„Oświadczyłem się kochance, ale ona mnie ośmieszyła. Dałem się oszukać i wykorzystać, gdzie ja miałem rozum”

mężczyzna, który nie chce się wiązać fot. Adobe Stock, Anastasiia
„Co prawda nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy o małżeństwie, nawet razem nie mieszkaliśmy, lecz uznałem, że Ola tego pragnie. Przecież każda kobieta marzy o pierścionku zaręczynowym, a potem o ślubie. Bo to zapewnia jej stabilizację i daje poczucie bezpieczeństwa. – O Boże, dlaczego to zrobiłeś, przecież było tak miło – westchnęła”.
/ 25.04.2022 06:56
mężczyzna, który nie chce się wiązać fot. Adobe Stock, Anastasiia

Dwa lata temu moje życie było spokojne i ustabilizowane. Miałem 46 lat, świetną pracę, własne mieszkanie, pieniądze. I byłem singlem. Odpowiadało mi życie bez stałej partnerki. Oczywiście wcześniej zdarzały mi się dłuższe i krótsze romanse, bo przecież jak każdy facet miałem swoje potrzeby, ale gdy tylko któraś z pań zaczynała przebąkiwać o wspólnej przyszłości, rodzinie, dzieciach – kończyłem znajomość i uciekałem w siną dal.

Nie ma co ukrywać, zostawiłem za sobą kilka złamanych serc… Nieraz słyszałem, że jestem parszywym egoistą, że traktuję kobiety przedmiotowo, że je tylko wykorzystuję, a gdy już mi się znudzą, porzucam. Może to i prawda, jednak żadnej niczego nigdy nie obiecywałem. Uczciwie przyznawałem na początku znajomości, że nie zamierzam wiązać się na stałe. Wiedziałem, że jeśli pozwolę się usidlić – stracę wolność i niezależność. A to ceniłem sobie najbardziej.

Nie zamierzałem, jak moi żonaci kumple, wracać potulnie po pracy do domu, wynosić śmieci na komendę, wysłuchiwać pretensji, że znowu czegoś nie dopilnowałem, o czymś zapomniałem. Podobało mi się, że mogę robić to, na co mam ochotę, nie muszę pytać nikogo o zgodę Chciałem jechać na weekend w góry? To jechałem. Wyskoczyć na piwo? W ciągu pół godziny byłem w pubie. Przespać się z koleżanką z pracy? Lądowaliśmy w łóżku. I tak dalej… Cieszyłem się z życia w pojedynkę i nie sądziłem, że kiedykolwiek zatęsknię za drugą połówką. A jednak…

Może warto mieć kogoś bliskiego?

Wszystko zaczęło się od choroby mojego starego kumpla Marka. Kiedyś często się widywaliśmy, ale odkąd się ożenił, nie miał dla mnie zbyt wiele czasu. Maryśka trzymała go krótko. Praca, dom, codzienne obowiązki… I tak w kółko. Gdy raz na jakiś czas udawało nam się spotkać, żartowałem, że jest jak ten wiejski Burek uwiązany do budy na krótkim łańcuchu. Teraz jednak nie było mi do śmiechu. Przez telefon wystękał, że tak go połamało i od kilku dni nie może się ruszyć z łóżka.

Pojechałem go odwiedzić. Leżał w świeżutkiej pościeli, ogolony, umyty, pachnący. Obok na stoliku stały filiżanka z gorącą herbatą i talerzyk z kanapkami.

– No, no widzę, że twoja żonka nieźle koło ciebie skacze. Leżysz sobie pod kołderką jak król i wszystko masz podstawione pod nos – zauważyłem.

– A żebyś wiedział. Może i Maryśka trzyma mnie na co dzień na łańcuchu, ale w kryzysowych sytuacjach sprawdza się doskonale. Zawsze mogę na nią liczyć – nie krył zadowolenia kumpel.

– Gratuluję, ale moim zdaniem dla tych kilku kanapek nie warto stać przez całe życie przy budzie – skrzywiłem się lekko.

– Tak? Ciekawe, czy to samo byś powiedział, gdybyś się znalazł na moim miejscu – odparował.

– Na szczęście się nie znajdę, bo kręgosłup mam zdrowy – wzruszyłem ramionami.

– Na razie tak, ale latka lecą, młodszy nie będziesz. I co się wtedy stanie? – rzucił, uśmiechając się złośliwie

– E tam, po co martwić się na zapas! – machnąłem ręką, udając, że to nie problem.

Jednak tak naprawdę poczułem się trochę nieswojo. Nagle dotarło do mnie, że gdybym zachorował, nie mógłbym liczyć na niczyją pomoc, że byłbym zupełnie sam. I ta myśl bardzo mi się nie spodobała.

Wiem, wiem, czego się teraz spodziewacie. Że od razu zacząłem poszukiwania towarzyszki życia. Zakochałem się, wzięliśmy ślub i żyliśmy długo i szczęśliwie. Nic z tego. Minęło sporo czasu, zanim zrozumiałem, że nie chcę być dłużej sam. Jak człowiek przez całe życie unika angażowania się w związki, to potem trudno mu się przestawić. Tak było i ze mną.

Przez następne miesiące pojawiło się obok mnie kilka kobiet, lecz każda znajomość kończyła się tak samo: moją ucieczką. W każdej coś mi nie pasowało. W pewnej chwili chciałem się już nawet poddać. Doszedłem do wniosku, że jednak nie nadaję się do stałych związków, że mój dotychczasowy tryb życia nie był przypadkiem czy kaprysem. I wtedy poznałem Aleksandrę.

Nigdy nie zapomnę tamtego dnia. Byłem wściekły i zmęczony, bo w pracy miałem urwanie głowy. Jak na złość, wszystko się waliło. Koniec projektu, a w dodatku kontrola. Gdy wreszcie późnym wieczorem udało mi się zapanować nad sytuacją, postanowiłem pójść na drinka do zaprzyjaźnionego lokalu za rogiem. Chciałem się odstresować, dać odetchnąć szarym komórkom.

Od razu ją zauważyłem. Siedziała przy moim ulubionym stoliku przy oknie i coś tam sobie pisała na tablecie. Usiadłem obok i zacząłem się jej przyglądać. Chyba poczuła na sobie mój wzrok, bo spojrzała w moją stronę. Uśmiechnąłem się. Odpowiedziała uśmiechem. Zachęcony wstałem i zapytałem, czy mogę się przysiąść. Skinęła głową. Tamtego wieczoru zostaliśmy w kawiarni do zamknięcia. Śmialiśmy się i gadaliśmy. Tak się dobrze bawiłem, że zapomniałem o zmęczeniu i problemach. Gdy się rozstawaliśmy, poprosiłem ją o numer telefonu. Podała mi bez zastanowienia.

Przecież każda marzy o pierścionku...

Zadzwoniłem już następnego dnia. A potem kolejnego. Zaczęliśmy się spotykać. Raz u niej, raz u mnie. Im lepiej poznawałem Olę, tym odważniej kiełkowała w mojej głowie myśl, że to właśnie z nią mógłbym ewentualnie spędzić resztę życia. 

Była naprawdę mądrą kobietą. Nie mizdrzyła się, nie dąsała z byle powodu, nie stroiła fochów, nie zamęczała mnie swoimi problemami. Orientowała się w polityce i wiedziała, o co chodzi w piłce nożnej. Nie próbowała mnie ograniczać, osaczać. Nie denerwowała się, gdy zamiast z nią na randkę wychodziłem gdzieś z kolegami. W ogóle świetnie rozumiała moje potrzeby. Jak chciałam pogadać, to gadała; jak chciałem pooglądać telewizję, to siadała obok na kanapie. Kiedy miałem ochotę się napić, nie robiła scen, tylko podawała dwa kieliszki...

No i była cudowna w łóżku. Mimo że zbliżała się do czterdziestki, miała nienasycony apetyt na seks. Chwilami myślałem, że nie wyrobię, choć nigdy wcześniej taka refleksja nie przeszłaby mi przez głowę… Ale jak sobie przypomnę, co wyprawialiśmy wtedy w sypialni, to mi się gorąco robi.

Pół roku temu podjąłem najodważniejszą decyzję w moim życiu: postanowiłem się oświadczyć Oli. Sam nie mogłem uwierzyć, że chcę to zrobić, ale – co tu ukrywać – trafiło mnie. Po raz pierwszy w życiu zakochałem się jak wariat. I myślałem, że z wzajemnością. Co prawda nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy o małżeństwie, nawet razem nie mieszkaliśmy, lecz uznałem, że Ola tego pragnie.

Przecież każda kobieta marzy o pierścionku zaręczynowym, a potem o ślubie. Bo to zapewnia jej stabilizację, daje poczucie bezpieczeństwa czy coś tam… Tak słyszałem. Ja w każdym razie chciałem jej pokazać, że nie jest tylko zachcianką, przelotną miłostką, tylko kobietą mojego życia.

To miał być romantyczny wieczór, taki w starym stylu… No wiecie, świetna restauracja, dobra muzyka, świece, kwiaty, kelner tylko do naszej dyspozycji… Na początku wszystko układało się dobrze. Ola świetnie się bawiła. Uśmiechała się, dowcipkowała. Kiedy jednak w pewnym momencie kelner przyniósł z zaplecza olbrzymi bukiet róż, a ja wyjąłem z kieszeni pierścionek zaręczynowy i klęcząc, poprosiłem ją o rękę, spoważniała.

– O Boże, dlaczego to zrobiłeś, przecież było tak miło – westchnęła.

– Słucham?!

Nie rozumiałem, co się dzieje. Spodziewałem się radosnego okrzyku: „Tak!”, czułych pocałunków, a tu…?

– Oj, nie patrz na mnie takim zdziwionymi oczkami. Wszystko popsułeś! Spotykaliśmy się, gadaliśmy, kochaliśmy się, a potem każdy wracał do swojego życia. I tak było dobrze. A ty wskoczyłeś z tymi zaręczynami – naburmuszyła się.

– To znaczy…

– To znaczy, że musimy się rozstać. Nie lubię zobowiązań, kochanie… Szkoda, bo myślałam, że spędzimy jeszcze razem trochę czasu. W sumie fajny z ciebie facet – uśmiechnęła się przepraszająco, a potem, jak gdyby nic się nie stało, wyszła.

Zabolało, nawet nie wiecie jak…

Chyba bardziej niż kopnięcie w jaja. Bo nie dość, że porzuciła mnie ukochana kobieta, to na dodatek zrobiła to na oczach innych ludzi. Widziałem te znaczące uśmieszki, te niby współczujące spojrzenia! Myślałem, że się ze wstydu spalę… Opuszczając restaurację, przeklinałem Olkę na wszystkie możliwe sposoby. Nie mogłem uwierzyć, że dałem się tak oszukać i wykorzystać.

Od tamtego fatalnego dnia jestem sam. Próbowałem wrócić do swoich starych zwyczajów, wdać się w jakiś krótki romansik, jednak nie przynosi mi to już takiej radości i satysfakcji jak kiedyś. A wszystko przez Olę! Nie potrafię o niej zapomnieć. Kilka razy nawet do niej dzwoniłem, ale nie odbiera telefonu. Nie tracę jednak nadziei. Może kiedyś zatęskni za stałym związkiem i wtedy się do mnie odezwie? Będę czekał…

Czytaj także:
„Małżeństwo kojarzyło mi się z kieratem, a ja chciałam się rozwijać. Wybrałam drogę nauki, jednak czegoś mi brakowało”
„2 lata temu zostałam wdową i już przeżyłam żałobę. Chcę wrócić do gry, ale moje randki to pasmo nieszczęść”
„Nie braliśmy ślubu, bo uważaliśmy, że to tylko papierek. Gdy poważnie zachorowałam, zorganizowaliśmy wszystko w 2 dni”

Redakcja poleca

REKLAMA