„W 15 minut zniszczyłam swoją karierę nauczycielki. Czułam, jak serce podchodzi mi do gardła”

Kobieta zgubiła dziecko fot. Adobe Stock, fizkes
„Nie wiedziałam, co mówić i jak się bronić. Czułam tylko pod powiekami piekące łzy, strach, wstyd… Nie miałam pojęcia, co robić. Przeszukaliśmy chyba każdy możliwy zakamarek, ale Uli nigdzie nie było. Coraz bardziej się bałam, że coś jej się stało".
/ 20.09.2022 13:15
Kobieta zgubiła dziecko fot. Adobe Stock, fizkes

Był ciepły, jesienny dzień. Jak na listopad, to nawet pogodny, bez wiatru i deszczu, ze słońcem co jakiś czas nieśmiało przebijającym się zza chmur. Mimo to wstałam z łóżka jakby za karę i niechętnie pojechałam do pracy, którą przecież uwielbiałam!  Byłam przedszkolanką i naprawdę lubiłam zajmować się maluchami: bawić się z nimi, rozmawiać, ocierać łzy.

Fascynowała mnie ich ciekawość świata, pomysłowość, proste i nieskażone kalkulowaniem pojmowanie rzeczywistości. Nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną. Jednak, tak jak każdy, miewałam czasem gorsze dni. I ten właśnie taki był…

W nocy spałam niespokojnie, często się budziłam. Wstałam w podłym nastroju, do tego z bólem głowy. Wzięłam tabletkę, ale po godzinie przebywania w hałasie, jaki powoduje grupa pięciolatków, ból powrócił, i to ze zdwojoną siłą. Na dodatek miałam wrażenie, że dzieciaki były jakieś aktywniejsze niż zwykle.

Razem z Kasią i Moniką, moimi pomocnicami, postanowiłyśmy wyjść z dzieciakami na przedszkolny plac zabaw, który znajdował się na tyłach budynku. Dzieciaki były przeszczęśliwe! Biegały, hasały, skakały. Kiedy zbliżała się pora obiadu, zaczęłyśmy się szykować do powrotu.

– Czy każdy ma swoją parę? – zapytałam, tak jak zawsze, zanim weszliśmy do przedszkola.

Kiedy dzieciaki chórem krzyknęły, że tak, ruszyliśmy w stronę szatni. Dzieci zmieniły buciki, potem całą chmarą ruszyły do łazienki, by umyć ręce, a gdy stamtąd wróciły, zajęły miejsce przy stolikach. To wszystko, od chwili powrotu, trwało nie dłużej niż piętnaście minut.

I ten kwadrans zupełnie wystarczył…

– Gdzie jest Ula? – spytałam, bo zauważyłam, że dziewczynka nie siedzi na swoim miejscu.

– W łazience! – sugerowały niektóre dzieci, podczas gdy inne krzyknęły, że na placu zabaw.

Zdezorientowane i wystraszone spojrzałyśmy na siebie z Kasią i Moniką. Już wtedy zaczęłyśmy się denerwować. Ula powinna siedzieć teraz przy stoliku razem z innymi dziećmi! Monika błyskawicznie ruszyła do łazienki. Usłyszałyśmy, jak nawołuje Ulkę, i jak po kolei otwiera drzwi toalet. Ale po chwili wróciła z przerażoną miną i pokiwała tylko przecząco głową.

Nie było chwili do stracenia. Pobiegłam w stronę szatni, Monika za mną. Przeszukałyśmy każdą kąt, w którym Ula mogła się schować, obeszłyśmy korytarze, a nawet inne sale, ale dziewczynki nigdzie nie było! W tym czasie dwie z naszych koleżanek, które poprosiłyśmy o pomoc, sprawdzały plac zabaw.

– Słuchajcie, nie ma jej… – powiedziała Teresa. – Przeszukałyśmy wszystkie zakamarki, każdą zjeżdżalnię, domek – każdy kąt, w którym mogłaby się schować. Na nic! Jakby zapadła się pod ziemię.

Poczułam, że serce podchodzi mi do gardła, a ręce zaczynają się trząść. Wróciłam na salę. Kasia z naszych min wywnioskowała, że nadal nie znalazłyśmy Uli. Za wszelką cenę chciałam się uspokoić, żeby dzieci nie wyczuły mojego zdenerwowania. To tylko pogorszyłoby sprawę.

– Kochani, czy ktoś wie, gdzie jest Ula? Chciała chyba pobawić się z nami w chowanego, ale teraz jest pora obiadu, musi wrócić z nami na salę. Poza tym wszyscy się o nią zaczynamy martwić i ta zabawa nie jest fajna. Czy ktoś widział Ulę? – spytałam.

Tak jak mogłam się spodziewać, wersji było mnóstwo. Jedni twierdzili, że Ula schowała się za drzewem, inni, że w szatni, jeszcze inni, że przyjechali po nią rodzice i zabrali ją do domu… Dzieci nie zdawały sobie sprawy z powagi sytuacji, a nam z każdą minutą włosy na głowie coraz bardziej jeżyły się ze strachu.

Płacę za to, byście się nią zajmowali!

– Dowiedziałam się właśnie, co się stało! – chwilę później zjawiła się pani dyrektor. – Od jak dawna nie ma tej dziewczynki? O tym, jak mogło do tego dojść, porozmawiamy później!

– Z placu wróciłyśmy jakieś 40 minut temu, tam byłyśmy półtorej godziny, nie wiem, kiedy ona zniknęła… Zorientowałyśmy się pół godziny temu i od razu zaczęłyśmy jej szukać w przedszkolu i na placu, ale bezskutecznie – mówiłam. – Przed powrotem do przedszkola, pytałyśmy dzieci, czy każdy ma parę, a one potwierdziły… – próbowałam się tłumaczyć, ale wiedziałam, że tylko się pogrążam.

Tysiąc razy podczas szkoleń tłumaczono nam, że przed każdym wyjściem i powrotem do szatni mamy obowiązek przeliczyć dzieci, by sprawdzić, czy wszyscy są, a w razie wątpliwości odczytać listę obecności. W teorii wiedziała to każda z nas, w praktyce, niestety, nie zawsze to robiłyśmy. I to był nasz błąd. Tyle że zazwyczaj dzieci od razu zgłaszały, jeśli kogoś brakowało. Niestety, nie dziś…

– Przede wszystkim musimy powiadomić policję i rodziców dziewczynki, nie ma na co czekać. Ja się tym zaraz zajmę – zdecydowała dyrektorka.

Nam kazała zwołać wszystkich pracowników, którzy nie są akurat zajęci pilnowaniem dzieci.

– Będziemy przeszukiwać każdy kąt w placówce i w najbliższej okolicy. – zarządziła pani dyrektor.
Niestety, te działania również nie przyniosły żadnego efektu.

Po kilkunastu minutach do przedszkola wpadła zziajana, przerażona i roztrzęsiona matka dziewczynki. Była chyba na równi wystraszona i wściekła. Zaczęła na nas krzyczeć, grozić prokuraturą i sądem…

– Oddaję wam dziecko, płacę wam za to, żebyście się nim zajmowali! Żeby miało opiekę i było bezpieczne! Nie daruję wam tego! To niedopuszczalne! – krzyczała.

Rozumiałam ją doskonale, ale chciałam, żeby spróbowała też zrozumieć nas. Nic jednak do niej nie docierało. Wpadła po prostu w histerię. Na szczęście po chwili zjawiła się pani dyrektor. Oczywiście przeprosiła za tę sytuację, zaczęła uspokajać mamę Uli, a jednocześnie zaprosiła ją do swojego gabinetu.

Szczerze mówiąc, trochę mi ulżyło, bo nie wiedziałam, co mówić i jak się bronić. Czułam tylko pod powiekami piekące łzy, strach, wstyd… Nie miałam pojęcia, co robić. Przeszukaliśmy chyba każdy możliwy zakamarek, ale Uli nigdzie nie było. Coraz bardziej się bałam, że coś jej się stało. Minęły prawie dwie godziny od momentu, w którym zorientowałyśmy się, że dziewczynka zniknęła. Gdy tak siedziałam, ocierając łzy napływające do oczu, zauważyłam podjeżdżający radiowóz. Wysiedli z niego dwaj policjanci. Przez moment patrzyłam na nich z niedowierzaniem.

Prowadzili ze sobą… Urszulkę!

Okazało się, że dziewczynka pokłóciła się z którąś z koleżanek i postanowiła pójść do domu, oczywiście nikomu nic nie mówiąc. Wymknęła się z placu zabaw na ulicę i poszła na przystanek autobusowy. Następnie wsiadła do pierwszego tramwaju, który podjechał. Dopiero po chwili zainteresowała się nią jedna z pasażerek.

Zaniepokoiło ją to, że taka mała dziewczynka jeździ sama po mieście. A kiedy spytała, dokąd jedzie i usłyszała kierunek zupełnie odwrotny do tego, w jakim podążał tramwaj, postanowiła działać. Wysiadła z dziewczynką na najbliższym przystanku i poszły razem na komisariat policji. Tam, na szczęście, dotarła już informacja, że w jednym z przedszkoli zaginęła dziewczynka. A że rysopis się zgadzał, a Ula powiedziała im, jak się nazywa – postanowili ją do nas odwieźć.

Kamień spadł mi z serca. Tak bardzo bałam się, że coś jej się stało! Gdyby rzeczywiście tak było, nie wybaczyłabym sobie tego do końca życia!  Z nadmiaru emocji zaczęłam płakać. To był jednak dopiero początek naszych kłopotów. Miałyśmy szczęście, że pani dyrektor zdążyła zgłosić zaginięcie.

Gdyby dziewczynka zjawiła się na posterunku wcześniej, wszyscy mielibyśmy poważne kłopoty. Uznano by, że zniknięcie dziecka nie zostało zauważone, a wtedy groziłaby nam sprawa karna. Początkowo mama dziewczynki chciała wytoczyć nam sprawę z powództwa cywilnego, na szczęście pani dyrektor przekonała ją, by tego nie robiła. Nie powstrzymała jej jednak przed napisaniem skargi do kuratorium oświaty ani rozpowiadaniem na prawo i lewo o nieodpowiedzialności przedszkola. Ula oczywiście została przeniesiona do innej placówki.

We 3 dostałyśmy wilczy bilet

I – co tu dużo mówić – zostałyśmy niejako zmuszone do odejścia z pracy. Ja, Kasia i Monika. Pani dyrektor powiedziała nam, że nie ma innego wyjścia. Dla dobra placówki powinnyśmy odejść. Miałyśmy mieszane uczucia: z jednej strony rozumiałyśmy ją, z drugiej – miałyśmy jednak żal.  Jak się okazało, mama Uli nie poddawała się łatwo, a do tego miała mnóstwo znajomości w naszym mieście. Postarała się, by ciągnęła się za nami opinia nieodpowiedzialnych, złych nauczycielek, które nie zajmują się dziećmi tak, jak powinny.

– Podobno wy plotkowałyście, zajęte sobą, a na dzieci nawet nie patrzyłyście. Gdyby zniknęła połowa, też byście się nie zorientowały! –  co i rusz docierały do mnie nowe, coraz bardziej absurdalne i krzywdzące rewelacje.

Jak się łatwo domyślić, nie mogłam znaleźć pracy w żadnym przedszkolu. Po roku bezskutecznego rozsyłania CV poddałam się. Zrezygnowałam ze swoich marzeń – nie miałam już siły na to, by walczyć z wiatrakami. Od kilku miesięcy pracuję w lokalnej firmie, jestem sekretarką. Tęsknię jednak za dziećmi i za poprzednią pracą; coraz częściej myślę o tym, by wyjechać i znaleźć pracę w innym mieście, w innej części Polski. Gdzieś, gdzie mnie nie znają. Może mam jeszcze szanse wrócić do nauczania?

Czytaj także:
„Mój brat się stoczył, a ja mu w tym pomogłem. Teraz siedzi w więzieniu i wiem, że zrobię wszystko, żeby go wyciągnąć”
„Narzeczona nie chce przyjąć mojego nazwiska, a ja już nie wiem, czy się oświadczać. Co z nas będzie za rodzina? I co z dziećmi?"
„Zamiast bogacza, wybrałam romantyka i w ten sposób przegrałam życie. Dziś to nie ma znaczenia, odwiedzam mogiły ich obu”

Redakcja poleca

REKLAMA