„Tolek kochał się we mnie od przedszkola, ale ja traktowałam go jak zwykłego kumpla. Tak mi się przynajmniej zdawało...”

zakochana para fot. Adobe Stock, drubig-photo
„Ależ to był kulig! Śpiewy, śmiech i muzyka. W głowie huczały mi słowa piosenki: >>Z kopyta kulig rwie!<<. I nasz rwał z kopyta, dzwoniły dzwonki u sań, z pochodni sypały się iskry i mknęły ku czarnemu niebu. Tolek mnie obściskiwał, jak to młody mąż, a ja mu oddawałam pocałunki bez sprzeciwu, a nawet z przyjemnością. Całkowicie weszliśmy w swoje role”.
/ 26.11.2022 17:15
zakochana para fot. Adobe Stock, drubig-photo

Zawsze byłam wesoła i towarzyska, umiałam i lubiłam współpracować z ludźmi. Dla wszystkich było więc oczywiste, że wybiorę zawód, w którym te moje naturalne zalety będę mogła wykorzystać. Studiowałam dziennikarstwo i public relations. O ile dziennikarstwo wydało mi się mało atrakcyjne, o tyle dziedzina public relations bardzo mnie pociągała. I na niej się skupiłam. Niestety, okazało się, że wcale nie jest łatwo o pracę. Dzięki mojej przebojowości i, nie ukrywajmy, urodzie udało mi się zdobyć staż. I na tym koniec. Rozsyłałam kolejne CV – bez skutku. Na szczęście pomógł mi kolega z sąsiedztwa, Tolek.

Kochał się we mnie chyba od przedszkola, ale nie był w moim typie. Jednak jak trzeba było, zawsze sobie pomagaliśmy: on mnie szkolił z przedmiotów ścisłych, ja mu radziłam, jak postępować z dziewczynami i pomagałam dobrać krawat na ważniejsze uroczystości, jak choćby obrona pracy magisterskiej z informatyki.

I właśnie gdy już prawie straciłam nadzieję na znalezienie pracy w wymarzonym zawodzie, przypadkiem wpadłam na Tolka na klatce schodowej. Zwierzyłam mu się z kłopotów.

Kulig?! Co to za dziwaczny pomysł?

– Dlaczego nie pójdziesz do mojej siostry? – zapytał jakby zdziwiony, że sama na to nie wpadłam. – Przecież Zośka prowadzi razem z mężem agencję promocyjno-reklamową. Dobrze im idzie i na pewno potrzebują zdolnych, energicznych osób. Ty taka jesteś – dodał.

Rzeczywiście nie minął tydzień, a ja rozpoczęłam pracę. Byłam zachwycona. Podobało mi się wszystko – i mały, zgrany zespół, i dobre relacje między siostrą i szwagrem Tolka a pracownikami. Postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby się tu utrzymać. Robiłam, co mi kazali najlepiej, jak umiałam. Dawałam z siebie sto procent. Pomału nabywałam doświadczenia i czułam, że idę do przodu.

I wtedy wezwał mnie do siebie prezes.

– Dostaliśmy ważne zlecenie. Nasz klient chce zaprosić swoich kontrahentów, same zagraniczne VIP-y, na niezwykłe wydarzenie, które docenią nawet najbardziej zblazowani bywalcy… To będzie twoje pierwsze samodzielne zadanie.

Chłonęłam każde z tych słów. O co mogło chodzić? Bal w rytmie walca w Wiedniu, wyjazd do spa w prawdziwym Spa w Belgii, szusowanie na sztucznym stoku w Dubaju…

– Mamy urządzić tradycyjny polski kulig, taki „jak przed wojną”, tak powiedział klient. Może być trochę inspiracji z „Potopu”, trochę z XIX wieku – ciągnął prezes..

– Z potopu? – byłam zupełnie zdezorientowana. – Goście mają jechać na sankach w arce Noego?

– Noego? – teraz prezes zrobił wielkie oczy. – Nie, chodzi o film, dziewczyno! Na początku „Potopu” jest scena kuligu. Sanie, pochodnie, te rzeczy. Obejrzyj sobie – powiedział szef i usiadł przed laptopem.

Zrozumiałam, że audiencja skończona.

Wracałam do biurka nieco podłamana psychicznie. Moje pierwsze samodzielne zadanie i takie dziwaczne. Naprawdę nie mogła być to promocja kosmetyków z udziałem hostess i makijażystek w centrum handlowym? To zorganizowałabym z zamkniętymi oczami. Ale kulig? W życiu nie brałam w czymś takim udziału!

Internet na hasło „kulig” natychmiast wyrzucił mi plik informacji o dzieciach, które wpadły pod samochód, który ciągnął ich sanki. No, takiej zabawy na pewno nie chciałam… Obejrzałam fragment „Potopu” z kuligiem i zrozumiałam, że klient chce pokazać gościom coś prawdziwie polskiego. A raczej staropolskiego.

Szybko dotarło do mnie, że takie imprezy załatwia się z rocznym wyprzedzeniem. Trzeba mieć jednocześnie umówiony dwór lub pałac, stadninę z końmi do sań, no i jeszcze lokalizację – taką, żeby był choć ślad szansy, że spadnie śnieg…  „To będzie prawdziwy cud, jeśli mi się uda” – pomyślałam zgnębiona.

W sieci udało mi się znaleźć kilka ofert o standardzie odpowiednim dla naszych gości. Niestety, termin, który nas interesował, był zajęty. Po dwóch dniach składania ofert i otrzymywania negatywnych odpowiedzi poczułam, że jest źle. I znowu pomógł mi, choć nie dosłownie, Tolek. Zadzwonił z pytaniem, jak mi idzie w pracy, a potem cierpliwie wysłuchał moich wynurzeń na temat trudności z zapewnieniem śniegu w zimie.

– Na pewno coś wymyślisz! – odrzekł.

Zagra pana młodego, jeśli ja będę panną młodą

Skoro on we mnie wierzył, to dlaczego ja miałam wątpliwości? Postanowiłam działać energiczniej, a także szukać mniej standardowo. Może kulig inny niż góralski też będzie atrakcyjny?

Bingo! Znalazłam cudowny klasycystyczny pałac, świeżo odnowiony, przerobiony na hotel, położony bliżej Krakowa niż gór. Nie organizowali, co prawda, kuligów, lecz całkiem niedaleko namierzyłam stadninę. Pogadałam z szefem hotelu, pogadałam z szefem stadniny i – od słowa do słowa – postanowiliśmy zjednoczyć wysiłki i urządzić wspaniały kulig w stylu „krakowskiego wesela”.

Jak wyczytałam w internecie, ta forma zimowej rozrywki była bardzo popularna w XIX wieku. Ziemianie zjeżdżali do jednej karczmy, przebierali się w stroje ludowe i szlacheckie, po czym jako uczestnicy wesela jechali saniami, z orkiestrą i śpiewem, do pobliskiego dworu. Tam odbywała się inscenizowana weselna zabawa, która nierzadko trwała nawet kilka dni.

Jako że konwencja weseliska pozwalała na przekraczanie norm obyczajowych tamtej epoki – konsekwencją kuligu bywały nawet prawdziwe śluby.

Wprowadziłam w swój pomysł szefostwo, a po pracy Tolka. Wszyscy byli zachwyceni. Pojawił się jeden tylko problem: kto wcieli się w młodą parę? W stadninie nie znalazłam chętnych. Zaproponowałam Tolkowi, by został panem młodym. Zgodził się, ale pod warunkiem, że ja zagram pannę młodą. To było niemożliwe, ponieważ to ja miałam nadzorować przebieg imprezy i musiałam mieć możliwość czuwania nad wszystkim z boku.

Ku mojemu zdumieniu w pracy wcale tak tego nie postrzegano.

– Ależ to świetny pomysł – powiedziała szefowa. – Zresztą nie widzę innej osoby do tej roli! Ja odpadam, Miłka ma inne ważne zadanie, a Karolina jest w zaawansowanej ciąży. Nie zaryzykuję wsadzenia jej na sanki. Tak więc ty będziesz panną młodą, a ja i mój mąż dopilnujemy wszystkiego. Zdejmiemy to z ciebie. I tak świetnie sobie poradziłaś jak na pierwszy raz – pochwaliła mnie na koniec.

Z klientem i jego szanownymi gośćmi spotkaliśmy się na krakowskich Balicach. Trochę się baliśmy, czy wylądują o czasie, bo od kilku dni padał śnieg, co mnie zresztą bardzo cieszyło. Sanna była zatem więcej niż realna! Prosto z lotniska pojechaliśmy do dworku, przy którym mieściła się stadnina. Tam powiadomiono pełnych entuzjazmu gości – dwa małżeństwa z Niemiec, trzy z Holandii i dwóch Szwedów – że wezmą udział w weselu. W sali jadalnej urządziliśmy garderobę, w której uczestnicy mogli skompletować stroje.

Ja i Tolek przebieraliśmy się w gabinecie właściciela stadniny. Gdy zobaczyłam Tolka w krakusce, dostałam ataku śmiechu. Nie mogłam się uspokoić.

– Dlaczego tak się śmiejesz? – spytał urażony, zerkając przez okulary w modnych, grubych oprawkach.

– Okulary – wykrztusiłam, parskając jeszcze większym śmiechem. – Daj, zdejmę ci je… Nie pasują do stroju i wyglądasz jak ze starego kabaretu Olgi Lipińskiej. Powinieneś mieć takie druciaki jak pan młody u Wajdy – klarowałam, bo obejrzałam „Wesele”, żeby w ogóle zorientować się, czym jest krakowskie weselisko.

Kiedy sięgnęłam po okulary, nagle poczułam do niego jakąś niezwykłą czułość. „Kochany ten Tolek. Zawsze jest przy mnie, kiedy go potrzebuję” – pomyślałam i pod wpływem impulsu pocałowałam go.

Oddał mi pocałunek, objął mnie mocno i już po sekundzie tuliliśmy się do siebie jak prawdziwi zakochani…

To nieprawda, że mam go za frajera

– Co my robimy? Przecież to nie jest na serio – krzyknęłam, odskakując od niego.

Nie na serio? Serio? – mruknął.

– No pewnie. Jestem twoją dziewczyną, ale tylko dziś, to jest moja rola. Tak jak noszenie tego przeklętego gorsetu!

– Gorset nie jest taki zły – stwierdził Tolek, obrzucając mnie cokolwiek przymglonym spojrzeniem.

Poczułam, że robi mi się gorąco. „Co u licha się ze mną dzieje?” – pomyślałam z niepokojem, ale nie mogłam oddać się głębszej analizie, bo już konie rżały przed gankiem.

– Musimy biec – rzuciłam do Tolka. – Potem się z tobą policzę.

– Proszę bardzo – uśmiechnął się.

Gdy zabrzmiały dźwięki kapeli, chwyciliśmy się za ręce i wybiegliśmy przez sień wprost do sań. Jeszcze koniuszy zarzucił nam kożuchy na ramiona, pan młody, czyli Tolek, krzyknął:

– Jazda! – i ruszyliśmy.

Ależ to był kulig! Śpiewy, śmiech i cały czas muzyka. W głowie huczały mi słowa piosenki: „Z kopyta kulig rwie!”. I nasz rwał z kopyta, dzwoniły dzwonki u sań, z pochodni sypały się iskry i mknęły ku czarnemu niebu. Tolek mnie obściskiwał, jak to młody mąż, a ja mu oddawałam pocałunki bez sprzeciwu, a nawet z przyjemnością. Całkowicie weszliśmy w swoje role.

W pałacu czekali na nas z ucztą i trunkami. Były tańce i toasty. Tańczyliśmy nawet poloneza o północy. Nasze VIP-y były wniebowzięte. Bawili się świetnie. Jeden ze Szwedów chwycił do mazura przechodzącą z tacą kelnerkę, a dziewczyna od razu pokazała, że taniec to jej żywioł. Hasaliśmy do późna razem z moim szefostwem. Widziałam, że są zadowoleni.

„Chyba utrzymam tę robotę” – przemknęło mi przez głowę, ale już musiałam lecieć do kółeczka, bo goście chórem krzyczeli: „Gorzko, gorzko!”.

Gdy zabawa dobiegła końca, weselnicy rozeszli się po pokojach. Nagle zostaliśmy z Tolkiem w sali zupełnie sami. Siedzieliśmy za stołem potwornie zmęczeni, wręcz wykończeni. Zdjęłam strojny czepiec panny młodej, od którego rozbolała mnie szyja; oparłam łokcie na białym obrusie. Tolek zdjął czapkę z pawim piórem.

– Marzę, żeby rozsznurować buty i ten przeklęty gorset – westchnęłam.

Mówisz to specjalnie – zarzucił mi Tolek, patrząc na mnie bystro.

Włożył okulary i spojrzał jeszcze raz.

– Dlaczego specjalnie? – zdziwiłam się.

– Kokietujesz mnie. Nie chcesz mnie, ale jak czegoś potrzebujesz, to nie wahasz się mnie bajerować – odparł.

– No co ty! – zaprotestowałam. – Jestem szczera w stosunku do ciebie – powiedziałam z przekonaniem.

– Tak? A ja myślę, że masz mnie za frajera – rzucił z pretensją w głosie.

– A myśl sobie, co chcesz! – krzyknęłam. – Myślałam, że się przyjaźnimy, a ty… Nie jesteś frajerem, tylko kretynem!

Ten kulig bardzo nam się udał

Nawet nie spojrzałam za nim, jak wychodził z sali. Niech idzie do diabła! Siedziałam tam nie wiem jak długo. Może nawet przysnęłam, wsparta o łokieć.

– Jeszcze tu jesteś? Nie z panem młodym? – usłyszałam wesoły głos mojej szefowej. – Wszystko wyszło cudownie. Jutro wkraczamy z programem turystycznym. Na razie pełen sukces.

– Cieszę się. Ale twój brat to kretyn – nie opanowałam się.

– Oczywiście – zgodziła się Zosia, starsza od Tolka o dekadę. – Wszyscy faceci to kretyni. I co z tego? Pokłóciliście się?

– Tak. Koniec z naszą przyjaźnią.

– Ojej, szkoda… – nie kryła rozczarowania. – A wyglądaliście razem tak słodko. Myślałam, że coś między wami jest. No to gratuluję aktorstwa!

– Wcale nie grałam! – wściekłam się już naprawdę. – Coście się do mnie przyczepili?! Zachowywałam się naturalnie!

– No więc chyba jednak lubisz trochę mojego braciszka? – roześmiała się. – A zresztą, to nie moja sprawa. Radźcie sobie, jak chcecie. Tylko mi nie rezygnuj z pracy pod wpływem zawodu miłosnego.

– Co?! Że niby ja nieszczęśliwie kocham się w Tolku? On ci tak powiedział?

Wstałam energicznie.

Już ja się z nim policzę! Takie rzeczy  wygaduje za moimi plecami, a w oczy kłuje mnie moją rzekomą oziębłością i wyrachowaniem. Dość tego!

Ty łajdaku! – wrzasnęłam do niego natychmiast po przekroczeniu progu jego  pokoju i zapaleniu światła.

Zerwał się z łóżka na równe nogi: rozczochrany, nieprzytomny, bez okularów.

– Jak śmiesz opowiadać wszystkim te bzdury? Że ja się w tobie kocham? Że mi serce złamałeś?! Ty…

– Nic nie mówię, no co ty – jęknął.

Chciałam mu jakoś strasznie ubliżyć, wzięłam wdech i poczułam, że odpływam.

Co ci jest? – przytrzymał mnie Tolek.

– Chyba mdleję… Ten gorset…

Troskliwie pomógł mi wydobyć się z haftowanego pancerza.

– Staraj się spokojnie oddychać, nie za głęboko – radził. – Chcesz wody?

– Nie, nic nie chcę… – leżałam na podłodze i było mi dobrze.

– Co się z tobą dzieje? – pytał Tolek.

– Nie wiem. Może to klimakterium?

– Nie masz jeszcze trzydziestki, wariatko. Pomogę ci wstać – zaproponował.

– Nie. Tu jest mi wspaniale – powiedziałam szczerze. – Połóż się przy  mnie i weź mnie za rękę – dodałam.

– Znowu zaczynasz! – jęknął.

– Wcale nie. Mówię uczciwie, czego chcę. Masz mnie wziąć za rękę.

Zrobił to.

– Masz mnie delikatnie pocałować.

I to też zrobił.

Masz mi powiedzieć, że mnie kochasz.

Powiedział. I ja mu też powiedziałam.

I od tej pory jesteśmy razem. Co zabawne, podczas tego tradycyjnego kuligu zeszła się jeszcze jedna para: szwedzki biznesmen zakochał się w kelnerce Oli i porwał ją do Skanii. Tak więc kulig był wspaniały – masa zabawy i dwa wesela.

Czytaj także:
„Pochodzę z bogatej rodziny, którą rządzą kobiety. Mężczyźni to tylko podnóżki i służący, którzy są dla nas dawcami nasienia”
„Mąż podjął bardzo niebezpieczną pracę, a ja uczę się żyć ze strachem. Każdego dnia boję się, że zostanę wdową”
„Wmówiłam ukochanemu, że śpię na pieniądzach, bo wstydziłam się biednych rodziców. Swój błąd zrozumiałam na pogrzebie taty”

Redakcja poleca

REKLAMA