Czy ja lubię moją teściową? No raczej tak… To dobra kobieta. Pomocna, życzliwa, troskliwa. Zawsze zainteresowana tym, co u nas. Problem polega tylko na tym, że jesteśmy z dwóch różnych światów.
Mama lubi, żeby wszystko było elegancko. Na przykład na domową imprezę organizowaną przez nią trzeba przyjść w marynarce. Rozmowy muszą być stonowane i grzeczne, a nakładane porcje niewielkie. Ja z kolei nie znoszę gajerów, na co dzień chodzę w kolorowych koszulkach i wolę atmosferę luźnej rozmowy, swobody, nieskrępowanego żartu. No i lubię dobrze zjeść.
Mama oczekuje od wszystkich naokoło, że będą zachowywać się zgodnie z zasadami savoir-vivre’u, że nie przekroczą pewnych granic. Kiedy więc rozmowy stają się zbyt swobodne, gdy goście śmieją się za głośno, mama wychodzi do kuchni lub pochrząkuje znacząco. I robi taką specjalną minę.
– A czemu mama tak oczami wywraca? – zapytałem raz teściową, gdy znów obdarowała mnie tym spojrzeniem na którejś z rodzinnych imprez.
– Każdy z nas, jak tu wszyscy siedzimy, czasem się zapomni i powie coś nieeleganckiego, przeklnie…
– Nie każdy, mój drogi, nie każdy – odpowiedziała z westchnieniem.
– Oj, zapomniałem. Mamie się nie zdarza…– ukłoniłem się z ironią.
– Ani tacie – wskazała teścia.
– Eee, gadanie. No tato, ty też czasem pod nosem coś zaklniesz, co nie? Nic nie odpowiedział. Siedział tylko neutralnie uśmiechnięty.
Cóż, Irenka i jego nauczyła życia według swoich zasad
W pełni się do nich przystosował. Nigdy nie słyszałem, żeby powiedział coś niestosownego, zawsze chodził po domu ubrany co najmniej w koszulkę polo, wyskakiwał z auta, by otworzyć małżonce drzwiczki. No i sprzątał mieszkanie, gdy tylko sobie tego zażyczyła. Był na każde jej zawołanie. Woził ją do fryzjera, biegał po zakupy, sprzątał piwnicę, siekał kapustę. Możliwe zresztą, że mu to odpowiadało, bo w zamian też otrzymywał wiele.
Teściowa była dobrą żoną – kochającą, czułą, troskliwą i wierną. Była – bo teść dwa lata temu zmarł i z żony stała się wdową. Po śmierci teścia stała się zupełnie bezradna. To był bardzo trudny okres w życiu nas wszystkich. Tata odszedł we śnie, zabrał go zawał. Mama starała się nosić żałobę z godnością, ale było wiele chwil, w których stawała na granicy załamania. Staraliśmy się więc pomóc jej w tych trudnych momentach. Na ten czas odłożyliśmy na bok wszystkie animozje – przez kilka miesięcy ani razu z niej nie zażartowałem, w ogóle nie bywałem złośliwy. Stałem się pomocny i życzliwy – za każdym razem, gdy miała jakąś potrzebę. A tych było wiele…
Przez następne miesiące pomagaliśmy jej we wszystkim, z czym sobie nie radziła, czym zajmował się wcześniej teść, a co teraz ją zaskoczyło, przerosło. Najczęściej trzeba jej było pomagać przy drobnych naprawach w mieszkaniu. Co rusz się coś psuło, bo dawno nic nie remontowali. A to ciekł zlew i musiałem podjechać z kluczami, żeby go naprawić. A to spłuczka się zacięła. A to drzwi od szafy wyskoczyły z zawiasów. A to żarówki w kinkietach się poprzepalały. Ciągle coś…
– To mama sama nie umie tych żarówek wymienić? – pytałem.
– Wolałabym po taboretach nie skakać. Ale jak nie masz czasu, to spróbuję… – odpowiadała i przy tak postawionej sprawie nie miałem wyjścia, musiałem się zbierać.
Innym razem trzeba było podjechać, żeby naprawić jej komputer, bo „coś się w nim zacięło”. Jeszcze więcej kłopotów sprawiał telefon komórkowy. Kupiliśmy jej nowy, żeby mogła fotografować wnuki i odbierać zdjęcia przesłane od nich. Nie przypuszczaliśmy, że obsługa tego aparatu będzie taka problemowa.
Kiedy mama dzwoniła do mnie ze stacjonarnego, wiedziałem, że znów zawiodła ją komórka i czeka mnie co najmniej pół godziny wyjaśniania, co takiego trzeba zrobić, żeby znów można było z niej zadzwonić.
Raz jechałem do niej na cito, bo zauważyła, że na balkonie gołębie szykują sobie gniazdo. Musiałem zrywać się z fotela w sobotni wieczór, „gdyż zachodziła obawa, że do rana pojawią się już młode i wtedy nikt nie będzie miał serca, żeby je usunąć”. Innym razem trzeba było mamę odebrać z miasta, bo pomyliła tramwaje i dojechała „Bóg jeden wie gdzie”. A jeszcze innym razem jechałem po nią na plac targowy, bo za dużo nakupiła i „się sama nie zabierze”.
Zaciskałem zęby, wzdychałem ciężko, ale jeździłem, pomagałem, wspierałem, bo tego wymagała sytuacja. Bo o to prosiła mnie żona. Byłem na niemal każde skinienie. Myślałem jednak, że sytuacja będzie się poprawiać, mama stanie się w końcu zupełnie samodzielna i nie będzie już nas aż tak bardzo potrzebować. Wtedy teściowa wymyśliła sobie remont.
– Jeszcze trochę i to mieszkanie będzie przypominać miejską noclegownię – argumentowała.
– Nie odnajdzie się mama w takim lokalu? – pozwoliłem sobie na mały żarcik, żeby rozładować napięcie, które we mnie wzbierało.
– Nie. Ale ty pewnie chętniej byś mnie odwiedzał – odgryzła się.
– Córciu, ty mnie wesprzyj i sama powiedz, czy nie należałoby twojego rodzinnego domu trochę odświeżyć?
– No należałoby, należało – przytakiwała żona. – A masz pieniądze?
– Coś tam z ojcem oszczędziliśmy.
– No to w czym problem? Działaj.
– A bo wiesz, Aniu, ja nie za bardzo umiem… Jak sobie z tym poradzić..?
– Jasiek ci pomoże, co nie, kochanie? – zapytała żona, a mnie ręce opadły. Ale czy mogłem się nie zgodzić? No, nie mogłem.
Pomagaliśmy więc w tym remoncie we dwoje
Najpierw wyszukaliśmy fachowca, który miałby dobrą opinię wśród znajomych, a jednocześnie nie zdarłby z mamy ostatniego grosza. Potem – żeby było taniej – sam skuwałem stare kafle i zdzierałem boazerię. Gdy robotę przejął fachowiec, siedziałem w internecie i wyszukiwałem wszystko, co potrzebne w nowym mieszkaniu – sprzęty, glazury, lampy, meble. Jeździliśmy też z mamą po hipermarketach budowlanych.
Przez te dwa miesiące spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Ja, moja żona i jej mama. Gdy remont miał się ku końcowi, zostałem zatrudniony do malowania (bo będzie taniej) i przestawiania mebli. Razem z żoną pomagaliśmy jej też sprzątać. Mama też pracowała, ale przede wszystkim ciężko stękała nad rzeczywistością. Wydzwaniała do mojej Anki wieczorami i łamiącym się głosem skarżyła na swój los.
– Wiesz, córciu, ja po prostu nie myślałam, że to tyle roboty będzie. Ja sobie z tym nie radzę…
– No, jak sobie nie radzisz, mamo, skoro wszystko idzie do przodu?
– Nie mam takiego wrażenia. Mam poczucie absolutnego chaosu. Czuję się, jakbym nad tym nie panowała.
– Ale Jasiek ma wszystko pod kontrolą – żona mrugała do mnie, a ja przewracałem oczami.
– No wiem, wiem, to złoty chłopak. Ale i tak nie jestem przekonana, czy dam radę to wszystko dociągnąć do końca. To ponad moje siły.
Wyczerpywały mnie te jej lamenty. Nie mogłem ich znieść. Nie dość, że wszystko braliśmy z Anką na swoje barki, to jeszcze narzekała. Traciłem cierpliwość i zacząłem się robić dla teściowej nieprzyjemny. Pod sam koniec robót naprawdę działała mi na nerwy. Za dużo z nią przebywałem, za często musiałem znosić jej humory. Już nie tylko z niej nie żartowałem, ale też ostentacyjnie wyrażałem swoje niezadowolenie. Denerwowałem się, ilekroć kolejny raz musiałem do niej przychodzić. Otwarcie mówiłem, że marnuje mój czas, bo przecież wiele z tych rzeczy, o które mnie prosi, mogłaby zrobić sama.
– No jak, mamo? Przecież już wiesz, gdzie się odkręca wodę! Był fachowiec, to zakręcił, dlatego nie leci. Wystarczyło zajrzeć pod zlew. O tutaj!
– Przepraszam cię, Jasiu.
– Nie przepraszaj, tylko się trochę zmobilizuj. Zobacz, tu jest kurek od wody. No, schyl się! Schylała się, a ja nerwowo pokazywałem jej, co i jak, a potem jechałem do domu pełen wyrzutów sumienia. Byłem na siebie zły, że straciłem cierpliwość. Ale z drugiej strony miałem wrażenie, że ona to robi specjalnie. Że celowo woła nas do siebie, jakby szukała potwierdzenia, że jest ważna i ma dzieci na każde skinienie. Byłem przekonany, że to kwestia jej egzaltacji.
Oczekiwania, że wszyscy – tak jak świętej pamięci teść – będą chodzić wokół niej na palcach. Myliłem się.
Moja pomyłka dotarła do mnie, gdy zamówiliśmy nową pralkę. To był już jeden z ostatnich elementów remontu i wszyscy mieliśmy nerwy na postronkach. Chcieliśmy już mieć to wszystko za sobą. Niestety, przywieźli nam zepsuty sprzęt. Dwaj rośli chłopi wyładowali pralkę z samochodu, wnieśli do mieszkania i zostawili. Podłączałem ją ja. „Bo Jasiek potrafi”. Zrobiłem to, odpaliłem odpowiedni program i patrzyłem, jak pralka robi pierwsze próbne pranie. A potem ciśnienie skoczyło mi na pięćset, bo zobaczyłem, że z tej nowiutkiej pralki leci woda. Sączyła się spod spodu! Cholera jasna! Szlag! Sprawdziłem jeszcze raz wszystkie podłączenia, ale dalej ciekło.
Wkurzyłem się nie na żarty i zacząłem wydzwaniać do sklepu. A tam najpierw kazali mi czekać, a potem powiedzieli, że nie mogą pralki tak po prostu zabrać, bo trzeba wdrożyć procedurę reklamacyjną. Zagotowałem się. Zacząłem na nich krzyczeć, aż w końcu rzuciłem słuchawką. Chyba nawet mi się coś przeklęło pod nosem. Stałem wściekły, a potem zobaczyłem, że mama siedzi w salonie. Podszedłem, żeby jej wytłumaczyć, że będziemy czekali dwa tygodnie na rozpatrzenie reklamacji i wtedy zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak.Teściowa płakała.
– Mamo, no co ty?
– Aj, przepraszam cię…
– No, nie przepraszaj, tylko weź się w garść. To tylko pralka! – podniosłem głos, bo nie miałem ochoty na kolejną babską histerię.
– Wiem, wiem, ale ja naprawdę mam dość, jestem już tym wszystkim zmęczona… – powiedziała, ocierając delikatnie ręką oko, by nie rozetrzeć starannego makijażu.
– Oj, nie przesadzaj. Wszystko robimy za ciebie, a jeszcze marudzisz.
– Masz rację, już się biorę w garść. A ty idź już do domu, do dzieci… Idź, Jasiu, idź… – machnęła ręką.
– Mamo – westchnąłem. – No, dlaczego histeryzujesz? Pomagamy ci, jesteśmy na każde skinienie… Wtedy spojrzała na mnie jak jeszcze nigdy. Jakoś tak szczerze i prawdziwie.
– Może i jest to histeria. Może masz rację… Pewnie tak… – otarła łzę. – Ale nie masz pojęcia, jak to jest być samą. Każdego dnia kładziecie się do łóżka i jedno drugiemu opowiada, jedno drugiemu współczuje. A ja stoję tu wtedy sama i patrzę bezradnie na to wszystko, co się dookoła dzieje. I nawet nie mam się komu pożalić…
– Jak to nie masz? A my?
Ilekroć mam dość, wracam myślami do tamtej chwili
– Oj, Jasiu, nie rozumiesz… Nikt tak cię nie wysłucha jak mąż, jak żona, bo nikt inny z tobą nie dzieli życia. W małżeństwie jest tak, że problem jednego staje się kłopotem drugiego. Smutek żony staje się smutkiem męża i na odwrót. A wy z Anią po dziesięciu minutach zapominacie o moich problemach, zajmujecie się swoim życiem. I ja nie mam pretensji. Taka jest kolej rzeczy. Ale spróbuj sobie wyobrazić, że wracasz dzisiaj do domu i nie możesz powiedzieć żonie, że się pralka zepsuła, że cię teściowa wkurzyła, że jesteś zmęczony. Powiedz to ścianom, a wtedy mnie zrozumiesz…
I kiedy powiedziała o tej ścianie, wyobraziłem sobie jej samotność. Zdałem sobie sprawę, że dla nas śmierć taty jest już zamkniętym rozdziałem, ale nie dla niej; że już nigdy nie będzie inaczej, że mama nie może tego przeboleć, przeczekać, zapomnieć. Została sama i już zawsze tak będzie. Do końca, bez odwołania.
Zrobiło mi się jej strasznie żal i pierwszy raz w życiu ją przytuliłem. A ona zamiast się rozpłakać, zaczęła się śmiać. Tak serdecznie i ciepło. Nawet zażartowała z siebie.
– Ale ci teściowa strzeliła szantaż emocjonalny, co?
– Daj spokój, nie żartuj. Jutro się zajmę tą reklamacją, okej?
– W porządku. Ale teraz idź już, poważnie mówiłam.
Poszedłem, bo przecież nie mogłem zostać. Ale teraz za każdym razem, gdy do niej wracam, to przypominam sobie tamtą chwilę. By poczuć przez moment to, co ona czuje. No i dzięki temu ją lepiej zrozumieć. Nawet kiedy trochę przesadza, nawet gdy kolejny raz nie umie odkręcić kurka z wodą, wzdycham sobie cicho i myślę o tym, w jakiej jest sytuacji. To mi pomaga. To też pomaga naszym relacjom.
Zobacz więcej prawdziwych historii:
Śmierć psa przeżyłam mocniej, niż śmierć matki
Córka w wieku 6 lat zobaczyła, jak uprawiam seks z kochankiem
Przyłapałam na zdradzie moją 80-letnią babcię