Z domu wyniosłem naukę, że ciężka praca zawsze popłaca. Żyłem w zgodzie z tą zasadą przez cały okres edukacji i przez pierwsze lata swojej kariery zawodowej. Jestem specjalistą od marketingu i specjalizuję się w analizowaniu profilu klientów tak, aby jak najlepiej dopasować ofertę i komunikację do jego potrzeb i „dopiąć” sprzedaż. To brzmi na skomplikowane, ale bardzo to lubię.
Mimo że marketing opiera się w dużej mierze na kreatywności, ja zawsze byłem umysłem analitycznym. Lubiłem zbierać dane, a później proponować rozwiązania i obserwować zmiany w wynikach.
Kiedyś, gdy byłem mały, zacząłem liczyć ile razy dziennie mama i tata otwierają lodówkę. Gdy przedstawiłem im te liczby, otworzyli szeroko oczy ze zdziwienia. Zastosowałem kilka patentów: na drzwiach do kuchni zawiesiłem kartkę „Czego tu szukasz?”, a do lodówki włożyłem swoją figurkę świnki, która chrumkała, gdy ktoś się do niej zbliżył. Rodzice ryknęli śmiechem, gdy zobaczyli mój eksperyment, ale… faktycznie, liczba ich wizyt przy lodówce zaczęła spadać! Tak zrobiłem swoją pierwszą analizę.
Po skończonych studiach zatrudniłem się w dużej firmie sprzedającej odzież. To była moja druga praca, ale właściwie pierwsza taka poważna: miałem swoje biurko, swoje samodzielne stanowisko i nie byłem niczyim stażystą ani praktykantem. Bardzo chciałem szybko udowodnić moim przełożonym, że jestem świetnym pracownikiem i poważnie myślę o swojej karierze.
Doceniali mnie, ale…
Byłem bardzo profesjonalny. Zawsze ubierałem się elegancko i schludnie, ale też nie snobistycznie. Byłem punktualny, słowny i rzetelny. Fakt, nie miałem w sobie wielkiej kreatywności, a zawieranie znajomości nie przychodziło mi z taką łatwością jak wielu innym osobom, ale moja praca przynosiła rezultaty i byłem w niej dobry. Myślałem, że to jest najważniejsze. Cóż, myliłem się…
Szefowie niby byli zadowoleni i niby mnie chwalili, ale w wielkich podsumowaniach byłem najczęściej pomijany, a zamiast mnie, wspominano pracowników, którzy wcale nie wywiązywali się ze swoich obowiązków aż tak dobrze, ale byli towarzyscy, pomysłowi i zwyczajnie przebojowi.
– Podsumowując naszą kampanię świąteczną, chciałabym w szczególności podziękować Natalii, Jankowi i Patrycji – ogłosił mój szef na jednym spotkaniu. – Dziękuję, wasze zaangażowanie i inwencja bardzo nam pomogły w doprowadzeniu tego projektu do końca!
Zrobiło mi się wtedy przykro. Przecież byłem tak samo zaangażowany, jeśli nie znacznie bardziej! Po prostu nie rozgadywałem tego na prawo i lewo, nie żaliłem się w biurowej kuchni, jaki to nie jestem zmęczony, a siedziałem przy biurku i harowałem!
– Bo tu nie chodzi o to, co robisz, tylko jak to sprzedajesz – powiedział mi któregoś dnia brat, gdy opowiedziałem mu o swoich rozterkach.
Zupełnie tego nie rozumiałem
Co w pracy może być ważniejszego od wyników? A te przecież widać gołym okiem, wystarczy zerknąć na tabelki, godziny pracy, ilość wykonanych zadań, efekty…
– Ale nie wszyscy mają głowę do analizowania takich rzeczy – tłumaczył mi dalej cierpliwie. – Niektórzy oceniają po prostu po tym, co widzą na co dzień. I widzisz, w ich oczach ty możesz być cichym, niewybijającym się pracownikiem, który odwala swoje i idzie do domu, a inna osoba, która głośno gada o pracy, zgłasza pomysły i podkreśla swoje zaangażowanie, sprawia wrażenie znacznie bardziej oddanej firmie.
To było dla mnie kompletnie nielogiczne, ale w porządku. Postanowiłem dostosować się nieco do reguł gry. Stałem się bardziej aktywny na spotkaniach, przychodziłem z pomysłami. Faktycznie, szefowie już wkrótce zaczęli zwracać na mnie większą uwagę. Częściej do mnie zagadywali, częściej pytali o zdanie. W końcu poczułem się bardziej doceniony.
Któregoś dnia rozeszła się jednak po dziale wieść, że szef planuje wybrać trzech pracowników, którzy awansują do prestiżowej centrali firmy w Londynie. Byłem naprawdę pewny swego: moja praca nadal była po prostu dobra, rzetelna i sprawna, a w dodatku poszerzyłem kompetencje i wyszedłem ze swojej strefy komfortu. Takich właśnie argumentów użyłem, gdy rozmawiałem z szefem na temat mojej pracy.
– Hm, tak, to prawda… – mruknął mi w odpowiedzi, ale nie brzmiał na przekonanego.
Zbiło mnie to z pantałyku. Podkreśliłem więc ponownie wszystkie efekty swojej pracy i ilość zadań wykonanych na przestrzeni ostatniego kwartału. Szef patrzył na mnie tak, jakby musiał wysłuchać mnie jedynie z grzeczności, a tak naprawdę myślał już o czym innym.
Znowu straciłem pewność siebie
Gdy zaraz po mnie do gabinetu szefa weszła wspomniana wcześniej Natalia, ich rozmowa wyglądała zupełnie inaczej. Nasz przełożony był wyraźnie zaangażowany, rzucali sobie żarty, uśmiechali się… Tydzień później była jedną z osób, które otrzymały awans. Ja nie. Byłem na przemian wściekły, sfrustrowany i przygnębiony.
Poczucie niesprawiedliwości narastało we mnie z każdym dniem. Czułem się, jakbym był z powrotem w punkcie wyjścia, pomimo wszystkich moich starań i poświęceń. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego awans ostatecznie trafił do kogoś, kto nie wnosił do firmy tyle, co ja. Zrezygnowany postanowiłem poddać się tej grze. Nadal pracowałem, nadal się wywiązywałem z obowiązków, ale moja motywacja i zaangażowanie były na najniższym poziomie od lat.
W tym czasie spotkałem się przypadkiem z jednym ze starszych kolegów, który pracował w innej firmie, ale również specjalizował się w marketingu. Opowiedziałem mu o swoich frustracjach i rozterkach.
– Stary, daj spokój, po prostu stamtąd zwiewaj. Ludziom się czasem wydaje, że warto się przemęczyć, ale nic bardziej mylnego! Po co się męczyć, skoro gdzieś indziej mogą nas docenić znacznie bardziej? Czasami porażki są po to, żeby skłonić nas do zmiany kierunku – rzekł, patrząc mi głęboko w oczy.
Te słowa utkwiły mi w pamięci
Postanowiłem, że muszę ponownie przemyśleć to, jak wyobrażam sobie swój rozwój i sukces zawodowy. W końcu doszedłem do wniosku, że nie będę lojalny wobec pracodawcy, który nie docenia moich wyraźnych starań, a awanse rozdziela jak uczniak z gimnazjum: według tego, kogo najbardziej lubi.
Zdecydowałem się więc spróbować swoich sił w innych firmach. Złożyłem kilka podań i po pewnym czasie otrzymałem zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną w firmie, która zdawała się doceniać raczej konkretne osiągnięcia niż powierzchowne wydźwięki. Rozmowa poszła lepiej, niż się spodziewałem. Zaintrygowani byli nie tylko moimi sukcesami liczbowymi, ale także podejściem do analizy danych i sposobem, w jaki wprowadzałem zmiany w projekcie. Po kilku tygodniach otrzymałem ofertę pracy.
Wiedziałem, że opuszczając starą firmę, pozbędę się frustracji i niesprawiedliwości, które mnie tam dręczyły. Było to trudne pożegnanie, ale otworzyłem przed sobą nowe drzwi do kariery, której naprawdę pragnąłem. Życie czasem daje nam lekcje, których nie rozumiemy od razu, ale ważne jest, abyśmy byli otwarci na zmiany: to w nich kryje się szczęście i prawdziwa satysfakcja. Ciężko osiągnąć sukces, nie zmieniając swojego miejsca i nie wychodząc poza swoją strefę komfortu.
A co do moich faworyzowanych kolegów z poprzedniej firmy… Cóż, z tego co wiem, w zagranicznej filii już nie jest im tak łatwo. Natalia właśnie wyleciała za nieterminowość, a Janek ma już którąś pogadankę z szefostwem na temat organizacji pracy, bo popełnia wiele chaotycznych błędów. O wszystkim donosi mi kolega, który zwolnił się z naszej firmy i… został zatrudniony bezpośrednio przez przełożonych z londyńskiego oddziału.
– Czasem trzeba się rozpychać łokciami – zaśmiał się.
– Zazdroszczę, ja nie do końca tak umiem… – odpowiedziałem.
– Nie przejmuj się. Solidna robota zawsze się obroni. A do cwaniaków karma zawsze wraca…
Teraz już wiem, że to szczera prawda. To nie ze mną było coś nie w porządku, ale z miejscem, które mnie nie doceniało. Dobrze, że ktoś mi to w końcu uświadomił!
Czytaj także:
„W łóżku nie jestem kłodą, lubię pofiglować, ale mój mąż przesadza. Chyba chce ze mnie zrobić pannę lekkich obyczajów”
„Mój zięć traktował mnie jak popychadło. Zaczął się do mnie łasić, kiedy okazało się, że mam spory majątek”
„Jak co roku w pracy będą świąteczne upominki i bony. Wkurzam się, bo najwięcej dostają dzieciaci, to jest dyskryminacja”