„Ubogie dzieci na koloniach miały odpocząć i zapomnieć o codziennej biedzie. Gmina zafundowała im warunki gorsze niż w domu”

Jej mama trafiła do szpitala, a ojciec nie chciał się nią zająć fot. Adobe Stock, Marina Andrejchenko
„Zupa jarzynowa była chłodna i właściwie bez smaku. Kotlet na drugie danie mikroskopijny, ziemniaki ohydne. Do tego każdy dostał po kilka plasterków zwiędniętej sałaty. Dzieciaki zjadły wszystko, ale bez zachwytu. A co gorsza, niektórzy nadal byli głodni! Poszłam do kuchni zapytać o dokładki, ale do dyspozycji był jedynie chleb i dżem truskawkowy”.
/ 15.02.2023 14:30
Jej mama trafiła do szpitala, a ojciec nie chciał się nią zająć fot. Adobe Stock, Marina Andrejchenko

Kiedy dostałam propozycję wyjazdu, nawet się nie zastanawiałam. Co prawda wiedziałam, że nie zarobię ani grosza, ale z drugiej strony mogłam pojechać nad morze za darmo! No dobra, z grupą małych podopiecznych, ale dla mnie to był akurat plus. Kocham dzieciaki, dlatego zrobiłam ten kurs wychowawcy kolonijnego i animatora, i dobrze wiedziałam, jak wyglądają takie wyjazdy.

Trzeba to po prostu lubić – a ja lubię

A w dodatku miały to być dzieci z najbiedniejszych rodzin. Czyli często dysfunkcyjnych. Na co dzień brakuje im nie tylko chleba i ubrań, ale także miłości. Wiem, jak bardzo potrafią być wdzięcznymi słuchaczami, jak chętnie biorą udział w zabawach, konkursach i grach, jak uwielbiają się przytulać. Ale są i takie, które nienawykłe na co dzień do zainteresowania sobą, nie potrafią zaakceptować czyjejś bliskości. Boczą się, stronią od innych albo przybierają lekceważącą pozę, by pokazać, że im nie zależy. Ale wystarczy tylko spojrzeć w ich oczy, kiedy zaczynamy jakiś konkurs czy grę. I zazwyczaj już po dwóch-trzech dniach pierwsze biegną na zajęcia.

Lubię takie wyzwania, dlatego bez wahania przyjęłam tę propozycję. Kilka dni przed wyjazdem spotkaliśmy się z innymi wolontariuszami, żeby omówić plan zabaw i zajęć. Takie kolonie nie są, niestety, zbyt mocno dofinansowane. Pieniądze idą na opłaty za dzieci, więc na różne pomoce już nie starcza. Udało się wyżebrać zaledwie kilka paczek farb i plasteliny oraz bloki rysunkowe. Trochę mało… Koleżanka obiecała, że pogada w szkole, może pożyczą nam na wyjazd jakieś piłki czy inny sprzęt sportowy. Ale ponieważ każde z nas, wychowawców, było pełne zapału i pomysłów, więc bez problemu zaplanowaliśmy atrakcje na ładne i brzydkie dni. No i wycieczkę, jedyną, jakie dzieci miały opłaconą w ramach wyjazdu, do Ustki. Byliśmy jednogłośni – koniecznie trzeba ich zabrać do latarni z duchem. Dla takich maluchów to przecież atrakcja! Dzieci poznałam dopiero w dniu wyjazdu, podczas zbiórki. Ja miałam pod swoją opieką grupę dziewczynek w wieku 10-13 lat. A to oznaczało, że może mnie czekać duże wyzwanie. Dziewczyny z ciężkich rodzin, w tym wieku często mają już za sobą pierwszy przygody z papierosami i alkoholem. No i bywa, że z chłopcami… Od razu wpadły mi w oko dwie, na które na pewno będą musiała uważać. Ale co tam – nie jestem nowicjuszem, dam sobie radę.

Zaraz po przyjeździe przyszło rozczarowanie…

W autobusie od razu dało się zauważyć, które dzieciaki są przylepkami, które nadrabiają miną, a które nie lubią okazywać uczuć i udają twardzieli. W każdej wolnej chwili robiłam sobie notatki ze swoich obserwacji – to zawsze się przydaje. Ale przede wszystkim słuchałam, co mówią o koloniach. Były tak pozytywnie naładowane, tak się cieszyły, że nam aż serce rosło.

– Mam nadzieję, że to, co przygotowaliśmy, spodoba im się – powiedziała z niepokojem koleżanka podczas jednego z postojów. – Nie chciałabym ich zawieść.

– Nie zawiedziesz – zapewniłam ją. – Uwierz mi, to mój kolejny wyjazd i wiem, co dzieci lubią. Mamy zaplanowane super atrakcje. A w tych dzieciakach widzę potencjał. Będzie ekstra, zobaczysz!

Ale to, co zobaczyłyśmy po przyjeździe na miejsce, ostudziło nieco nasz zapał. Ośrodek był okropny! Nie spodziewałyśmy się żadnych luksusów, ale, prawdę mówiąc, stan budynku budził wątpliwości, czy w ogóle powinno się tu przywozić dzieci.

– Kto im dał zgodę na organizowanie kolonii?! – Kaśka, dziewczyna, z którą już dwa razy wyjeżdżałam, patrzyła na teren ośrodka ze zgrozą. – Sanepid tu nie zaglądał chyba od czasów PRL-u!

Budynek był stary i odrapany, ale nie o to chodzi. Nasze przerażenie budziły zardzewiałe barierki balkonów i futryny, które wyglądały, jakby miały lada moment wypaść z muru. Przed wejściem był wyasfaltowany teren, pewnie dawniej parking, a może plac apelowy? Teraz asfalt był popękany, gdzieniegdzie wyrastały kępy krzewów, a w rogu leżała jakaś kupa żelastwa. Zamiast boiska była po prostu porośnięta trawą pagórkowata łączka z żałośnie wyglądającymi pozostałościami bramek.

W środku było jeszcze gorzej

Wszędzie panował zaduch, niektóre drzwi się nie domykały, a tapczany pochodziły na pewno z poprzedniej epoki. O łazienkach w ogóle nie wspomnę! Wiedziałyśmy, że to oznacza, że musimy pilnować dzieciaki na każdym kroku. Bo w takich warunkach zwyczajnie mogły zrobić sobie krzywdę! Zresztą, nasi podopieczni też nie byli zachwyceni miejscem pobytu. Widziałam rozczarowanie na wielu twarzach. No tak, miały tu przyjechać wypocząć, zapomnieć o codziennej biedzie i problemach dorosłych, a trafiły w warunki jeszcze gorsze, niż miały w domach.

– Dobra, robimy konkurs, kto najszybciej się rozpakuje – zarządziłam, bo musiałam je jakoś rozruszać. – Kto wygra, zostanie szefem pokoju.

Dzieciaki rzuciły się do szafek, a ja sprawdzałam, czy w każdym pokoju jest światło, czy z kranu leci ciepła woda, czy klamki nie wypadają… Na szczęście, wszystko działało, co dodało mi nieco otuchy. Po godzinie mieliśmy iść na obiadokolację. Stołówka prezentowała się nawet nienajgorzej, co poprawiło wszystkim humor. Ale niestety, kiedy kucharki wniosły jedzenie, miny dzieciom – i nam – zrzedły. Zupa jarzynowa była chłodna i właściwie bez smaku. Kotlet na drugie danie mikroskopijny, ziemniaki ohydne. Do tego każdy dostał po kilka plasterków zwiędniętej sałaty. Uuuu, nie było dobrze! Dzieciaki zjadły wszystko, ale bez zachwytu. A co gorsza, niektórzy nadal byli głodni! Poszłam do kuchni zapytać o dokładki, ale do dyspozycji był jedynie chleb i dżem truskawkowy. No cóż, pozostawało tylko mieć nadzieję, że jutro będzie lepiej. Niestety, nie było. Na śniadanie dzieci dostały zupę mleczną, kromkę chleba i dwa plasterki sera. Dla niektórych, zwłaszcza młodszych, to wystarczyło, ale reszta już dwie godziny później marudziła, że są głodni. A co gorsza, drugie śniadanie nie było przewidziane!

Tak być nie może – powiedziała Kaśka, kiedy dzieci na obiad dostały po małej kupce spaghetti. – Idę pogadać z kierowniczką. Ja rozumiem, że kolonie są dofinansowane i nie żądam, żeby dzieciaki były karmione kawiorem, ale nie mogą przecież chodzić głodne. Moje chłopaki od rana zaglądały do kuchni, a teraz już pytają o podwieczorek!

– I przy okazji powiedz o tych zardzewiałych barierkach – powiedziałam, zgarniając ze stołówki grupę Kaśki. – Niech je jakoś zabezpieczy.

Wróciła po niespełna kwadransie, cała roztrzęsiona.

– Czy ty wiesz, co ta rura mi powiedziała? – Kaśka wyciągnęła z torebki papierosy i dopiero po chwili się zreflektowała. – Cholera, chyba zaraz wyjdę zapalić. No, więc powiedziała, że to nie Hilton, że za te pieniądze, które dawała gmina na dzieciaki nic innego nie dało się załatwić i żebym nie przesadzała.

– No dobrze, a jedzenie?

Obiecała, że pogada z kucharką.

Nie wiem, czy pogadała czy nie, bo jakoś nie widziałam zmiany. Posiłki w dalszym ciągu były zbyt małe, przynajmniej jak dla chłopców. A jako dokładka występowały nieśmiertelne kanapki z dżemem.

Byłam rozżalona

Te dzieciaki przyjechały tu w nadziei, że dostaną coś innego, niż mają w domu. To dlatego my tak bardzo się staraliśmy i robiliśmy wszystko, żeby wiedziały, że ktoś się nimi interesuje, że kogoś obchodzą ich problemy. I widziałyśmy zachwyt podczas zabaw, zaangażowanie w konkursy. A najpiękniejszą nagrodą była wdzięczność dziewczynek, gdy udało mi się z jedną czy drugą pogadać, wyjaśnić problemy, wytłumaczyć pewne rzeczy. Ale my wszystkiego nie mogliśmy zrobić, część zadań była jednak po stronie organizatorów. Nasza cierpliwość się wyczerpała, gdy pojechaliśmy na wycieczkę do Ustki. Dzieci na cały dzień dostały do jedzenia dwie kanapki i jabłko! Zrobiliśmy zrzutę i zabraliśmy je do baru mlecznego. Każde dostało pyszne naleśniki i wreszcie się najedli. Ale nie mogliśmy tego tak zostawić.

– Pójdę do tej rury i jej wygarnę – Kaśka miała oczywiście na myśli kierowniczkę. – A jak trzeba będzie, to postraszę inspekcją. Te dzieci zasługują na lepsze traktowanie

Zadzwoniła do mnie po jakimś czasie, żebym zeszła do niej na dół, przed budynek. Dzieciaki były akurat pod opieką naszego trenera, na boisku, miałyśmy więc wolne. Kiedy do niej zeszłam, paliła papierosa.

– Powiedziała, że jak wezwę Sanepid albo inspekcję, to natychmiast zwolni mnie dyscyplinarnie – powiedziała, zaciągając się i patrząc gdzieś w przestrzeń. – A ponieważ na cito nie znajdą wolontariuszy, to dzieci z mojej grupy przejdą pod jej opiekę. A ona już wie, jak postępować z rozwydrzonymi bachorami.

– Chyba żartujesz? – wykrztusiłam.

Ta baba jest bez serca! Nie wiem, ile wzięła za tę kolonię, ale ona nie dołoży tym dzieciakom nawet złamanego grosza. I guzik ją obchodzi, że im jak żadnym innym należy się coś lepszego. Że chleb z dżemem mają w domu, że tam też głodują, a tu powinny odpocząć. Przede wszystkim od problemów dorosłych i od takich idiotek jak ta kierowniczka! Powiem ci, że nie wiem, co zrobić – Kaśka spojrzała wreszcie na mnie, ze łzami w oczach. – Widziałam, jak się cieszyły, że tu jadą. A teraz widzę, że poza naszym zaangażowaniem nic innego nie dostały. I one też to widzą. Nie mają boiska, nie mają świetlicy. A na podwieczorek zamiast słodyczy czy ciasta dostają jabłka. Nie wiem, jak można być tak okrutnym czy bezmyślnym. Nie rozumiem tego.

Też nie rozumiałam. I postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby chociaż od nas te dzieciaki dostały to, co się im należy, na co się tak cieszyły. A po powrocie rozpętam aferę. Ta kierowniczka nigdy więcej nie będzie opiekowała się dzieciakami. A co do organizatorów… Na pewno znajdę jakiś sposób, żeby ich też załatwić.

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA