„Utrata pracy po 50. to dramat. W pośredniaku odganiali mnie jak natrętną muchę, a ja nie miałam za co żyć”

Żyłam dla męża fot. Adobe Stock, Junial Enterprises
„Spytałam, jak mam przekonać ewentualnego pracodawcę, żeby zatrudnił mającą się dopiero czegoś nauczyć pięćdziesięciolatkę, zamiast młodego, odpowiednio wykwalifikowanego pracownika? Urzędniczka wzruszyła ramionami i odparła, że to już moje zadanie i mogę poradzić się doradcy zawodowego. Ten z kolei zalecił mi asertywność i optymizm…”.
/ 30.05.2023 19:15
Żyłam dla męża fot. Adobe Stock, Junial Enterprises

Utrata pracy to dramat. Ale gdy się zostaje bezrobotną w wieku 50 lat, to już prawdziwa tragedia. Kto zatrudni księgową w moim wieku? Nawet jeśli ma 25 lat doświadczenia i jest na bieżąco ze wszystkimi przepisami i programami komputerowymi? Wiedziałam, że zasiłek dla bezrobotnych będą mi wypłacać przez 12 miesięcy, a potem… Koniec! Miałam wprawdzie oszczędności, ale przecież wiadomo, że nie wystarczą mi na długo.

Tak więc sytuacja wyglądała beznadziejnie

Chodziłam do pośredniaka, szukałam w internecie, pukałam do drzwi różnych firm i instytucji – wszystko na próżno! W urzędzie pracy młoda, arogancka urzędniczka poradziła mi, żebym się przekwalifikowała albo otworzyła własny biznes. Kiedy jednak spytałam, jak to zrobić, odesłała mnie do pokoju szkoleń. Tam dowiedziałam się, że na bon szkoleniowy jestem za stara, a koszty przekwalifikowania się pokryto by mi wyłącznie wtedy, gdybym miała od pracodawcy pisemną gwarancję zatrudnienia.

Co się tyczy kursów oferowanych przez urząd, to miałam do wyboru operatora koparko-ładowarki albo wózka widłowego… Spytałam, jak mam przekonać ewentualnego pracodawcę, żeby zatrudnił mającą się dopiero czegoś nauczyć pięćdziesięciolatkę, zamiast młodego, odpowiednio wykwalifikowanego pracownika? Urzędniczka wzruszyła ramionami i odparła, że to już moje zadanie i mogę poradzić się doradcy zawodowego. Ten z kolei zalecił mi asertywność i optymizm…

Wyszłam od niego zła i zawiedziona. Po powrocie do domu wsiadłam na rowerek stacjonarny i zaczęłam intensywnie pedałować. Ruch i ćwiczenia zawsze poprawiały mi humor. Byłam wielką miłośniczką gimnastyki i aktywności na świeżym powietrzu. Nawet kiedy mama chorowała, starałam się ćwiczyć regularnie. Kupiłam sobie kilka przyrządów: rowerek, bieżnię, stepper i ławeczkę, by nie zostawiać mamy na długo samej. Mijały kolejne tygodnie. Udało mi się złapać kilka drobnych zleceń, ale to wszystko.

Z przerażeniem myślałam o chwili, kiedy moje oszczędności całkiem stopnieją. Zaczęłam zastanawiać się, czy nie zdecydować się na tak zwaną odwróconą hipotekę. Nie chciałam prosić o pomoc krewnych, bo nikt z mojej bliskiej rodziny już nie żył, zostały same dalekie kuzynki, którym też się nie przelewało… Któregoś dnia wracałam z zakupów do domu. Polowałam teraz na promocje, żeby zaoszczędzić. Oznaczało to wędrówkę po całym mieście dwa, trzy razy w tygodniu. Starałam się wszędzie chodzić na piechotę, żeby nie wydawać na bilety. Ciągnęłam za sobą wózeczek na zakupy i maszerowałam dzielnie ulicami miasta.

Tego dnia było wyjątkowo gorąco i duszno

Zmęczyłam się, a że do domu miałam jeszcze kawałek, przysiadłam na chwilę na przystanku autobusowym. Obok mnie siedziały dwie panie, mniej więcej koło sześćdziesiątki. Jedna z nich wskazała na siłownię, przez której przeszklone ściany widać było młode dziewczyny ćwiczące na bieżni.

– Popatrz, Wandzia! Sama bym tak sobie chciała poćwiczyć na siłowni, bo to i zdrowo, i dla figury korzystnie!

– A kto ci broni?! Można wykupić karnet i to wtedy mniej kosztuje.

– Nikt mi nie broni, ale wiesz, to jednak tak jakoś głupio…

– Czemu głupio?! – zdziwiła się jej koleżanka.

– A bo widzisz, człowiek się tak jakoś staro czuje przy tych wszystkich wysportowanych, zgrabnych siksach. Nawet instruktorki to młode dziewczyny.

– Ale co ci szkodzi spróbować?

– Już kiedyś byłam na siłowni, ale kiedy zaczęłam rozmawiać z instruktorką, ta patrzyła na mnie jak na dinozaura! Wszystkie dziewczyny przestały ćwiczyć i gapiły się na mnie, jakby się zastanawiały, co ta stara między nimi robi. Zawstydziłam się i uciekłam. Za plecami słyszałam śmiech…

– To faktycznie przykre… Szkoda, że w naszym mieście nie ma takiej siłowni dla babek w naszym wieku, a nawet starszych, gdzie by się nikt nie dziwił i nie wyśmiewał, że kobitka pod sześćdziesiątkę też chce poćwiczyć…

Dalszego ciągu rozmowy już nie słyszałam, bo nadjechał autobus, do którego wsiadły obie panie. Jednak to, co zdążyłam usłyszeć, dało mi do myślenia. W drodze powrotnej i w domu cały czas brzmiały mi w uszach słowa kobiety z przystanku: „Szkoda, że w naszym mieście nie ma takiej siłowni…”.

A właściwie, dlaczego nie ma? – powiedziałam na głos następnego dnia, włączając swoją bieżnię. – Trudno, żeby każda kobieta w sile wieku, która chce poćwiczyć, kupowała sobie sprzęt. Jednych nie stać, inne nie mają ich gdzie postawić… Jest pomysł, są pieniądze – trzeba działać!

Nagle zeskoczyłam z bieżni i pobiegłam do sutereny. Dawniej był tam warsztat stolarski taty, ale teraz pomieszczenia były puste, bo materiały, maszyny i narzędzia mama po śmierci taty rozdała krewnym. Wróciłam do mieszkania po notes oraz długopis.

Już po chwili miałam plan

Teraz tylko trzeba było znaleźć sposób na jego realizację. Wzdrygałam się przed rozmową z urzędniczkami z pośredniaka, ale w końcu od tego były. Po kilku tygodniach korowodów, pisania podań, zbierania dokumentów, mogłam wreszcie przystąpić do pracy, bo przydzielono mi fundusze na otwarcie klubu fitness. Nie zwlekałam ani chwili – suterena została wyremontowana, sprzęt dokupiłam, zamówiłam plakaty plakaty reklamowe i ulotki z informacją o otwarciu sali „Klub Fitness 50+”, bo tak nazwałam swoje dzieło. Teraz pozostało czekać na pierwsze klientki. Niebawem zadzwonił telefon i okazało się, że pierwszymi odważnymi są… panie z przystanku. Poznałam je od razu, bo dobrze zapamiętałam ich rozmowę. Po pani Wandzie i jej przyjaciółce Eli zgłosiły się kolejne panie. Klientek przybywało, bo jedna znajoma drugiej znajomej przekazywała informacje o moim klubie. Wkrótce poszerzyłam zajęcia o nordic walking i elementy zumby. Ćwiczyłam ze swoimi klientkami, które wkrótce stały się moimi dobrymi znajomymi, a nawet niektóre przyjaciółkami. Szkoliłam się też sama. Chciałam, żeby oferta mojego klubu była jak najbardziej urozmaicona. Odżyłam i już bez lęku patrzyłam w przyszłość. Wprawdzie nie znalazłam nowej pracy jako księgowa, ale udało mi się z pasji zrobić sposób na życie i zarabianie.

„Klub Fitness 50+” działa prężnie już od trzech lat. Jest tak oblegany, że niedawno musiałam zatrudnić dwie instruktorki i recepcjonistkę. Obie mają po pięćdziesiąt parę lat, więc moje klientki nie czują się skrępowane. Gdy szukałam instruktorek, okazało się, że sporo jest kobiet w moim wieku wysportowanych i mogących poprowadzić zajęcia fitness. Ada i Roma to fajne babki, pełne energii i werwy. Na zatrudnienie w typowej siłowni nie mogły liczyć. Uznawano je tam za „dinozaury”.

Ja dałam im możliwość pracy i zawodowego rozwoju. I tak okazało się, że mój pomysł przyniósł pożytek nie tylko mnie i klientkom, ale także stworzył nowe miejsca pracy dla tych, którzy z racji wieku są często spychani na margines życia społecznego i zawodowego. Jestem naprawdę szczęśliwa, że mój plan tak wspaniale się powiódł! I myślę, że mogę być z siebie dumna… Kiedy wszystko runęło, gdy zostałam dosłownie wysadzona z siodła, nie załamałam się. Wykorzystałam swoją szansę i dałam ją innym. Szansę na pracę, na zdrowie i figurę. Moje klientki są zadowolone, bo mają gdzie ćwiczyć, a ja wciąż powtarzam, że kiedy tylko jest taka możliwość, należy brać sprawy w swoje ręce. I słuchać innych, bo ludzie to najlepsze źródło pomysłów.

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA