„Umieram, ale nie to mnie martwi. Najbardziej boję się, co będzie z moim nieuleczalnie chorym synem”

kobieta chora na raka fot. Adobe Stock
Mój syn generalnie jest spokojnym chłopcem, ale miewa napady agresji zakończone najczęściej silnymi atakami padaczki. Lekarstwa nie zawsze są je w stanie powstrzymać. Moi rodzice kompletnie nie nadają się na opiekunów. Właściwie to szczerze nienawidzą wnuka, zwłaszcza mój ojciec. Nie może mi wybaczyć, że znów go zawiodłam. Miałam chociaż dać mu silnego, mądrego wnuka, a tu przyszło na świat takie coś…
/ 30.03.2021 14:02
kobieta chora na raka fot. Adobe Stock

Długo mijałam ją, nim odważyłam się odezwać. Nie leżała na moim oddziale, nie była moją podopieczną, nie znałam jej historii, a jednak coś w jej zachowaniu nie dawało mi spokoju. Nie chodziło o nieobecny wzrok, zapadnięte policzki czy o ukradkiem ocierane łzy, bo z tym widokiem zdążyłam się już oswoić w czasie wizyt u dziewczyn na onkologii. Za każdym razem, kiedy mijałam jej salę, widziałam, jak siedzi na łóżku, i skubiąc palce, garbi się nad ekranem smartfona. Sprawiała wrażenie, jakby coś czytała, tyle że telefon był zawsze wyłączony.

Któregoś razu nie wytrzymałam i zajrzałam do jej sali.
– Przepraszam, co pani robi? – zapytałam, wskazując na zaciemniony ekran komórki.
Podniosła głowę i omiotła mnie nieobecnym wzrokiem.
– Czekam – odpowiedziała.
– Aha – bąknęłam.
Wystraszona, nie czekając na ciąg dalszy rozmowy, popędziłam do dyżurki koleżanek.
– Nie przejmuj się, Daniela nie zwariowała, choć może to tak wyglądać – uspokoiły mnie. – Ona po prostu codziennie czeka na telefon od rodziców, którzy opiekują się jej synkiem. Biedaczka martwi się, jak sobie radzą z chorym dzieckiem. Podobno sąd przyznał im opiekę nad wnuczkiem tylko tymczasowo ze względu na matkę, inaczej chłopiec dawno zostałby umieszczony w jakiejś placówce, bo dziadkowie nie należą do zbyt troskliwych opiekunów – wyjaśniły dziewczyny.

Wychodząc od nich, postanowiłam zajrzeć do kobiety i wytłumaczyć się z dziwnego zachowania. Idąc korytarzem, przygotowywałam sobie w myślach wypowiedź, ale nie zdążyłam nawet się odezwać, bo Daniela szlochała skulona pod kocem. Była sama w pokoju, więc nikt nie mógł mi wyjaśnić, co jest powodem jej łez.
– Wszystko będzie dobrze – zaczęłam niezręcznie ją pocieszać.
Niech pani przestanie – poprosiła.
– Mam wyjść? – zapytałam z nadzieją, ale ledwie słyszalnym szeptem zaprzeczyła.
Dłuższą chwilę siedziałam więc, przyglądając się zapłakanej kobiecie, napoczętym sucharom na jej stoliku i malutkiemu zdjęciu chłopca na oko dziesięcioletniego, nim Daniela wynurzyła się spod koca z opuchniętą od łez twarzą.
– Przepraszam  – powtórzyła. – Mój synek spadł z trzepaka, rozbił głowę… Tyle razy mówiłam, żeby uważali na niego… – znów się rozpłakała.

Odruchowo pogładziłam ją po plecach. Zapytałam, czy synek trafił do szpitala, ruchem głowy potwierdziła.
– Czyli wszystko dobrze się skończyło – uśmiechnęłam się.
– Tak – odpowiedziała i chwyciła mocno moją dłoń. – Bardzo pani dziękuję za poświęcony mi czas – postarała się odwzajemnić mój uśmiech.
Posiedziałabym jeszcze przy niej, gdyby wściekła oddziałowa nie zadzwoniła na moją prywatną komórkę. Zostawiłam więc Danielę i pobiegałam na swój oddział. Dopiero zaczynałam pracę w tym szpitalu i nie chciałam nikomu podpaść, ale i tak oberwało mi się od szefowej.

Przez następne dni unikałam więc onkologii, choć nie potrafiłam przestać myśleć o Danieli. Po tygodniu wreszcie udało mi się wyrwać na chwilę z mojego oddziału. Od razu poszłam na onkologię, lecz Danieli już nie zastałam.
Od znajomych pielęgniarek dowiedziałam się, że kobieta została wypisana do domu, a do szpitala będzie przyjeżdżać na chemioterapię.
Czyli czuje się już lepiej i mogła wrócić do synka – upewniłam się.

Dziewczyny spojrzały po sobie wymownie.
Daniela umiera – odpowiedziała najstarsza z nich. – Może po chemioterapii zdarzy się cud. Na to liczy ordynator i ona sama, ale to jej drugi nawrót choroby. Tym razem trafiła do nas w ostatnim stadium raka.
– Przecież nie wyglądała źle?!
– poczułam, jak nogi się pode mną ugięły.
Jak każda młoda pielęgniarka naiwnie sądziłam, że wszystkich da się uratować. W końcu po to wybrałam ten zawód! Chciałam walczyć o życie, a nie pracować w umieralni.
– Owszem, nie wygląda… – odpowiedziała spokojnie koleżanka. – Dlatego przeoczyła pierwsze symptomy choroby. Jej nowotwór jest już nieoperacyjny.

„Nieoperacyjny!” – to słowo nie dawało mi spokoju. Dotąd nikt mi nie umarł. Może jakiś wujek, kiedy byłam mała, ale nikt z bliskich mi ludzi. „Zatem Daniela wróci i będzie konać na moich oczach?” – rozpłakałam się wieczorem w domu.
Przez kilka następnych tygodni nie byłam w stanie wejść na onkologię. Z dziewczynami spotykałam się jedynie w szpitalnym barku, a gdy trzeba było coś zanieść na oddział, wysyłałam inne pielęgniarki, tłumacząc się nadmiarem pracy, tak bałam się zobaczyć śmierć z bliska.

Ale traf chciał, że wpadłam na Danielę, wchodząc rano do szpitala. Poznałam ją od razu, bo nie zmieniła się od naszego ostatniego spotkania. Wciąż wyglądała dobrze… Może w miarę dobrze, bo chustka na głowie a także brak brwi i rzęs oznaczały podjętą, nierówną walkę z chorobą.
Kobieta uśmiechnęła się na mój widok. Ona również mnie zapamiętała. Jeszcze raz podziękowała za okazane jej zainteresowanie.
– Jak się pani czuje? – zapytałam ostrożnie.
– Bez zmian, ale muszę walczyć dla syna – uśmiechnęła się smutno. – Może znajdzie pani czas na kawę i ciasto? – zapytała. – Ja stawiam! Proszę dać się skusić, dzisiaj jeszcze będę się czuć wyśmienicie, ale od jutra znów zacznę cierpieć przez najbliższe dwa tygodnie, więc zrobimy sobie takie małe, półgodzinne święto.
Nie śmiałam jej odmówić. Choć robiłam wszystko, żeby mieć tego ranka ręce pełne roboty, nikt niczego ode mnie nie chciał. Nie zlecał mi dodatkowych obowiązków, jakby los specjalnie chciał mnie pchnąć w życie Danieli.

O umówionej godzinie zeszłam więc do barku. Czekała już na mnie. Poderwała się z portfelem w dłoni i zaproponowała, jej zdaniem najlepsze tego dnia, ciastko – mój ulubiony wiedeński sernik. Uśmiechnęłam się, widząc, że dobrze trafiła.
– Też go lubisz, przepraszam, może przejdźmy na ty – wyciągnęła dłoń.
Przedstawiłam się i podałam jej rękę. Miała mocny, pewny uścisk, niepasujący do takiej kruszyny.

Bałam się, że nie udźwignę jej opowieści o smutnym życiu na łasce rodziców i trudach choroby, ale Daniela słowem nie wspomniała o swoich problemach. Śmiała się, żartowała, zasypywała mnie zabawnymi historyjkami innych chorych i z ciekawością pytała o moje życie. Na koniec oznajmiła, że dosyć tego dobrego, ona musi zrobić zakupy na następne tygodnie, a ja powinnam pracować. Ponownie uścisnęła mi dłoń i wyszła ze szpitala.
Stałam oszołomiona jej siłą i hartem ducha. W tej kobiecie było więcej radości niż u niejednego zdrowego człowieka. To spotkanie sprawiło, że przestałam się bać chorych na raka i ich odchodzenia. I znów zaczęłam zaglądać do dziewczyn, a także częściej spotykać się z Danielą. Nie przerażał mnie już widok jej podkrążonych oczu, odgłos niebezpiecznego kaszlu czy sinawy odcień skóry.

– Odeszłabym z tego świata szczęśliwa, gdybym tylko wiedziała, że mojemu synkowi będzie dobrze – powiedziała mi kiedyś. – Wiesz, ja naprawdę miałam wspaniałe życie! – roześmiała się.

Co prawda rodzice nigdy mnie nie polubili, bo nie byłam ich upragnionym synem, a więcej dzieci mieć nie mogli, ale kochali mnie dziadkowie, miałam oddanych przyjaciół i znajomych. Poznałam najlepszego mężczyznę na ziemi, który zechciał zostać moim mężem. Przeżyliśmy wspólnie osiem niezapomnianych lat. Miałam wszystko, czego może pragnąć kobieta. Miłość, uwagę mężczyzny, kawę do łóżka i choćby jeden kwiatek codziennie… Wiem, że w niebie czeka na mnie, więc nie boję się śmierci, bo idę do niego, tylko ten nasz Przemek…

– Co mu właściwie jest? – zapytałam.
– Cierpi na dziwne neurologiczne schorzenie. Podobno genetyczne, choć w naszych rodzinach nie było takich przypadków. Generalnie jest spokojnym chłopcem, ale miewa napady agresji zakończone najczęściej silnymi atakami padaczki. Lekarstwa nie zawsze są je w stanie powstrzymać. Moi rodzice kompletnie nie nadają się na opiekunów. Właściwie to szczerze nienawidzą wnuka, zwłaszcza mój ojciec. Nie może mi wybaczyć, że znów go zawiodłam. Miałam chociaż dać mu silnego, mądrego wnuka, a tu przyszło na świat takie coś… Szkoda gadać – machnęła ręką. – Kuzynki mają po kilkoro dzieci, więc mają co robić. Szukam dla Przemka dobrego domu opieki, ale chciałabym, żeby moi znajomi odwiedzali go i sprawdzali, jak będzie tam traktowany, a w razie czego przenieśli go gdzieś, gdzie będzie mu dobrze. Chciałabym odejść spokojna o niego, rozumiesz? – chwyciła moją dłoń.
– Mogę go odwiedzać – bąknęłam zakłopotana.
– To dobrze! Im więcej ludzi, tym lepiej, a ty jesteś pielęgniarką, wyczujesz, jeśli coś będzie nie tak – uśmiechnęła się, nim dopadł ją silny kaszel.

Nie oczekiwała ode mnie poświęcenia. Nie prosiła o nic więcej. Nie chciała nawet wciągać mnie w swój świat, ale ja podeszłam do sprawy odpowiedzialnie. Skoro umierała, a ja miałam być jednym z opiekunów Przemka, to chciałam go poznać. Po kolejnej chemioterapii pojechałam z nią po chłopca. Odebrałyśmy go od jej niezadowolonych rodziców. Tego dnia Przemek nie miał napadu. Był szczęśliwy i na swój sposób gadatliwy, czym rozśmieszał Danielę do łez.

Nie od razu go polubiłam. Trudno jest zapałać sympatią do dziwnie zachowującego się dziecka. Nie znałam takich ludzi jak on. Bałam się jego nieoczekiwanych zmian nastrojów i ataków, ale Przemek okazał się ciepłym, towarzyskim chłopcem. Niczym mama, nie przestawał się uśmiechać. Nie bał się ludzi ani nowych miejsc. Podobał mu się nawet dom opieki, który wybrałyśmy dla niego. Kosztowny, ale prowadzony przez sprawdzoną fundację.
– U nas będzie mu dobrze – zapewniała dyrektorka.

Zaskoczyłam samą siebie, kiedy poprosiłam Danielę, żeby uczyniła mnie opiekunem prawnym jej syna. Poznałam jej znajomych. Wiedziałam, że lepiej ode mnie znają chłopca, ale coś ciągnęło mnie ku niemu. I to tak silnie, że wbrew rozsądkowi i radom bliskich, coraz bardziej angażowałam się w opiekę nad nim.
– Co ty wyprawiasz, córeczko – denerwowała się mama. – Z chorym dzieckiem nigdy nie znajdziesz męża – powtarzała.
Wiedziałam, że się o mnie troszczy, ale nie przejmowałam się brakiem męża, bo i bez Przemka nie cieszyłam się zbytnim powodzeniem u płci przeciwnej. Zawsze byłam zbyt nieśmiała albo nerwowa w towarzystwie mężczyzn. Zajmując się Przemkiem, przynajmniej nie czułam, że moje życie wypełnia tylko praca.

Ku swojemu zaskoczeniu polubiłam tego chłopca na tyle, że dwa tygodnie przed śmiercią Danieli powiedziałam jej, że zostanę jego rodziną zastępczą. Rozpłakała się, słysząc te słowa. Próbowała mnie zniechęcić, opowiadając o wszystkich negatywnych skutkach choroby, których nie miałam jeszcze okazji poznać, ale nie zmieniłam zdania.
– Będziesz z nim szczęśliwa, zobaczysz. Już ja się o to postaram, tam z nieba – uścisnęła mnie mocno, mimo że była już bardzo słaba.

Tydzień później pochowaliśmy ją. Nie zabrałam Przemka na jej pogrzeb, bojąc się, że zbyt silny stres wywoła u niego atak. Poszliśmy na jej grób jakiś czas później, gdy chłopiec był w stanie udźwignąć wiadomość o śmierci mamy.
Nie uwierzycie, ale w drodze powrotnej, tuż przed przejściem dla pieszych ochlapała nas przejeżdżająca taksówka. Oboje z Przemkiem staliśmy przemoczeni do suchej nitki w zimny, deszczowy dzień. Zawahałam się, nie wiedząc, co zrobić, gdy taksówka zawróciła.

Wyskoczył z niej trzydziestoparoletni mężczyzna, i przepraszając nas za swoją nieuwagę, zaproponował, że podwiezie nas do domu, byśmy nie marzli, czekając na autobus. W ten sposób poznałam Bartka. Ojca samotnie wychowującego pięcioletniego Dawida.
Pół roku później mieszkaliśmy już we czworo, a rok później pobraliśmy się. A za kilka tygodni przyjdzie na świat nasza córeczka. Nikt nie wmówi mi, że chore dziecko jest przeszkodą do szczęścia. A może mój Przemek jest wyjątkowy, bo czuwa nad nim Daniela i zakochany w niej i w swoim synu mąż?

Więcej prawdziwych historii:
„Zostałam matką chrzestną obcej dziewczynki. Rodzice zostawili ją jak śmiecia, rodzina zastępcza się nad nią znęcała”
„Jedna chwila zmieniła moje życie w koszmar. Straciłam dwie miłości mojego życia i szansę na wymarzoną karierę”
„Moja żona znalazła sposób, by nie pracować. Wrobiła mnie w dwójkę dzieci, a ja musiałem na nią harować…”

Redakcja poleca

REKLAMA