„Miałam dość. Moi rodzice w ogóle mnie nie słuchali. Wszystkie decyzje podejmowali bez konsultacji ze mną”

kobieta załamana decyzjami swoich rodziców fot. Adobe Stock
– Na mnie i na Maćka nie liczcie. Nie będziemy przykładać ręki do tej głupoty! Od dziś musicie radzić sobie sami. I nie dzwońcie, jak będziecie mieć jakieś kłopoty. I tak nie przyjedziemy! – wrzasnęłam, a potem wsiadłam do samochodu i odjechałam.
/ 22.04.2021 09:35
kobieta załamana decyzjami swoich rodziców fot. Adobe Stock

To było wiosną dziesięć lat temu. Rodzice kilka miesięcy wcześniej przeszli na emeryturę i zaczęli przebąkiwać o przeprowadzce na wieś. Co jakiś czas wspominali, że uciekną z Warszawy i zamieszkają pod lasem, z dala od ludzi. Puszczałam te słowa mimo uszu, bo myślałam, że nie mówią poważnie. Oboje są warszawiakami z krwi i kości i w stolicy czuli się jak u siebie.

Nie wiedzieli kompletnie nic o życiu na wsi, bo nawet rodziny tam żadnej nie mieliśmy

Byłam więc pewna, że to tylko takie gadanie, mrzonki. Okazało się jednak, że nie… Koleżanki nastraszyły mnie, że świeżo upieczeni emeryci często się kłócą, bo nie są przyzwyczajeni do przebywania ze sobą przez całą dobę. Chciałam więc sprawdzić, czy odnaleźli się w nowej sytuacji i żyją, jak wcześniej, w pełnej harmonii i zgodzie. Gdy weszłam do mieszkania, nie zauważyłam niczego niepokojącego. Oboje przywitali mnie z uśmiechem. Mama od razu posadziła mnie przy stole i poczęstowała obiadem. Byłam w ciąży i ciągle głodna jak wilk, więc dosłownie wylizałam talerz.

– I jak wam się żyje na emeryturze? Macie jakieś plany, pomysły na najbliższą przyszłość? – zapytałam, gdy skończyłam jeść.
– A mamy. I to bardzo, że tak powiem, rewolucyjne – uśmiechnął się tata.
– O, serio? Jakie? Wybieracie się w podróż dookoła świata? – spojrzałam na niego zaciekawiona.
– Aż tak daleko to nie. Wyprowadzamy się na wieś. Będziemy uprawiać warzywa, robić przetwory, hodować kwiaty, chodzić na spacery do lasu. A w zimowe wieczory siadać przy kominku i wspominać dawne czasy.
– A to dobre! – zachichotałam. – A tak poważnie, to co planujecie?
– Ale my nie żartujemy. Naprawdę się stąd wynosimy – włączyła się mama. – Już nawet znaleźliśmy idealne miejsce. Na skraju lasu. Mały przytulny domek, ogród, las za płotem, rzeka niedaleko. A wokół cisza i spokój… W sumie do miasta niedaleko.

– Zwariowaliście? Kto przy zdrowych zmysłach ucieka na starość od cywilizacji? Nie poradzicie sobie! W mieście wszystko macie dwa kroki od domu. I lekarza, i sklepy, i apteki… A na wsi? O wszystko trudniej, wszędzie dalej… Nawet nie zdajecie sobie sprawy, w co się pakujecie – zaczęłam przekonywać, ale mama szybko mi przerwała.

– Kochanie, daj spokój, my już postanowiliśmy. Za dwa tygodnie sprzedajemy mieszkanie, a tydzień później kupujemy domek. I uprzedzam, nie zmienimy zdania. Od dawna o tym marzyliśmy i zamierzamy to nasze marzenie spełnić – wstała od stołu i zaczęła zbierać talerze, dając mi wyraźnie do zrozumienia, że uważa dyskusję za zakończoną.

Ojciec w tym czasie rozsiadł się w fotelu i wsadził nos w gazetę

Znałam ich i wiedziałam, że tego dnia nie pozwolą mi już wrócić do tematu. Do domu jechałam w nie najlepszym, delikatnie mówiąc, humorze. Przez całą drogę myślałam o tym, co powiedzieli mi rodzice. Byłam zła, że podjęli decyzję, nie pytając mnie o zdanie. A jak chciałam je wyrazić, mama natychmiast ucięła dyskusję. Przecież ta cała przeprowadzka to szaleństwo! Może gdyby byli młodsi i zdrowi, bym im przyklasnęła. Ale oboje dawno już skończyli sześćdziesiątkę. Na dodatek tata rok wcześniej przeszedł zawał, a mama od kilku lat narzekała na migrenę i ból stawów. Bywały dni, że nie była w stanie zwlec się z łóżka. I mimo to oboje wybierali się na odludzie?

W głowię mi się nie mieściło, że mogą być aż tak nierozsądni. Gdy wróciłam do domu, natychmiast podzieliłam się swoimi przemyśleniami z Maćkiem.

– No cóż, są dorośli. Mogą robić, co chcą – westchnął.
– Tak? Szkoda, że nie pomyśleli o nas. Jak mamy im pomagać, wpadać w odwiedziny, jeśli będą mieszkać tak daleko?! Ani ty, ani ja, nie będziemy mieć na to czasu. A co, jak urodzę? – odburknęłam.
– Na razie ciągle jeszcze radzą sobie sami. Nie potrzebują pomocy. A na miejscu w razie czego jest moja mama, pomoże przy dziecku.
– Dziś tak, ale kto wie, co będzie jutro? Zobaczysz, będą tylko problemy.
– Tak myślisz?
– Nie myślę, tylko wiem. Zobaczysz, nie minie rok i będą płakać za Warszawą. Ale na zmianę decyzji będzie już za późno. Domek w głuszy kupić łatwo, ale sprzedać już nie. Ludzie uciekają z takich miejsc.
– W takim razie spróbuj jeszcze raz z nimi pogadać. Może przemówisz im do rozumu – poradził mi.

Przez następne dni codziennie jeździłam do rodziców

Kochałam ich i chciałam uchronić przed popełnieniem największego życiowego błędu, jakim według mnie było wyniesienie się na wieś. Prosiłam, przekonywałam, tłumaczyłam. Straszyłam, że stracą kontakt z przyjaciółmi, że się tam w tej głuszy zanudzą, będą czuć się samotni. Że jak im się samochód zepsuje, to będą odcięci od świata. A w razie choroby, nie otrzymają na czas pomocy. W desperacji obiecałam nawet, że skoro marzy im się kawałek ziemi, to kupię im działkę pracowniczą na Siekierkach. Nic do nich nie docierało.

Ba, miałam wrażenie, że w ogóle mnie nie słuchają. Bo gdy mówiłam, tylko wzdychali, przewracali oczami i jak katarynki powtarzali, że już podjęli decyzję. I że gdybym z nimi pojechała na tą wieś i zobaczyła, gdzie chcą zamieszkać, tobym zrozumiała, dlaczego tak się upierają. Początkowo nie chciałam o tym słyszeć, ale w końcu uległam. Pomyślałam, że jak odwiedzę ten ich niby raj, to mi tylko argumentów na „nie” przybędzie. Wyruszyliśmy w sobotni poranek, dwoma samochodami. Rodzice swoim, ja swoim, bo nie chciałam być od nich zależna.

Nie ujechaliśmy nawet pięciu kilometrów, gdy wpakowaliśmy się w olbrzymi korek. Wlekliśmy się w nim ponad dwie godziny. Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, byłam już porządnie wkurzona.

– Jak myślicie, że będę do was przyjeżdżać w odwiedziny, w dodatku z małym dzieckiem, to się grubo mylicie. Nie mam siły i cierpliwości stać w takich korkach – burknęłam.
– Nie przesadzaj. W mieście też nie jest lepiej. Ja do pracy czasem półtorej godziny jechałem. A poza tym to weekend, wszyscy uciekają na zieloną trawkę. W dni powszednie jest znacznie luźniej. Droga nie zajmuje więcej niż 40 minut.
– Akurat, chyba helikopterem, bo na pewno nie samochodem… A poza tym w Warszawie mam metro. Dziesięć minut i już byłabym u was – nie poddawałam się, ale nie słuchali.

Przecież to głusza! Pięknie, ale daleko do wszystkiego

Dziarsko ruszyli w stronę gospodarza, który wyszedł nam naprzeciw. Przywołałam na twarz uśmiech i poszłam za nimi. Nie chciałam, żeby facet pomyślał, że jestem jakąś zrzędą. Trzeba przyznać, że domek był całkiem ładny i zadbany. Ogród też prezentował się okazale. Kwitły bzy, pachniał jaśmin, bieliły się konwalie… Pomyślałam, że fajnie byłoby przyjeżdżać tu od czasu do czasu odetchnąć świeżym powietrzem. Ale przeprowadzić się na stałe? Za nic! Dokładnie obeszłam całą działkę i zauważyłam, że do najbliższych zabudowań jest chyba z trzysta metrów.

Na samą myśl, że rodzice zamieszkają na takim odludziu, ciarki mi przeszły po plecach. Włączyła mi się wyobraźnia. Pomyślałam, że ktoś mógłby się do nich włamać, zamordować. Zwłaszcza w zimie, gdy szybko robi się ciemno, a wokół żadnej latarni…

– No powiedz, czy tu nie jest wspaniale? Słychać tylko śpiew ptaków i szum wiatru. Żadnych samochodów, kłócących się za ścianą sąsiadów, żadnego smrodu spalin. O takim miejscu do życia zawsze z mamą marzyliśmy – wyrwał mnie z zamyślenia głos taty.
– Pięknie to może jest – przyznałam. – Ale na tym plusy się kończą… – chciałam podzielić się z nim swoimi obawami, lecz ojciec tylko się odwrócił i podszedł do gospodarza.
– Następnym razem zobaczymy się przy podpisaniu umowy. Do zobaczenia za dwa tygodnie – powiedział do niego z uśmiechem.

Mama skwapliwie mu przytaknęła. Ogarnęła mnie złość.

– Czyli co, jak zwykle nie chcecie nawet posłuchać, co mam do powiedzenia? – warknęłam.
– Wybacz, kochanie, ale nie. Podjęliśmy decyzję – odparła mama. Nabrałam powietrza w płuca.
– Dobra, jak chcecie się przeprowadzać do tej głuszy, to droga wolna! Ale na mnie i na Maćka nie liczcie. Nie będziemy przykładać ręki do tej głupoty! Od dziś musicie radzić sobie sami. I nie dzwońcie, jak będziecie mieć jakieś kłopoty. I tak nie przyjedziemy! – wrzasnęłam, a potem wsiadłam do samochodu i odjechałam.

Wiem, że nie powinnam się w ten sposób odzywać do rodziców, ale straciłam cierpliwość

Przecież chciałam tylko ich dobra. A oni upierali się przy kupnie tego domku jak dwa stare osły. Mama i tata wyprowadzili się z Warszawy tak, jak planowali, po dwóch tygodniach. Dowiedziałam się o tym od kuzynki, bo zgodnie z zapowiedzią, nie przyłożyłam do tego ręki. Przez następny miesiąc nie miałam z nimi kontaktu, bo ani razu nie zadzwonili. Ja też nie dzwoniłam, bo ciągle byłam na nich obrażona i uważałam, że to oni powinni zrobić pierwszy krok.

Ale po kolejnym miesiącu milczenia nie wytrzymałam. Złość powoli zamieniała się w tęsknotę. W sobotnie przedpołudnie wsiadłam do samochodu i do nich pojechałam. Bez uprzedzenia. Chciałam zobaczyć, jak sobie radzą. Wyobraźnia podpowiadała mi tylko czarne scenariusze: że mają kłopoty ze zrobieniem podstawowych zakupów, że nie wiedzą, co ze sobą zrobić i siedzą, i przeklinają dzień, w którym opuścili Warszawę.

Widziałam ich szczęście i poczułam się głupio

Na miejsce dotarłam niedługo po trzynastej. Gdy zaparkowałam przed bramą, dostrzegłam, że rodzice nie są sami. Mama gawędziła na tarasie z trzema kobietami, tata dyskutował z jakimiś dwoma mężczyznami. Gdy mnie zobaczyli, bardzo się ucieszyli.

– O, jak miło, że przyjechałaś…. Mieliśmy nadzieję, że w końcu się złamiesz i nas odwiedzisz. Szkoda tylko, że nas nie uprzedziłaś… – uśmiechnęła się mama.
– Rzeczywiście, złamałam się… Ale z tego, co widzę, to macie gości… – zająknęłam się.
– To nie goście, tylko sami swoi. Sąsiedzi i sąsiadki. Musisz ich poznać. To naprawdę cudowni ludzie – zaprowadziła mnie do stołu.

Siedziałam u rodziców do samego wieczora i chłonęłam atmosferę. Przez ten czas przewinęło się przez ich dom mnóstwo ludzi. Miałam wrażenie, że cała wieś przyszła, żeby mnie poznać. Rozmawiałam z rodzicami z ich sąsiadami i z godziny na godzinę robiło mi się coraz bardziej głupio. Okazało się bowiem, że wszystkie moje obawy okazały się bezpodstawne. Rodzice ani razu nie czuli się samotni czy opuszczeni. Już drugiego dnia po przeprowadzce przyszli do nich sąsiedzi zapytać, czy nie potrzebują jakiejś pomocy. Ktoś zaoferował mleko od krowy i jajka od podwórkowych kur, ktoś inny domowe wędliny, kolejny, że zrobi zakupy w mieście czy narąbie drzewa do kominka. Ot tak, po prostu, z życzliwości.

– Mówię ci, tu mieszkają zupełnie inni ludzie. Mili, serdeczni. Nie zamykają się w czterech ścianach, tylko spotykają po domach. I pomagają sobie nawzajem. No i życie jest lepsze… Wolniejsze… – opowiadała mama.
– Czyli rozumiem, że nie żałujecie, że tu zamieszkaliście? – zapytałam.
– Oczywiście, że nie! Od początku byliśmy przekonani, że to najlepszy pomysł pod słońcem. Tylko ty nie wierzyłaś… Ale mam nadzieję, że teraz już zmieniłaś zdanie, co, kochanie? – uśmiechnęła się.
– Trochę tak, ale jeszcze nie do końca. Teraz jest lato, ciepło, długie dni. Zobaczymy, co będzie jesienią, a zwłaszcza zimą – mruknęłam.

Rodzice przetrwali i jesień, i zimę. I kolejne. W szczęściu i znakomitym zdrowiu

Przez ten czas ani razu nie byli u lekarza! Zadomowili się w nowym miejscu na dobre. Mama wstąpiła do koła gospodyń wiejskich i zaangażowała się w organizowanie biblioteki, tata zapisał się do koła wędkarskiego i klubu miłośników militariów. Ganiał po okolicy z kilkoma zapaleńcami i szukał pamiątek po drugiej wojnie światowej. Raz znaleźli i odkopali całą wieżyczkę od niemieckiego czołgu.

Gdy do nich wpadaliśmy z Maćkiem w odwiedziny, widziałam, że są naprawdę szczęśliwi. Ciągle mnie to dziwiło, bo sama nie wyobrażałam sobie życia z dala od miejskiego zgiełku i atrakcji, ale i to się zmieniło. Od kiedy urodziłam Martę, a dwa lata później Dominika, zaczęliśmy coraz częściej ich odwiedzać. I serio, zaczęłam bardziej doceniać zieleń i spokój niż ciasne mieszkanie w mieście. Ba, nawet zaczęłam im zazdrościć!

Czytaj także:
Nie dawałam sobie rady z jednym dzieckiem, a gdy urodziłam drugie, zaczął się obóz przetrwania
Zazdrościłem Jackowi, że jest kawalerem - u mnie tylko kupki i zupki...
Podczas pandemii najgorsza jest samotność. Chciałabym wyjść do ludzi. Ale może wcześniej umrę

Redakcja poleca

REKLAMA