Przez porządkowanie szafek w kuchni mojej mamy rozbolał mnie już krzyż. Na środku podłogi położyłem wszystkie przeterminowane produkty. Usypała się z nich niezła górka. Niektóre
z nich były już dwa lata po dacie.
Budynie, buraki w słoiku, dżemy, sałatki ogórkowe, kilka kartonów mleka, soki, stare jak świat chrupki ziemniaczane, powidła, suszone śliwki, morele i mnóstwo torebek kisielu. Ciężko westchnąłem. Westchnienie zwabiło mamę do kuchni. Ma osiemdziesiąt cztery lata, ale słuch wciąż świetny.
– A co to za bałagan? – zsunęła okulary do czytania na nos.
– To wszystko jest przeterminowane – odpowiedziałem. – A to tylko stare zapasy. Co tydzień wyrzucamy też kupę jedzenia z twojej lodówki.
– Co ty mówisz, synku! – wzruszyła ramionami i popatrzyła na mnie, jakbym miał 5 lat, i przekonywał ją, że właśnie widziałem krasnoludki.
– Wczoraj wyrzucaliśmy garnek bigosu, jakieś pół kilo wędliny i prawie tyle samo żółtego sera. Nie wylaliśmy zupy, bo się uparłaś, że ją przegotujesz i będzie dobra. Przegotowałaś?
– A co było wczoraj?
– Sobota.
Zamyśliła się.
– Już weekend… To czemu siedzisz tutaj, zamiast robić coś z Madzią i chłopcami? – nie zdążyłem zebrać myśli, żeby odpowiedzieć, a ona nagle wypaliła: – To dzisiaj niedziela! Trzeba iść do kościoła.
– Już byłaś. Przecież jest wieczór! – wskazałem poirytowany na maleńkie kuchenne okno.
Zawstydziła się, uśmiechnęła i podreptała z powrotem do pokoju. Usłyszałem tylko, że włącza telewizor.
Ona uważa, że nic jej już nie może zaszkodzić
Wszyscy będziemy starzy, więc powinniśmy być dla starszych wyrozumiali. Niby proste, ale piekielnie trudne. Mama jest dla mnie większym zmartwieniem niż dwóch moich dwudziestodwuletnich synów.
Kiepsko u niej z pamięcią i koncentracją, co przejawia się tym, że zasypuje nas gradem bezużytecznych prezentów – miseczki, lampioniki, kapcie, pudełeczka, figurki, poduszeczki. Zapomina, że już nas jednego dnia obdarowała i następnego kupuje coś nowego.
A poza tym zrobiła się naiwna i daje sobie wciskać na targu cały szmelc. Obcinaczek do paznokci i tandetnych breloczków uzbierałem już całą szufladę. Trzymam je, bo raz znalazła
w naszym koszu na śmieci prezent, który mi dała i się popłakała… Na szczęście ma dobrą emeryturę po moim ojcu, wojskowym.
Prezenty to nic. Największym problemem jest właśnie jedzenie, bo się psuje. A ona tego, że coś jest zepsute, nie zauważa. Zawsze miała skłonność do kupowania zbyt dużej ilości jedzenia, a do tego nienawidziła go wyrzucać.
– Gdybyś pamiętał tak trudne czasy jak ja, to zrozumiałbyś, dlaczego lubię mieć pełną lodówkę. Ja nigdy nie zapomnę tamtego uczucia głodu i tęsknoty za zwykłą kajzerką – tłumaczyła.
Kiedyś jednak wiedziała, że coś już może się do jedzenia w żaden sposób nie nadawać. Teraz tę czujność straciła. A skłonność do kupowania i gromadzenia zapasów została. Nie miałem wyjścia. Musiałem do niej regularnie przychodzić i opróżniać jej lodówkę.
Czasem robiła to za mnie moja żona, Magda. Ale wyręczała mnie rzadko, bo nie lubiła drzeć z mamą kotów o stare ziemniaki czy zapleśniałą piętkę chleba… Rozmawialiśmy o tym, kiedy wróciłem tej niedzieli po generalnych porządkach u mamy. Było późno i siedzieliśmy przy herbacie.
– Mirek, to jest twoja mama, ja cię przepraszam, że tak mówię, ale ona mnie nie słucha, a ja nie chcę się z nią kłócić. Ty musisz do niej chodzić, nie ja – zaczęła rozmowę Magda.
– Dobrze, w środę znowu pójdę.
– W środę? Byłeś u niej dzisiaj i wczoraj. Czy my w ogóle musimy ją odwiedzać tak często? Nie przesadzasz?
– A co mam zrobić? Nie chcę, żeby się zatruła. Wiesz, że w jej wieku to może być bardzo groźne.
– Nie zatruje się, bez przesady. To nie jest czterolatek – Magda jak zwykle bagatelizowała problem.
– A może wzięlibyśmy ją do siebie? Co? Może już czas? – ta sprawa wisiała nad nami już od dawna.
– Mireczku, to nie jest rozmowa na niedzielny wieczór. Ja się już muszę kłaść, bo rano do pracy. Pogadamy o tym jutro, dobra?
– Dobra, dobra – mruknąłem.
Wiedziałem, że nie chodzi o porę, tylko o to, że Magda jeszcze do tej decyzji nie dojrzała.
– Nie siedź długo – pocałowała mnie w czoło, jakby na zgodę, i poszła.
Klamka zapadła. Musisz się do nas przeprowadzić
Wszystko zostało po staremu. Mama dalej szalała z zakupami, ja regularnie sprzątałem jej lodówkę, a kiedy zaczynałem tłumaczyć, że powinna przystopować, że czas się ogarnąć, to odpowiadała tylko:
– Jestem w tym wieku, że mi już nic nie zaszkodzi. Mam ponad osiemdziesiątkę i wszystko mi wolno!
– Mamo, ty nic nie rozumiesz…
– To ty nic nie rozumiesz! – odpowiadała rozzłoszczona.
– Mamo, nie potrzebujesz tyle jedzenia. Czas zmienić trochę tryb życia. Przychodź do nas na obiady. A jak nie, to może mogłabyś jeść w jakichś barach mlecznych. Niedaleko ciebie jest bardzo przyjemny. Z taty emeryturą stać cię na to. Coś trzeba zrobić, bo będzie nieszczęście. Na razie kupuj po prostu mniej, proszę.
– Nieszczęście to będzie, kiedy zacznę żyć jak zakonnica!
– Nie musisz żyć jak zakonnica. Wystarczy, że nie będziesz wyrzucać pieniędzy – trochę mnie poniosło.
– Co masz na myśli?
– No jedzenie.
– I pewnie prezenty!
– Też…
– Przecież wam się podobają – była autentycznie zdziwiona.
– Jasne, ale… – starałem się jakoś wybrnąć. – Ale jest tego za dużo.
Naburmuszyła się i nie było już jak gadać. Takich podejść robiłem kilka. Niestety, wkrótce sytuacja z męczącej zmieniła się w niebezpieczną.
Przez problemy w pracy i służbowy wyjazd nie odwiedzałem mamy przez cały tydzień. Już jak wracałem do miasta, to zadzwoniła, że się źle czuje. Że od rana wymiotuje i ma biegunkę.
Pojechałem do niej i jak ją zobaczyłem, to zaraz pojechaliśmy na pogotowie. Była blada jak ściana, miała podkrążone oczy i wydawała się jeszcze chudsza niż była zazwyczaj. Kości obleczone skórą.
Na miejscu okazało się, że poważnie się czymś struła i jest odwodniona. Podali jej leki, kroplówkę i zostawili w szpitalu na obserwacji. Siedziałem z nią do późnej nocy. Kiedy przyjechałem do domu, nasi synowie już spali. Obudziła się Magda i przyszła do kuchni, gdzie siedziałem zmęczony i przygnębiony.
Żona zaskoczyła mnie pozytywnie, a mama…
– Myślałam o tym, o czym mówiliśmy ostatnio – odezwała się.
– O czym?
– No o tym, żeby wziąć mamę do nas. Moglibyśmy jej dać pokój gościnny. Najwyżej nie będziemy przyjmować gości – zaśmiała się.
Mieszkaliśmy w domu i to, rzeczywiście, sporo ułatwiało.
– Ona za to będzie mogła – uśmiechnąłem się. – Dzięki.
– A za co mi dziękujesz? Przecież ja też mówię do niej „mamo”.
– Jesteś kochana.
– Pamiętaj o tym w moje urodziny – zażartowała i poszła do sypialni.
Kamień spadł mi z serca i na drugi dzień do szpitala jechałem już w znacznie lepszym humorze. Żona zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie, a mama… No, sam nie wiem jak, ale na pewno zaskoczyła jeszcze bardziej.
– Nie ma mowy. Wykluczone! – machała ręką, bo była jeszcze za słaba, żeby wstawać. – Nie będę wam ciężarem. Mam swoje mieszkanie i doczekam w nim śmierci.
– Ale mamo, przecież widzisz, co się stało. Ja nie mogę u ciebie cały czas przesiadywać, a ty sama już nie…
– No, dokończ. Dobij matkę! – mimo osłabienia nie traciła rezonu.
– Nie potrafisz już o siebie zadbać.
– Bzdura!
– Jak bzdura, skoro leżysz pod kroplówką już drugi dzień. Jaka bzdura?! – zacząłem się irytować.
– To był wypadek. Każdemu mogło się zdarzyć zatrucie. Każdemu. Tobie też się zdarzało.
– Ale jak miałem sześć lat i najadłem się na ogródkach zielonych śliwek!
– Mireczku – z trudem podniosła się na łokciu. – Zrozum mnie, kochany, ja nie mogę się do ciebie wprowadzić. Naprawdę nie mogę.
Miała je zmęczone od zatrucia i odwodnienia, ale zauważyłem w nich jeszcze jakieś inne cierpienie. Dziwne, bo zawsze była pogodną kobietą. Takie oczy miała tylko na pogrzebie taty. Tylko raz, tylko wtedy widziałem, żeby straciła radość z życia. Wystraszyłem się.
Kiwnąłem głową, że rozumiem, że do mnie dotarło
– Ale dlaczego? Wstydzisz się nas? Nie lubisz Magdy?
– Przecież wiesz, że za nią przepadam. To dobra synowa. Wiem też, że na ten pomysł z moją przeprowadzką musiała się zgodzić bez większych przeszkód, bo ty przecież nie masz charakteru do kłótni. No, widzisz, jak cię znam… – lekko się uśmiechnęła, ale smutek szybko wrócił.
– Mireczku, ja mam swoje lata i wiem, że to wszystko, że to całe życie się niedługo skończy. Niewiele mi zostało. Nie ma dnia, żebym o tym nie myślała, żeby mi to nie odbierało chęci do wstawania z łóżka. Dlatego codziennie z tym walczę. Wstaję, robię sobie jeść, ubieram się, chodzę na ryneczek. Jestem samodzielna. Rozumiesz? Muszę chodzić na zakupy, kupować, muszę wydawać pieniądze i opiekować się swoim mieszkaniem. To dla mnie jest życie. Całe. Mój dom i wy.
– Tak, teraz rozumiem, dlaczego tego nie chcesz
– Nie rozumiesz, synku, nie zrozumiesz… – położyła się z powrotem do łóżka. – Jeśli pójdę do ciebie, to tak jakbym już czekała. Jakbym się poddała. A jeszcze nie chcę. Tęsknię za Tadziem, ale jednocześnie chcę jeszcze być tutaj, z wami. Z wami, ale nie u was. Będę się czuła jak ciężar,
a to mnie… pośpieszy. Szybciej mi się wszystkiego odechce. Widziałam, co się dzieje z moimi koleżankami. One umierają za życia. A to jest straszne. Śmierć jest wystarczająco straszna. Nie ma co jej rozwlekać na całe lata. Umrzeć trzeba szybko.
Nigdy nie posądzałem mamy o takie myśli. To była przecież moja mama, dzielna kobieta, dla której świat był czarno-biały, zawsze konkretny. Ona niczego się nie bała, ona była po to, żeby przed strachem strzec mnie. Tak o niej zawsze myślałem.
Nie jak o człowieku ze słabościami, ale jak o kimś, kto na świecie jest tylko po to, by wychować syna i cieszyć się ze zdrowia i szczęścia wnuków. Wstyd mi było, że chociaż się nią opiekowałem, to nie dostrzegłem tego, co jest jej największym problemem. Tak byłem pochłonięty tą cholerną lodówką.
Siedzieliśmy w ciszy. Przerwała ją pielęgniarka, która przyszła zmienić kroplówkę. Kiedy wyszła, popatrzyłem na mamę. Też trochę wystraszony.
– Nic się nie martw. Coś wymyślimy.
– Dziękuję, synku.
Na pomysł wpadła Magda. Kiedy opowiedziałem jej o rozmowie w szpitalu, w mig zrozumiała, w czym rzecz. Przez moment myślałem nawet, że to skryta radość z tego, że nie będzie musiała mieszkać z teściową. Ale potem wyrzucałem sobie, że niesprawiedliwie ją potraktowałem.
Co rusz wciskała im jakieś pieniądze
Magda wymyśliła, że skoro ja nie mam czasu, a nasze chłopaki – bliźniaki Arek i Jarek – są już prawie dorosłe, to mogą pomagać babci w zarządzaniu domem. Na początku chłopcy marudzili, ale nie mieli wyjścia.
Po kilku tygodniach już się jednak rwali do wizyt, bo okazało się – co nie zdziwiło mnie wcale – że babcia jest bardzo opłacalną podopieczną. Co rusz wciskała im jakieś pieniądze. Robili jej zakupy, regularnie przeglądali lodówkę i szafki w poszukiwaniu przeterminowanych produktów, czasem trochę posprzątali czy przeczytali jej kawałek książki.
Była bardzo szczęśliwa, że jest w domu i często odwiedzają ją wnuki. Im zresztą było łatwiej „doradzać babci” niż mojej żonie. Na początku byłem zły, że daje im tyle pieniędzy, ale pewnego dnia powiedziała coś, po czym odpuściłem.
– Miruś, to dla ciebie – wręczyła mi kolejną obcinaczkę do paznokci. – Ja cię przepraszam, że tak rzadko ci teraz coś daję, ale sam rozumiesz, chłopcy robią dla mnie więcej niż ty. – uśmiechnęła się, a ja byłem pewny, że tym razem się ze mną już droczy.
Czytaj także:
„40 lat pracowałam jako gosposia u bogaczy. Traktowałam ich jak rodzinę, a oni pozbyli się mnie jak śmiecia”
„Miałam żal do ojca, że nas porzucił, ale liczyłam, że jednak mnie kocha. Po jego śmierci wszystko stało się jasne”
„Narzeczona straszy wezwaniem policji, bo szwagier czasem da synom klapsa. Nie chcę mieć przez nią konfliktu z rodziną”