„Urodziłam córkę i moje życie się posypało. Przyjaciele unikali nas jak ognia, bo z płaczącym dzieckiem byliśmy niewygodni”

chore dziecko fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„W sypialni stało puste łóżeczko, na przewijaku leżała złożona w kostkę pościel w motylki. Miałam ochotę rozszarpać ją na strzępy, a szczebelki łóżeczka połamać w drzazgi. Nie tak to miało wyglądać! Michalina powinna być nadal w moim brzuchu. Bezpieczna”.
/ 25.01.2023 18:30
chore dziecko fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

Z rozrzewnieniem wspominam czas ciąży, kiedy moją jedyną rozterką było to, jaki kolor wózka dziecięcego wybrać. Wszystko przebiegało książkowo, a kolejne badania USG utwierdzały mnie w przekonaniu, że urodzę zdrowe maleństwo. Oboje z Filipem szaleliśmy ze szczęścia. Nastroje zmieniły się diametralnie na początku siódmego miesiąca.

– Czuję, że wydarzy się coś złego… – zwierzyłam się mężowi pewnego wieczoru, wsłuchując się w siebie, w serię niepokojących skurczów.

– Przecież byłaś u lekarza. Mała jest zdrowa, a ty musisz więcej leżeć, bo to ostatni trymestr.

– Obyś miał rację.

Położyłam dłoń na brzuchu, a Filip mnie objął. Tak, będzie dobrze, musi być dobrze. Na wizyty chodziłam prywatnie, wykonywałam wszystkie niezbędne badania i brałam witaminy. Naiwnie sądziłam, że to wystarczy, by zakląć rzeczywistość. Na ostatniej wizycie lekarz nie stwierdził żadnych nieprawidłowości.

– To już zaawansowana ciąża, musi pani odpoczywać – powiedział, zerkając na mnie zza okularów.

Nawet mnie nie zbadał. Pewnie miał mnie za przewrażliwioną pierworódkę. Fakt, zwracałam się do niego z każdą błahostką. Tamtego dnia wróciłam do domu i ucięłam sobie drzemkę. Nad ranem odeszły mi wody. Nic nie dało się już zrobić.

– Ona musi przeżyć… – mamrotałam, kiedy pędziliśmy do szpitala opustoszałymi ulicami.

– Wszystko będzie dobrze – powtarzał Filip, a ja miałam wrażenie, że znajduję się pod wodą: jego słowa ledwo do mnie docierały. Potworny ból rozrywał moje ciało.

– Który tydzień? – spytała położna.

Przystanęłyśmy przed ogromnymi przeszklonymi drzwiami, które otworzyły się z szelestem. Zdążyłam przeczytać napis: „Blok porodowy” i krew ścięła mi się w żyłach.

– Ale… to pomyłka, ja nie rodzę! – protestowałam, usiłując wstać z wózka.

Położna złapała mnie za ramię i usadziła z powrotem.

– Który to tydzień? – powtórzyła pytanie, nieco ostrzejszym tonem.

– Dwudziesty ósmy – wyszeptałam, przerażona jak nigdy w życiu.

Siedziałam przy jej pustym łóżeczku

Dalej były pokrzykiwania i pośpiech. Pojawienie się mojej córeczki spowodowało spore zamieszanie wśród personelu.

– Dlaczego ona nie płacze?! – krzyczałam.

Ktoś w białym kitlu przemknął obok, pchając przed sobą inkubator na kółkach. Kątem oka dostrzegłam cienką jak zapałka rączkę, która na chwilę się uniosła, jakby Michasia chciała dać mi znak, że żyje.

– Pani córeczka ma problemy z oddychaniem, ale to normalne w przypadku wcześniaków. Niestety, dostała tylko dwa punkty w skali Apgar – poinformował mnie lekarz, który badał Michalinkę po porodzie.

– Widziałeś ją? – spytałam męża. Oczy miał pełne łez, twarz bladą jak kreda. – Idź do niej! Musisz jej pilnować!

– Proszę się uspokoić – wtrąciła się położna. – Dziecko jest pod dobrą opieką.

Dni spędzone w szpitalu były niczym niekończący się koszmar. Czym sobie na to wszystko zasłużyliśmy? – zastanawiałam się po powrocie do domu. W sypialni stało puste łóżeczko, na przewijaku leżała złożona w kostkę pościel w motylki. Miałam ochotę rozszarpać ją na strzępy, a szczebelki łóżeczka połamać w drzazgi. Nie tak to miało wyglądać! Michalina powinna być nadal w moim brzuchu. Bezpieczna. Tymczasem wróciłam ze szpitala bez niej. Siedziałam przygnębiona w sypialni, a moje dziecko walczyło o życie, podpięte pod dziesiątki kabelków i oddychające za pomocą respiratora.

Lekarze nakazali mi dużo odpoczywać i ściągać mleko, które dla wcześniaków jest jak lekarstwo. Michalina nie potrafiła nawet sama jeść. Byłam zrozpaczona. Na domiar złego odzywali się nasi znajomi, dopytując o moje samopoczucie. Niektórzy nawet nie wiedzieli, że Michasia jest już na świecie.

„Hej, wybrałaś w końcu ten wózek? Widziałam świetną promocję” – pisała koleżanka, a ja ledwo powstrzymałam się od rzucenia smartfonem o ścianę.

Byłam w kompletnej rozsypce, ale musiałam się pozbierać i być wsparciem dla córki. Jej stan był ciężki i lekarze tego nie kryli. Jeździliśmy do Michalinki codziennie, modląc się, by jutro móc znowu przyjechać, mieć do kogo. Patrzyliśmy, jak nabiera ciałka i staje się coraz silniejsza. Przetrwała największe kryzysy, które zagrażały jej życiu. Walczyła jak lwiątko, moja mała dzielna dziewczynka… Wreszcie nadeszła upragniona chwila, kiedy ordynator wręczył nam wypis.

– Państwa córka jest stabilna, ale nie jesteśmy w stanie ocenić, czy kiedykolwiek dogoni swoich rówieśników. Przekazaliśmy państwu listę specjalistów, proszę już teraz rozpocząć rehabilitację – poinstruował nas.

– Moja maleńka bohaterka – pogładziłam córeczkę po policzku.

Michalinka była tak drobna, że zapadała się w foteliku samochodowym. Początkowa radość z faktu, że w końcu jesteśmy razem, już po kilku dniach przerodziła się w paraliżujący strach. Czekała nas kolejna ciężka batalia. Kiedy podnosiłam Michalinkę, wiedziałam, że coś jest nie tak. Była jak szmaciana lalka. Z trudem dźwigała główkę, a jej rączki i nóżki zazwyczaj leżały bezwładnie wzdłuż ciała. Karmienie również było katorgą. Kilka razy malutka omal nie udławiła się mlekiem.

Musieliśmy zacząć działać. Im szybciej, tym lepiej. Kolejne miesiące były dla nas istną drogą przez mękę. Ciągłe wizyty u specjalistów. Czekanie w ośrodkach zdrowia na swoją kolejkę, w akompaniamencie płaczu i marudzenia znudzonych małych pacjentów. Patrzenie na cierpienie niepełnosprawnych dzieci, wynoszonych z gabinetów w ramionach wykończonych, zapłakanych matek. Systematyczna rehabilitacja i ćwiczenia w domu. Badania, diagnostyka, rozkładanie rąk nad dokumentacją naszej córki. Nie mam pojęcia, jakim cudem to wszystko wytrzymywałam.

Nie widzi mnie czy po prostu udaje

Pewnego ranka przypudrowałam sińce pod oczami, wskoczyłam w dres i zabrałam Michalinkę na spacer. Nagle zauważyłam nadchodzącą z naprzeciwka przyjaciółkę.

– Hej! – zawołałam i podniosłam rękę w geście powitania.

Monika zdawała się mnie nie słyszeć i nie widzieć. Przystanęła i wbiła wzrok w witrynę jednego ze sklepów. Dopiero gdy podjechałam bliżej, zauważyłam, że stoi przed wejściem do cukierni.

– Podziwiasz pączki zza szyby? – parsknęłam śmiechem, parkując obok niej wózek ze śpiącą Michasią.

Odwróciła się.

– Ach, to ty… Hej… – zerknęła do wózka. – Dawno nie dzwoniłaś.

– Sorry, kompletnie nie mam czasu – przyznałam.

– No tak. Z takim dzieckiem musi być wam ciężko – Monika spuściła głowę zmieszana.

W oczach stanęły mi łzy, tętno przyspieszyło.

–  Jest wcześniakiem, to wszystko!

– No tak, przepraszam. Wybacz, trochę się spieszę, do miłego.

Monika przemknęła przez jezdnię, jakby goniło ją sto diabłów. Nawet się nie obejrzała. Może wtedy zauważyłaby, że stoję pod cukiernią, opuszczona i samotna. Porzucona matka problematycznego dziecka.

Przestaliśmy być z mężem dobrym towarzystwem. Znajomi woleli spotkać się z kimś, kto nie wzbudza w nich skrępowania. Każdy czasem się żali i marudzi, ale nasze kłopoty różniły się od typowych bolączek młodych rodziców. Wymagające rehabilitacji dziecko to coś na tyle niekomfortowego, że woleli się odsunąć. Od nas, naszej rozpaczy, naszej walki, nawet od naszych nadziei kręcących się tylko wokół Michaliny.

W gronie najbliższych znajomych byliśmy drugą parą, której w ostatnim czasie urodziło się dziecko. Kolega Filipa powitał na świecie dużego, zdrowego syna, odbyło się pępkowe i wszyscy gratulowali mu wykonania dobrej roboty. W naszym przypadku najwyraźniej nie było czego oblewać…

Z tygodnia na tydzień czułam się coraz bardziej jak samotna wyspa na morzu przeciwności losu. Filip dużo pracował. Brał nadgodziny, żeby finansować rosnące potrzeby naszej córki. Na szczęście regularna rehabilitacja zaczęła przynosić efekty. Tuż przed ukończeniem roku nasza córka samodzielnie usiadła.

Natychmiast chwyciłam ją w ramiona i zaczęłam tańczyć po całym pokoju. Kiedy Michalina po raz pierwszy w życiu zaśmiała się w głos, osunęłam się na podłogę i rozpłakałam jak dziecko. Moje łzy wsiąkały w pachnące mlekiem i oliwką śpioszki. Michasia nosiła ubranka przeznaczone dla półrocznego niemowlęcia. Najważniejsze jednak, że jej rozwój przyspieszył. Wyciągała rączki po zabawki i wydawała coraz więcej dźwięków.

Jak dotąd nie postawiono żadnej konkretnej diagnozy. Oprócz wcześniactwa i związanych z nim powikłań nie była obciążona żadną chorobą genetyczną. Ta świadomość trzymała mnie przy życiu i dodawała otuchy do dalszej walki.

Czułam się niesamowicie samotna

Wieczorami, leżąc w łóżku ledwo żywa ze zmęczenia, przeglądałam portale społecznościowe. Życie naszych przyjaciół niewiele się zmieniło. Monika chwaliła się awansem i urlopem w górach. Kumpel Filipa wrzucił filmik, na którym jego syn stawia pierwsze kroki. Inny dodał zdjęcie ze spotkania ze znajomymi.

To ostatnie zabolało mnie najbardziej, ponieważ jeszcze nie tak dawno my również stanowiliśmy część ekipy. Jak łatwo jest odwrócić się od kogoś w potrzebie… Wygodniej trzymać się z dala od problemów i ludzi, którym przydarzyło się coś przykrego. W dniu, w którym urodziła się nasza córka, utraciliśmy całe nasze dotychczasowe życie.

– Nie żałuję – powiedziałam sobie, odkładając telefon na szafkę nocną i szybko ocierając łzy. – Niczego nie żałuję.

Nazajutrz przypadały pierwsze urodziny Michalinki. Poród i pierwsze dni życia mojego dziecka nie są miłymi wspomnieniami. Michalina przeżyła, i tylko to się liczyło. Moja dzielna mała wojowniczka. Godziny rehabilitacji i bolesnych ćwiczeń, od których niekiedy zanosiła się rozdzierającym płaczem, przynosiły efekty.

To dobry powód do świętowania. Z samego rana pojechałam z córką na wizytę kontrolną do neonatologa, który miał ocenić postępy Michaliny. Mała co prawda rozwijała się zdecydowanie wolniej od rówieśników, ale wszystko wskazywało na to, że będzie w przyszłości samodzielna.

Wróciłyśmy do domu zadowolone i szczęśliwe

To zadziwiające, jak łatwo Michasia przejmowała moje emocje. Dlatego powinnam jak najczęściej się uśmiechać, postanowiłam. Niosłam ją na rękach, a ona gaworzyła radośnie.

Otworzyłam drzwi mieszkania…

– Sto lat! – wykrzyczeli zebrani w salonie goście, których się kompletnie nie spodziewałam.

Rozejrzałam się i wypatrzyłam stojącego z boku Filipa. Był wyraźnie wzruszony. Przed sobą trzymał tort, na którym płonęła jedna świeczka. Otaczali go nasi znajomi i przyjaciele, z którymi mentalnie już się rozstałam. W ciągu tego minionego roku bardzo się na nich wszystkich zawiodłam. Stałam więc jak zamurowana, trzymając w ramionach nieco przestraszoną Michalinę. Z szeregu wystąpiła Monika.

– Tamtego popołudnia, przed cukiernią, prawię cię nie poznałam. I spłoszyłam się. Byłaś taka przygaszona i zmęczona. Pomyślałam, że pewnie nie chcesz, by ktoś cię taką oglądał. Zawsze byłaś piękna i promienna… – jej głos się załamał. Przełknęła ślinę. – Przepraszam, Wiki. Zachowywaliśmy się jak nieczuli idioci, ale… to nie tak. Mogło się wydawać, że was ignorujemy, że się odsuwamy, ale… Po prostu nie wiedzieliśmy, jak z wami postępować. Baliśmy się powiedzieć czy zrobić coś nie tak. Ten tort i przyjęcie dla Michaliny to na przeprosiny i przełamanie lodów. Żeby było jak dawniej. Westchnęłam.

– Dziękuję, choć… już nigdy nie będzie jak dawniej. Przecież my też musieliśmy nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości. Nie ukrywam, brakowało mi was i trochę na was psioczyłam – uśmiechnęłam się krzywo.

– Nie zostawimy was. Już nigdy! – Monika podeszła i wyciągnęła ramiona.

A wtedy Michalinka wyciągnęła swoje rączki i ufnie oplotła je wokół szyi mojej odzyskanej przyjaciółki. 

Czytaj także:
„Mój przyszły mąż zostawił dla mnie narzeczoną. Przez 2 lata nie wiedziałam, że była nią moja przyjaciółka”
„Moja przyjaciółka zakochała się w psychopacie. Próbował ją zabić, a ja nie umiałam jej przed tym ochronić”
„Moja przyjaciółka okazała się podłą żmiją. Przez kłamliwe plotki na mój temat, mój ojciec wstydzi się patrzeć ludziom w oczy”

Redakcja poleca

REKLAMA