Ciocia Kazia nie czuła się najlepiej. Znowu trafiła do szpitala z powodu skaczącego ciśnienia i kłopotów z trawieniem. Lekarze nie stawiali konkretnej diagnozy, ale i nie dawali jej za wielkich szans. Niby nic dziwnego w jej wieku, miała już 87 lat, ale… Niepokoiliśmy się nie tyle jej zdrowiem, co tym, jak wgląda jej testament.
Ciocia nie miała dzieci. Jej jedyny syn zabił się 40 lat temu na motocyklu, mając zaledwie 16 lat. Bardzo to przeżyła, bo snuła z nim związane wielkie plany. Adaś chciał pójść na farmację, a potem przejąć rodzinną kamienicę w rynku i wraz z nią aptekę, taką jak ta, którą prowadził jeszcze jego dziadek ze strony ojca. Niestety, los okazał się okrutny i rodzinny interes pozostał bez spadkobiercy.
Choć byliśmy jeszcze my – dalsza rodzina, bo ciotka Kazia miała dwie siostry. Jedną z nich była moja matka, druga zaś, ciocia Ela, w latach 50. wyemigrowała do USA. Tam zmarła, a jej jedyny syn przeniósł się do Australii. Miałem więc gdzieś w Sydney kuzyna, który chociaż był oddalony ode mnie o piętnaście tysięcy kilometrów, to jednak stanowił bardzo realne zagrożenie. Że wyciągnie ręce po połowę majątku ciotki.
– Niby z jakiej racji? – burzyłem się w rozmowach z żoną. – Czy on tu przyjeżdżał opiekować się ciotką, kiedy było trzeba? Latał z nią po lekarzach? Wymieniał okna, nadzorował robotników podczas remontu? Nie! Wszystko było na naszej głowie. A teraz ma dostać połowę? Tylko z powodu więzów krwi?!
Żona milczała, ale dobrze wiedziałem, co sobie myśli.
Nie mogę protestować, bo mnie wydziedziczy
Tak, z powodu więzów krwi, bo rodzina była dla ciotki najważniejsza. Na jej kredensie trzymała zdjęcia różnych krewnych, jakby rekompensowała sobie nimi brak fotografii swojego syna i wnuków, których się nigdy nie doczekała. Moje także tam stały, lekko już wypłowiałe, z dzieciństwa. I jedno zdjęcie Jakuba.
Był na nim nastolatkiem i uśmiechał się radośnie do obiektywu, trzymając w ręku maskę do nurkowania i płetwy. Myśląc o nim, oczami wyobraźni widziałem tego dzieciaka, a przecież dziś Jakub miał już sześćdziesiątkę na karku i pewnie był łysiejącym facetem z brzuszkiem. Ale ciotka także mówiła o nim zdrobniale: „mój Kubuś”. I kartki świąteczne, które od niego dostawała, stawiała dumnie na kredensie. Sama też wysyłała mu życzenia.
Co ja właściwie o nim wiedziałem? Tylko tyle, że został dentystą, był dwukrotnie żonaty, z żadną z żon nie miał dzieci. Dlaczego? A kto go tam wie: może nie mógł, może nie chciał? Tak czy owak, gdyby dostał pieniądze ciotki, miałby je tylko dla siebie. A po co mu one? Czy nie zarabiał dość w swoim gabinecie? A mnie by się te pieniądze bardzo przydały. Mam troje dzieci, już czworo wnuków; jest komu dać.
Wiedziałem jednak, że z ciotką nie ma co negocjować. Zamierzała równo potraktować dzieci swoich sióstr, choć tego Kubusia widziała w życiu na oczy tylko dwa razy. Co do tego nie miałem wątpliwości. Niby krucha i schorowana, ale jak doszło co do czego, potrafiła być nieustępliwa. Gdybym nalegał, to jeszcze by mnie wydziedziczyła. Nie jego!
– Musi być przecież jakiś sposób, żeby dorwać cały majątek! – gryzłem się jednak i kombinowałem. – Dopóki ciotka żyje, piłka jest cały czas w grze, bo zawsze może zmienić testament.
– Ten Andrzej musiałby chyba umrzeć, żebyś dostał wszystko! – stwierdziła ironicznie moja żona, słysząc moje mamrotanie.
I to mi dało do myślenia…
Nie, żebym od razu chciał jechać do Australii mordować nieznanego mi kuzyna, ale…
– Przecież wystarczy, żeby ciotka myślała, że on nie żyje! – stwierdziłem. – Wtedy zmieni zapis w testamencie i już!
Moja żona spojrzała na mnie jak na wariata.
– Zamierzasz jej coś takiego powiedzieć? Uważaj, bo ci uwierzy! – popukała się w głowę.
– Uwierzy, nie uwierzy… Tak to trzeba zrobić, żeby wszystko było wiarygodne – w mojej głowie zaczął lęgnąć się pomysł… – A gdyby tak dostała list?... No wiesz, z jakiejś australijskiej kancelarii, zawiadamiający ją o śmierci siostrzeńca?
Wybrałem młodych, ich nic nie zdziwi
– Niby skąd go weźmiesz? – żona była pewna powątpiewania.
– Napiszę.
– Po polsku napiszesz? Przecież ty nie znasz angielskiego!
– Znam, nie znam, to bez znaczenia! Od czego jest Google tłumacz? – kiedy wpadłem na ten pomysł, żona spojrzała na mnie z zainteresowaniem, ale nadal szukała w nim słabych punktów.
– A pieczątka na kopercie? Przecież nie wyślesz tego z naszej poczty, bo ciotka lubi sobie te australijskie znaczki obejrzeć pod lupą.
– I to jest ta największa trudność! Musimy znaleźć kogoś, kto leci do Australii i nam ten list stamtąd wyśle.
Janka była sceptyczna. Jednak ja nie zamierzałem się poddać. Nie teraz, kiedy już wymyśliłem, co zrobić.
Z Internetu ściągnąłem logo jakiejś australijskiej firmy prawniczej i zrobiłem sobie ich „papier firmowy”. A potem napisałem tekst o tym, że pan Andrew J. zmarł, przekazując cały swój majątek na rozwój kliniki dentystycznej w Sydney. Przetłumaczyłem tekst w Google i podpisałem się ozdobnym zawijasem jako Matthew L., adwokat. Pokazałem swoje dzieło żonie. Była naprawdę zaskoczona, jak realistycznie wypadło! Ciotce naprawdę powinno wystarczyć.
Potem spojrzałem, kiedy odlatują samoloty do Sydney i pojechałem na lotnisko. Trzeba było działać szybko, bo ciotka czuła się coraz gorzej. Pobyt w szpitalu i kroplówki nieco ją wzmocniły, ale Bóg jeden raczył wiedzieć, kiedy trafi tam znowu.
Uzbrojony w sto dolarów australijskich jako podziękowanie „za fatygę” wypatrywałem odpowiedniej osoby. Z góry skreśliłem wszelkich biznesmenów, bo ci zawsze mają na głowie mnóstwo własnych spraw, a poza tym co to dla nich moje głupie 100 dolarów? Liczyłem na młodych ludzi, którzy lecą tam zaliczyć przygodę życia, znają angielski i wszędzie czują się jak u siebie. Oni będą potrafili i wysłać list, i docenić pieniądze, które im spadną z nieba. Miałem cichą nadzieję, że nie wyrzucą go do śmieci…
W końcu postawiłem na parę, chłopaka i dziewczynę. Lecieli do Sydney i wcale nie byli zdziwieni moją prośbą. Pokazałem im, że w kopercie nie ma niczego podejrzanego, a dopiero potem ją zakleiłem. Wzięli, podziękowali za 100 dolarów i obiecali, że na sto procent list wrzucą.
Słowa dotrzymali, bo list doszedł do ciotki po trzech tygodniach. Starowinka się popłakała i dała na mszę za duszę siostrzeńca. My z żoną z kolei zamieściliśmy w gazecie nekrolog. W naszym lokalnym dodatku, żeby się dalsza rodzina przypadkiem nie dowiedziała o „śmierci” kuzyna, ale liczyliśmy na to, że ciocia nie zwróci na to uwagi. I nie zwróciła.
Teraz pozostało nam już tylko czekać, ale byliśmy dobrej myśli.
Mam nadzieję, że kuzyn się nie dowie
Ciocia Kazia nadmieniła bowiem kilka razy, że pora już uporządkować swoje ziemskie sprawy. Widziałem również, że w kuchennym kalendarzu zaznaczyła sobie wizytę notariusza. Mijały miesiące. Trochę się denerwowałem tym, co będzie, jeśli ciotka dostanie na święta kartkę od „zmarłego”, ale wiedziałem, że jest nikła szansa, aby sama odebrała pocztę. Nie wstawała już prawie z łóżka i odwiedzaliśmy ją z żoną codziennie, wybierając listy ze skrzynki.
Moje obawy zresztą okazały się płonne, bo ciocia nie doczekała świąt. Zmarła cicho, spokojnie, we śnie… Wszystko zgodnie z planem, ale…
Kilka dni po pogrzebie zgłosił się do nas jej adwokat i zaprosił na odczytanie testamentu. Odetchnąłem, bo wszystko zapisała mnie – jako swojemu jedynemu żyjącemu siostrzeńcowi. I tak stałem się pełnoprawnym właścicielem kamienicy. Kuzyn Jakub nie ma pojęcia o tym, że ciotka Kazia zmarła, i mam nadzieję, że się nie dowie, bo nadal otrzymuje od niej kartki świąteczne. Wysyłam je regularnie i nawet nie zmienił się na nich charakter pisma, ponieważ już dawno z powodu artretyzmu cioci wypisywała je moja żona.
Od śmierci ciotki minęły już dwa lata. Za rok kuzyn straci prawo do wystąpienia o zachówek, a za trzy lata nie będzie mógł wystąpić o dopisanie siebie do testamentu. I tylko jedno mnie niepokoi: sformułowanie ciotki, że zostawia swój majątek „jedynemu żyjącemu siostrzeńcowi”, bo przecież to nie była prawda w chwili jej śmierci i łatwo to udowodnić. Poza tym nie wiem, czy mi się wydawało, czy w papierach, które rozłożył na biurku notariusz mignął mi mój własny list „z australijskiej kancelarii”…
Żyję więc nadal w strachu, że wszystko się wyda i kuzyn Jakub podważy testament. Ale przecież nie zdoła mi chyba udowodnić, że to ja sprokurowałem list o jego śmierci? Na wszelki wypadek wymieniłem twardy dysk w komputerze, żeby nie został nawet ślad po tym, co zrobiłem. I liczę na to, że podobnie jak przez te wszystkie lata, teraz też kuzynowi wystarczą świąteczne kartki za cały kontakt z rodziną.
Czytaj także:
„Dzieci brata dybią na mój majątek. Myślą, że zapiszę im dom i ziemię. Ale się zdziwią!”
„Ciotka obiecała babci, że jeśli przepisze jej majątek, to podzieli się nim ze mną. Teraz nie chce oddać nawet telewizora”
„Brat chciał zapisać cały majątek córce-próżniaczce, a pracowitego syna całkiem pominąć. Nie mogłam do tego dopuścić"