak ojciec rozgląda się po domu doszukując się niedoskonałości, pytając "kto to zrobił" zgłaszałam się pierwsza. Byłam najsilniejsza i prawie nigdy nie płakałam, do czasu... Pierwsze porządne lanie otrzymałam za zbity wazon. Był kryształowy, więc zapewne zasłużenie moja głowa wylądowała na framudze drzwi. Trzy szwy na czole do dziś zdobią moją twarz przypominając, że nie zawsze bohater zwycięża...
Moi rodzice nie pili, w domu nie było ani kropli alkoholu, my zawsze byłyśmy czysto ubranie, najedzone. Ojciec po prostu nie miał ręki do tylu dzieci. Coś go przerosło, a matka bała się z tym walczyć, wiec jak ja mogłam próbować? Przy pierwszej próbie latałam po pokoju od ściany do ściany, bo ojciec był silny, rękę złamałam na własne życzenie, bo nie potrzebnie uciekałam. Druga próba była w szkole, nauczyciel wf-u zobaczył siniaki na plecach zabrał do psychologa szkolnego.
Nie do wiary jak dorośli potrafią sobie wszystko wytłumaczyć, ułożyć i uprościć. Wezwano rodziców, bo nie chciałam mówić, ojciec odwrócił kota ogonem i zwyzywał nauczyciela za nie umiejętne prowadzenie lekcji (siniaki miały być owocem ćwiczeń). Po powrocie "spadłam ze schodów" i wylądowałam w szpitalu z krwotokiem wewnętrznym. To były prawdziwe wczasy, miłe pielęgniarki gładziły mnie po głowie, plotły warkocze, czasem ktoś z dorosłych czytał bajki...
Zbyt szybko wracałam do zdrowia, w domu siedziałam w mrocznym kręgu nigdzie nie mogłam uciec i zabrać rodzeństwa ze sobą. Po zbyt długim podtapianiu przestałam oddychać... Jedynie na chwilę, coś kazało mi wracać, bo kto inny chroniłby moje rodzeństwo? W szpitalu okazało się, że mam poważną wadę serca. To było dobre, bo byłam bita trochę rzadziej. Było za to więcej wyzwisk, udręki psychicznej, nerwowo obgryzałam paznokcie do krwi, czasem się cięłam.
Los bywa jednak przewrotny i ojciec miał wypadek w kopalni. Ręka wkręcona w maszynę była błogosławieństwem. Dorosłam, ja i reszta rodzeństwa poszliśmy na studia. Siostry mają już swoje rodziny — odważyły się. Tylko ja wciąż się boję i lękam o to czy będę dobrą matką, żoną. Mimo ogromnej woli życia, czy będę umiała ochronić "ktosia" przed własną goryczą...
Więcej prawdziwych historii:
„Za miesiąc mam ślub, a z mojego narzeczonego wychodzi agresywny tyran. Czy na pewno powinnam za niego wyjść?”
„Latami odrzucałam niskich, grubych i brzydkich facetów, chociaż sama kiedyś byłam otyła. W końcu los utarł mi nosa”
„Miał na mnie czekać, gdy ja wyjechałam, by zająć się chorą matką. Zamiast tego zniknął bez słowa i złamał mi serce”