„To miało hobby, a okazało się drogą przez mękę. No ale, kto by pomyślał, że hodowla gołębi może doprowadzić do rozwodu?”

załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, SB Arts Media
„Zdjąłem kłódkę, otworzyłem drzwi i włączyłem światło. Wyglądała tak żałośnie… Nie wiedziałem, czy ją przytulić, czy zacząć krzyczeć. W samej piżamie, rozczochrana, z latarką w ręku, z pełnymi lęku oczami. Obok niej stał pojemnik z jakimś środkiem ochrony roślin i otwarty worek ziarna”.
/ 29.01.2023 10:30
załamany mężczyzna fot. Adobe Stock, SB Arts Media

Pierwszy dzień emerytury. Poranna kawa smakowała zupełnie inaczej, jak… wolność! Co za niesamowita radość i lekkość bytu! Nie potrafiłem przestać się uśmiechać.

– I co zamierzasz teraz robić? Książeczka? Leżaczek? Spacerek? A może kupimy sobie kije do trekkingu i razem pomaszerujemy, co? Fajnie by było.

Rzuciłem małżonce przerażone spojrzenie. I wcale nie udawałem.

– Jeśli tak miałaby wyglądać moja emerytura, to wolałbym od razu położyć się do grobu. Serio.
Magda zrobiła obrażoną minę.

– Nie przesadzaj, przecież kiedyś człowiek musi odpoczywać. Jak nie na emeryturze, to kiedy?

– W grobie. Nie teraz. Póki żyję, mam dokładny plan.

– To miło, że się nim ze mną podzieliłeś – stwierdziła z lodowatą ironią.

Moja żona miała tę irytującą cechę, że gdy coś jej nie odpowiadało lub gdy była z czegoś niezadowolona, zamieniała się w krainę lodu. Niezwykle trudno było ją roztopić, ale przynajmniej omijały mnie awantury. Teraz, rzeczywiście, nie miała o niczym pojęcia, no bo… tak wyszło. Sprawa wyniknęła niejako przypadkiem i całkiem niedawno. Nie zdążyłem jej powiedzieć, co teraz postanowiłem nadrobić.

– Słowo klucz to gołębie. Arek ma gołębnik, rasowe ptaki, doszedł do pięćdziesięciu sztuk. Niestety, pochorował się, coś mówił o prostacie… – Magda zrobiła minę pod tytułem „oszczędź mi szczegółów”. – No, w każdym razie więcej ostatnio siedzi w szpitalu niż w domu i nie ma czasu ich doglądać.

– Niech sprzeda – padła odpowiedź.

– Nie chce. Raz, związał się z gołębiami emocjonalnie, a dwa, nie dostanie za nie tyle, żeby chociażby mu się koszty zwróciły. Dlatego woli oddać gołębie mnie, bo wie, że będą w dobrych rękach. Jak trochę na nich zarobię, to wtedy się rozliczymy.

– A jesteś pewny, że dasz sobie radę? – zapytała Magda takim tonem, jakby nie miała nic przeciwko, tylko wątpiła w moje możliwości.

Ulżyło mi, bo najbardziej bałem się jej sprzeciwu

– Oczywiście! – wypiąłem pierś do przodu. – Myślę, że gołębnik niewiele się różni od kurnika, a skoro z kurami kiedyś sobie nieźle radziłem, to i z gołębiami dam radę.

Przy pomocy Arka przeniosłem gołębnik do nas na posesję, no i zabrałem się za hodowlę. Cieszyłem się jak dziecko! Radość trochę mi siadła, gdy okazało się, że muszę wszystkie ptaki zaszczepić i nie mogę z tym czekać. Muszę też kupić karmę, bo niewiele zostało tej od Arka, w tak ogromnych ilościach ptaki ją pochłaniały. Potem doszły kolejne problemy i obowiązki, o których Arek jakoś nie wspominał. Na szczęście podszkolił mnie szef naszych lokalnych struktur związkowych; bo oczywiście zapisałem się do związku hodowców gołębi.

I tak karmienie gołębi, leczenie ich i zapewnienie im odpowiedniego ruchu oraz treningi przelotów zjadało cały mój wolny czas. Koledzy ze związku pocieszali mnie, że zimą będzie lepiej, bo gołębie siedzą wtedy w gołębniku, ale… do zimy jeszcze daleko. Czekało mnie hartowanie charakteru. Na dokładkę koszty utrzymania mojego stada okazały się wyższe niż przypuszczałem. Zarobek, o którym mówił Arek… na razie mogłem postrzegać go w kategorii mitów.

Poniewczasie odkryłem, że gołębnik to w żadnym razie nie kurnik. A sąsiedzi nie zawsze są uprzejmi, o czym przekonałem się rano w sklepie. Podzieliłem się swoją obserwacją z żoną.

– Wyobraź sobie, że M. nie odkłoniła mi się dzisiaj, a potem jeszcze przepchnęła się w kolejce.

– No wiesz, zapracowałeś sobie na to. Oni mają kiepskie doświadczenia z gołębiami. Nie wiem, kto je tu wtedy hodował, ale pamiętam, jak mi się M. żaliła, że wszystko mają upstrzone ptasim kupami i dach całkowicie zrujnowany. Nas też to czeka.

– Przepraszam cię, ale głupoty opowiadasz. Oni mieli stary dach, z cementową dachówką, mchem im zarastał. Trudo orzec, co im bardziej szkodziło: ptaki czy ten mech. Siadały, bo miały na czym. Nasz dach ma porządną ceramiczną dachówkę, śliską, nic się jej nie trzyma, to i gołąb nie siada, bo nie ma po co. Najwięcej syfu zostawiają w gołębniku, wiem to najlepiej, bo tam sprzątam.

– Ale im też chodzi o kleszcze, które roznoszą gołębie, i inne choroby…

No i się zdenerwowałem

– A ty myślisz, że na co poszła moja emerytura? Na to, żeby nie miały pasożytów ani nie roznosiły chorób. Czemu słuchasz M.? Dopiero co widziałem, jak ich dzieciak jadł frytki na spółkę z dzikimi gołębiami. I to jej nie przeszkadzało, jeszcze gadała, popatrz, jaki śliczny ptaszek. Chyba zgłupiała do reszty, bo te dzikie sieją wszystko, co się da. Jak szczury! Moje gołębie tylko nad ich działką latają, ale nie da rady inaczej, bo muszą kółko zrobić.

– Trzy razy dziennie?

– A tobie M. zapłaciła, że tak mnie krytykujesz?! – warknąłem i błyskawicznie zrozumiałem, że popełniłem błąd.

– Przypominam ci, że za tydzień jedziemy nad morze – oznajmiła Magda głosem jak styczniowy wicher.

Całkowicie zapomniałem! Co roku jeździmy nad Bałtyk. Profilaktycznie wolałem teraz nic nie odpowiadać, choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie dam rady pojechać, bo nie mogę zostawić ptaków samych. Ktoś musi je karmić, bujać, sprzątać gołębnik… Stwierdziłem, że może przez noc uda mi się coś wymyślić, jakoś Magdę przebłagać i ewentualnie przekonać ją do zmiany planów.

Następnego dnia sytuacja zmieniła się dramatycznie i moje plany rozmowy z żoną niejako uległy bezterminowemu odroczeniu. Zapomniałem o tym z powodu wstrząsającego wydarzenia. Przyłapałem kota M., jak żarł jednego z moich gołębi. Pogoniłem go miotłą, ale było już za późno, gołąb nie przeżył ataku.

Czułem się przytłoczony i przygnębiony. Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem. Nie liczyłem się z niechęcią sąsiadów, nie planowałem tak dużych kosztów i takiego wysiłku przy hodowli gołębi. A teraz jeszcze kot dybał na moje ptaki.

W gołębniku znalazłem pięć martwych ptaków. To pewnie sprawka M.! Zabrałem się za codzienne czynności i nieco poprawił mi się humor. Najbardziej pocieszało mnie w tej trudnej sytuacji, że coraz sprawniej i szybciej wszystko ogarniałem. I dobrze! Jako emerytowi potrzebny mi był ruch. Gdyby nie gołębnik, pewnie siedziałbym przed telewizorem i kapcaniał. 

Na ten dzień zaplanowałem trening przelotu. I wszystko byłoby doskonale, gdyby nie sąsiad, M. oczywiście, który wpadł do nas jak burza. Czerwony na twarzy, z czego wywnioskowałem, że raczej nie miał zamiaru składać mi życzeń.

– Panie, wymyłem samochód, miałem woskować, ale pańskie gołębie postanowiły go zapaskudzić. Nie wiem, czym je pan żywisz, ale zdrowe to one nie są, zbombardowały mi auto po całości!

– Nie ma pan dowodów, że to moje gołębie – zaprotestowałem spokojnie.

– A czyje? Przecież to one fruwają nad nami!

Powietrza nad sobą pan nie wykupił. Dzikie gołębie nie wyginęły i też latają. Może to one pana… zbombardowały?

Twarz sąsiada momentalnie zmieniła kolor na bordowy.

– No to jeszcze zobaczymy! – zagroził i poszedł.

Trening wypadł tak dobrze, że dostałem dodatkowych sił do pracy. Nazajutrz wstałem pełen optymizmu i chęci do działania. Niestety, dobry nastrój ulotnił się jak kamfora w konfrontacji z pięcioma martwymi gołębiami, które znalazłem w gołębniku. Ten moment właśnie wybrał Arek, żeby zadzwonić z zapytaniem, jak mi idzie.

Magda bardzo przejęła się moją stratą

– Świetnie – wycedziłem.

– To dobrze, bo martwiłem się o ciebie. Pięćdziesiąt sztuk to jednak sporo, zwłaszcza dla takiego amatora jak ty. Muszę kończyć, idziemy z żoną na spacer do starej latarni.

– Spacer? To gdzie ty jesteś? Miałeś być w szpitalu…

– Tak, byłem, ale już mnie wypuścili, teraz jestem rekonwalescentem i leczę się nad morzem. Pozdrów moje gołąbki!

Oględziny martwych ptaków nie przyniosły odpowiedzi na pytanie, dlaczego padły. Nie miały żadnych fizycznych urazów. Bałem się, że może to być jakaś ukryta choroba, o której nic nie wiem – ani jak się objawia, ani jak ją leczyć – lub jakiś ptasi wirus. Postanowiłem na razie poczekać, zanim wmieszam w to weterynarza, który może coś poradzi, a może nie, ale na pewno skasuje mnie jak za zboże.

Jedyny pozytyw tej tragedii był taki, że Magda bardzo przejęła się moją stratą i przestała mówić o wyjeździe. Do weekendu nie wydarzyło się nic specjalnego. Sąsiad się uspokoił, wyglądało na to, że jego kot również. W sobotę rano M. wysiewał trawę i robił to z takim paskudnym zadowoleniem malującym się na twarzy, że tknęło mnie podejrzenie, czy to przypadkiem on nie maczał paluchów w śmierci moich gołębi. Na takich jak on trzeba uważać, bo są zdolni do każdej podłości! Niestety, mogłem jedynie czekać, bo brakowało mi jakichkolwiek dowodów.

Późnym popołudniem wybuchła bomba. Skończyłem właśnie bujanie, żona siedziała na tarasie, miałem zamiar do niej dołączyć i zjeść późny obiad. Ledwo nałożyłem sobie ziemniaki na talerz, gdy na taras wparował sąsiad. Przed sobą trzymał grilla.

– O, w samą porę przychodzę. Proszę, sąsiedzie, smacznego, karczek z nowatorskim, gratisowym sosem! Pycha! Proszę spróbować! Dwadzieścia pięć zeta za kilogram, sałatkę pan dołożysz i będzie idealny posiłek! – powiedział i z takim impetem postawił grill na posadzce, że ten aż się zachybotał na rachitycznych nóżkach.

Od razu wiedziałem, o co mu chodzi. Kawałki mięsa upstrzone były rozbryzganymi ptasimi odchodami.

– Zrzuciły pełny ładunek – stwierdził sąsiad z dziwną, mściwą satysfakcją, po czym zamaszyście nałożył mi na talerz jeden z kawałków. – Smacznego!

I wyszedł, nie czekając na przeprosiny, a moje złe przeczucia przybrały na sile. W spojrzeniu żony zobaczyłem nieme żądanie: „zrób coś z tym!”. Do reszty mnie to przybiło. W niedzielny poranek w gołębniku znowu znalazłem martwe gołębie. Tym razem aż dziesięć. Już nie miałem wątpliwości, że stoi za tym sąsiad. Morderca, bandzior bez skrupułów. Niestety, wciąż brakowało mi dowodów.

Cały dzień poświęciłem na obmyślanie dobrej strategii, żeby go przyskrzynić. Nie popuszczę draniowi. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to zaczaić się na niego i złapać go na gorącym uczynku. Wbrew temu, co podpowiadała logika – że teraz powinien zapanować spokój na ileś dni – przeczucie twierdziło coś przeciwnego.

Kolejny atak nastąpi szybko albo wręcz od razu. Metoda też była dla mnie jasna: trucizna. Nie wszystkie gołębie padły, bo może się bał i sypnął jej za mało. Podejrzewałem, że teraz M. się już nie zawaha i pójdzie na całość, tym bardziej że kolejnej szansy może już nie mieć.

Wieczorem normalnie położyłem się spać

Nie chciałem, żeby Magda się o mnie martwiła. Ale jak tylko uśnie, zakradnę się w okolice gołębnika i będę stróżować. Tyle że wcześniej sam usnąłem i obudziłem się koło pierwszej w nocy. Po omacku, bo nie zapalałem światła, by nie zaalarmować Magdy, wstałem z łóżka i najciszej, jak umiałem, wyszedłem z domu i podkradłem się w okolice gołębnika. Gdy uspokoiłem oddech, usłyszałem jakieś dźwięki dobiegające nie z gołębnika, a z budynku gospodarczego, w którym trzymałem ziarno i odżywki dla gołębi. Cwany bandyta! Ale ja byłem cwańszy.

Porzuciłem ostrożność i pędem dobiegłem do uchylonych lekko drzwi. Tak jak myślałem: otwarta kłódka zwisała ze skobla. Jednym ruchem ją zdjąłem, docisnąłem drzwi i ponownie przełożyłem kłódkę przez skobel. Nawet nie musiałem przekręcać w niej klucza, ten ktoś w środku i tak nie miał szans się uwolnić.

Dumny z siebie miałem zamiar zadzwonić po policję.

– Co jest?! Otwierać! – wrzasnął złoczyńca ze środka.

No właśnie… co jest? Głos się nie zgadzał. Nie należał do sąsiada, a do… mojej żony.

– Wypuść mnie!

Zdjąłem kłódkę, otworzyłem drzwi i włączyłem światło. Wyglądała tak żałośnie… Nie wiedziałem, czy ją przytulić, czy zacząć krzyczeć. W samej piżamie, rozczochrana, z latarką w ręku, z pełnymi lęku oczami. Obok niej stał pojemnik z jakimś środkiem ochrony roślin i otwarty worek ziarna.

– Oszalałaś?! Co one ci zawiniły?

– Tak długo czekałam, aż będziemy wolni, ty będziesz wolny… – po policzkach Magdy spłynęły łzy. – Myślałam, że zaczniemy uprawiać jakiś sport, że wreszcie będziemy spędzać czas razem, a nie jak dotąd mijać się w pędzie. A ty sprowadziłeś te głupie gołębie! Tracisz na nie emeryturę. Sąsiedzi się od nas odwrócili. Nie chcę tak żyć. A ty? Ty chcesz?

Ja? Nagle uświadomiłem sobie, że też nie chcę i zupełnie nie wiem, co mną powodowało, że dałem się wciągnąć w tę całą hodowlę.

– Czemu je trujesz? Za daleko to zaszło.

Kolejna obfita porcja łez spłynęła po jej policzkach.

– Sama nie wiem, chyba stres mnie ogłupił… Donieś na mnie na policję, rób, co chcesz, generalnie mam dość – oznajmiła i powlokła się do domu.

Znalazłem gołębiom nowego opiekuna. I szykuję się do poważnej rozmowy z Magdą. Może jej jednak wybaczę…

Czytaj także:
„Mój narzeczony był podłym oszustem. Straciłam przez niego mieszkanie, a moi rodzice oszczędności życia"
„Wyszłam za mąż tylko po to, żeby rodzice i sąsiedzi przestali mnie nazywać starą panną. Ale z czasem pokochałam Radka”
„Miałam dość. Moi rodzice w ogóle mnie nie słuchali. Wszystkie decyzje podejmowali bez konsultacji ze mną”

Redakcja poleca

REKLAMA