„Jedna chwila zmieniła moje życie w koszmar. Straciłam dwie miłości mojego życia i szansę na wymarzoną karierę”

kobieta po wypadku samochodowym. fot. Adobe Stock
W jednym ułamku sekundy moje życie legło w gruzach! I prywatne, i zawodowe... Nigdy już nie zatańczę, ba, może nawet nie będę mogła chodzić?! Nie zostało mi nic innego, jak zamknąć się w pokoju i gapić w ekran telewizora.
/ 26.03.2021 13:50
kobieta po wypadku samochodowym. fot. Adobe Stock

Nie takiego sukcesu w życiu się spodziewałam. Miałam zupełnie inne plany, snułam je całymi latami, a tymczasem los sprawił, że jedna chwila przesądziła o miejscu, w którym dzisiaj jestem.
Od dziecka kochałam taniec. Już jako pięciolatka zwijałam w pokoju dywan i na wypastowanym parkiecie kręciłam piruety. Rodzice na początku patrzyli na to z pobłażaniem. Dopiero siostra taty otworzyła im oczy.
– To dziecko ma prawdziwy talent – stwierdziła, patrząc na moje taneczne popisy przed telewizorem, w którym akurat pokazywano konkurs tańca.
– Zapiszcie ją na jakieś zajęcia albo do szkoły baletowej – zasugerowała.
Mama podeszła sceptycznie do tego pomysłu. Tata wydał z siebie pomruk, który mógł być i zgodą, i dezaprobatą.

Wtedy ciocia wzięła sprawy w swoje ręce i zapisała mnie do sekcji tanecznej w pobliskim domu kultury. Początki nie były łatwe, bo niektóre dzieciaki zaczęły swoją przygodę z tańcem znacznie wcześniej ode mnie. Szybko okazało się jednak, że ciocia się nie myliła, a ja naprawdę mam talent.
Kolejne lata dowodziły, że odnalazłam swoją drogę. Kiedy przyszedł czas na turnieje, okazało się, że ja i mój partner Jacek jesteśmy wprost stworzeni do standardu. Za walca angielskiego w turnieju w Turynie dostaliśmy nie tylko statuetkę, ale też nagrodę pieniężną.
– Teraz kariera stoi przed nami otworem – szalał z radości Jacek.
– Ale musimy przyłożyć się do pracy, żeby tego nie zmarnować – studziłam jego emocje, bo zawsze z nas dwojga to ja byłam bardziej stonowana.

Jak to się często zdarza parom tanecznym staliśmy się parą także prywatnie. Zresztą kogo, kiedy i gdzie mielibyśmy poznać, skoro spędzaliśmy ze sobą po kilkanaście godzin na dobę? Rozumieliśmy się, mieliśmy wspólne cele, jednakowe priorytety, czego chcieć więcej?
Za dwa miesiące mieliśmy wziąć udział w międzynarodowym konkursie, w którym nagrody były odpowiednikiem filmowych Oscarów. Ćwiczyliśmy niemal bez przerwy. To było prawdziwe szaleństwo. Żyłam tańcem na jawie, śniłam o nim, kiedy po ciężkim dniu treningów udawało mi się wreszcie zasnąć.
– Zwolnijcie trochę – powiedział nam pewnego dnia instruktor. – Turniej za tydzień, już niczego więcej się nie nauczycie. Doskonale wiecie, że wygraną macie niemal w kieszeni – łechtał nasze ego. – Wyjedźcie na dwa, trzy dni i odpocznijcie sobie.
Uznaliśmy, że to niezły pomysł. Znaleźliśmy w Internecie kapitalny hotel z różnego rodzaju atrakcjami zarówno dla ciała, jak i ducha.
– Madame, uprzejmie zapraszam do limuzyny – Jacek był w świetnym humorze, bo udało mu się pożyczyć od ojca jego luksusowy kabriolet. – Ahoj, przygodo – nucił, pakując moją torbę na tylne siedzenie.
Pogoda była piękna. Pełnia szczęścia. Czegóż można chcieć więcej, dostając od losu tak wiele?

Jacek też był w euforii, co przekładało się na jego dość brawurową jazdę.
– Nie szalej tak! – gasiłam jego rajdowe zapędy. – Zdążymy jeszcze nacieszyć się życiem na łonie natury.

Obudziłam się w szpitalu. Zanim zorientowałam się, gdzie jestem, minęła dłuższa chwila. Nie mogłam ruszać nogami. Prawa była od biodra po kostkę w gipsie, lewa też jakoś dziwnie usztywniona. Było mi gorąco.
– Po co ja mam tę czapkę na głowie – zastanawiałam się, usiłując zdjąć dziwne nakrycie głowy.
– Proszę nie ruszać opatrunku – powiedziała pielęgniarka, która pojawiła się nagle i bezszelestnie jak duch. – Naruszy pani świeże szwy na głowie.
Opatrunek, szwy... Co się stało?! – zapytałam zdezorientowana.
– Wypadek samochodowy – wyjaśniła. – Ma pani złamaną prawą nogę i zerwane wiązadła w lewej, poza tym ogólne potłuczenia i rozciętą głowę – wyliczała moje obrażenia.
– A Jacek też jest tak poturbowany? – usiłowałam żartować, ale gdzieś głęboko w sercu czułam niepokój.
– Zaraz przyjdzie lekarz i wszystko pani powie – pospiesznie wyszła z sali.

Lekarz był siwym przystojnym mężczyzną w średnim wieku. Kiedy wziął mnie za rękę, poczułam się bezpieczna. Bardzo tego potrzebowałam po tym, co chwilę wcześniej usłyszałam.
– Czeka panią długie leczenie i jeszcze dłuższa rehabilitacja
– nie owijał w bawełnę.
– A Jacek? Co z Jackiem? – pytałam roztrzęsiona.
– Jego nie – powiedział powoli, ściskając moją dłoń. – Pani przyjaciel miał mniej szczęścia. Niestety, nie przeżył wypadku.
Świat zawirował mi w oczach. Nie wiem, co było dalej. Zanim zapadła ciemność, słyszałam jakieś podenerwowane głosy, bieganinę, polecenia pospiesznie wydawane przez lekarza podniesionym głosem.

W szpitalu spędziłam pięć tygodni. Opuszczałam go bez gipsu na prawej nodze, ale za to z aparatem usztywniającym na lewej. Konstrukcja ze stali, skóry, pasków, zatrzasków i zawiasów wyglądała przerażająco. Była ciężka, niewygodna i obejmowała moją nogę od biodra aż po stopę.
– Musi pani w tym chodzić około czterech miesięcy. W tym czasie potrzebna będzie intensywna rehabilitacja – powiedział lekarz na pożegnanie. – Mam nadzieję, że kiedyś pani będzie normalnie chodzić – powiedział tonem, z którego wynikało, że to nic pewnego.
Rodzice opiekowali się mną bardzo troskliwie. Fizycznie byłam w coraz lepszej formie. Masaże w ciepłej wodzie zaowocowały tym, że noga powoli zaczynała się zginać w kolanie. Profesjonalna rehabilitacja w zaprzyjaźnionym ośrodku sportowym dawała coraz większe nadzieje na to, że odzyskam pełną zdolność chodzenia. Niestety, o tańcu muszę zapomnieć na zawsze. Moje plany dotyczące wspólnego życia z Jackiem i kariery zawodowej – legły w gruzach. Ta świadomość działała na mnie przygnębiająco.

Poza wizytami w o środku rehabilitacji większość czasu spędzałam, siedząc i bezmyślnie patrząc w telewizor. Kiedy trafiałam na program o tańcu, szybko przełączałam na inny kanał. Na to nie mogłam patrzeć, świadomość, że moje życie nie ma sensu, była wtedy szczególnie bolesna...
– Jak tam Agatka? – usłyszałam głos cioci Neli. – Pozbierała się trochę? – dopytywała się troskliwie.
– Daj spokój – oczyma wyobraźni widziałam, jak mama zrezygnowana macha ręką. – Ona kompletnie się zamknęła w sobie. Stajemy na głowie, żeby ją czymś zainteresować, ale nawet nie słucha tego, co się do niej mówi. My już nie wiemy, co mamy robić – mama była wyraźnie załamana.
– Pójdę do niej – powiedziała ciocia.
– Cześć, leniuchu – powitała mnie ze sztucznym ożywieniem. – Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.
– Jaką? – udałam zainteresowanie.
– Wiesz, od dwóch tygodni chodzę na warsztaty tkactwa artystycznego – zaczęła opowiadać. – Nawet nie masz pojęcia, jakie to fascynujące. Na najbliższe spotkanie zabieram cię ze sobą – zadecydowała, nie zniechęcając się brakiem entuzjazmu z mojej strony.

Najchętniej posłałabym ją do diabła z tymi jej pomysłami, ale zgodziłam się ze względu na mamę. Było mi jej zwyczajnie żal, bo tak bardzo się mną zamartwiała. Dobrze, pojadę na te warsztaty, może to ją trochę uspokoi. A poza tym nie miałam ochoty kolejny raz wysłuchiwać historii Julio Iglesiasa, który był utalentowanym piłkarzem, ale po poważniej kontuzji musiał zrezygnować z futbolu. I dzięki takiemu zrządzeniu losu został światowej sławy piosenkarzem. Ta optymistyczna historyjka jakoś mnie nie pocieszała. A poza tym nie umiem śpiewać.
Poruszanie się w usztywniającym aparacie było uciążliwe, ale dopiero wsiadanie do samochodu okazało się prawdziwym wyzwaniem.

Ciocia Nela przyjechała po mnie swoja starą astrą. Siedzenie pasażera było maksymalnie odsunięte do tyłu, co pozwoliło mi jakoś wgramolić się do auta.
– Zobaczysz, spodoba ci się – powiedziała, ruszając jak rajdowiec.
W tej samej sekundzie serce podeszło mi do gardła. Kiedy zobaczyła, jak zbladłam, przeprosiła i całą drogę prowadziła jak na egzaminie na prawo jazdy.
Zajęcia okazały się dość interesujące. Każda z uczestniczek miała inne krosno, to były amatorskie rękodzieła ich znajomych i rodziny. Na szerokiej desce u dołu i u góry przybito dwie grube listwy najeżone dość gęsto gwoździkami. Na nich rozpina się kanwę (to słowo przyswoiłam sobie na pierwszym spotkaniu), przez którą przeplata się potem wełniane nici za pomocą czółenka.
Spodobało mi się to bardziej, niż mogłabym przypuszczać. Do domu wróciłam w dużo lepszym nastroju i już od progu zawołałam:
– Tato, mam dla ciebie zadanie. Musisz mi zrobić krosienko.
– Co mam ci zrobić? – zdziwił się tata.
– Ciocia ci wszystko opowie i rozrysuje – powiedziałam i pokuśtykałam do swojego pokoju.

Byłam zmęczona i chciałam jak najszybciej się położyć.
– Odpocznij – krzyknęła za mną ciocia, zanim zamknęłam drzwi. – Jutro o dziesiątej po ciebie przyjeżdżam.
Tata stanął na wysokości zadania. Wieczorem krosienko było gotowe. Mogłam je więc zabrać na kolejne zajęcia. 
Tkactwo artystyczne okazało się dla mnie wybawieniem. Zajmowałam się nim z coraz większym zaangażowaniem. Pierwsze moje „dzieła” były trochę toporne, ale z czasem szło mi coraz lepiej. Kurs skończył się po miesiącu, a ja czułam, że zaczynam nowy rozdział w życiu. Moja nowa pasja pochłonęła mnie bez reszty. Z czasem zaczęłam eksperymentować z nowymi technikami, wprowadzać niekonwencjonalne połączenia materiałów. W ten sposób wypracowałam swój oryginalny, niepowtarzalny styl. Moje gobeliny, które  zaczęłam wstawiać do galerii, cieszyły się coraz większym zainteresowaniem.

Sprzedawały się niemalże jak ciepłe bułeczki. A co najważniejsze, nie tylko nabywcy, ale też znawcy nie szczędzili słów uznania. Moja pierwsza wystawa nie była oszałamiającym sukcesem, jednak zebrałam bardzo pozytywne opinie krytyków, co otworzyło mi drzwi do bardziej prestiżowych galerii.
Ciocia Nela swoją przygodę z tkactwem zakończyła w ostatnim dniu warsztatów, ale potem dzielnie mi sekundowała. Jej talenty organizacyjne okazały się niezrównane. Została więc moją agentką. Jej zawdzięczam to, że moje gobeliny zaczęły być znane nie tylko w Polsce, ale i poza jej granicami.

Od wypadku minęło piętnaście lat. Obawy lekarza, których nie wyraził głośno, na szczęście się nie potwierdziły. Chodzę całkiem sprawnie, tyle że nie na szpilkach... A niedługo mój wielki dzień. Będę prezentowała swoje gobeliny na międzynarodowej wystawie sztuki współczesnej. Na wernisażu mają być obecni wszyscy ważni ludzie związani z tą dziedziną sztuki. Jeśli moje prace się spodobają, wypłynę na szerokie wody.
– Masz pietra, co? – w tak specyficzny sposób Nela próbowała mnie podtrzymać na duchu, kiedy wsiadałam do jej komfortowego lexusa. – A pamiętasz tę moją astrę, którą wiozłam cię na pierwsze warsztaty? – zapytała, śmiejąc się. 
Na wspomnienie tego, jak gramoliłam się do auta z usztywnioną nogą, obie wybuchnęłyśmy  śmiechem.

Nawet jeśli po dzisiejszej wystawie nie wszystko pójdzie zgodnie z moimi oczekiwaniami, to i tak odniosłam sukces. Nie tylko dlatego, że jestem znaną i cenioną artystką. Dzięki mojej cioci, a dziś już także najlepszej przyjaciółce, potrafiłam podnieść się po tym, jak  moje marzenia o karierze tancerki legły w gruzach. Rzadko o tym myślę, ale dziś ogarnął mnie nostalgiczny nastrój.
Gdyby nie ten wypadek, może byłabym bardzo dobrą tancerką – powiedziałam ni to do siebie, ni do Neli.
– Może – potwierdziła. – Ale nie byłabyś tak wybitną artystką, jaką jesteś. Stworzyłaś swój styl, dzięki któremu na zawsze zaistniałaś w sztuce. Czy mogłabyś to zrobić w tańcu?
Los czasami z nami okrutnie pogrywa, ale to od nas zależy, czy się załamiemy, czy mimo wszystko wykorzystamy swoją szansę. Mnie się to udało...

Więcej prawdziwych historii:
„Moja żona znalazła sposób, by nie musieć pracować. Wrobiła mnie w dwójkę dzieci, a ja musiałem na nas harować…”
„Całe liceum byłam poniżana, bita i obmacywana. Nikt nawet nie zwrócił na to uwagi, bo nie robiła mi tego patologia”
„Mój mąż raz w życiu powiedział mi, że mnie kocha. Gdybym umarła, pewnie nawet nie uroniłby ani jednej łzy”

Redakcja poleca

REKLAMA