Jeszcze gdy byłam panienką, nasłuchałam się dowcipów i opowieści o wrednych teściowych, ale nigdy nie przypuszczałam, że sama trafię na taką, która będzie sprawiała wrażenie, jakby ją z tych kawałów żywcem wyjęli. Paniusiowata, marudna, egocentryczna, leniwa… Po prostu koszmar!
Przymykałam oko na jej szalone pomysły
Pierwsze problemy pojawiły się już w trakcie przygotowań do ślubu. Teściowa miała masę, na mój gust, szalonych pomysłów na to, jak ma wyglądać ceremonia – od gołębi puszczanych w powietrze, przez pieski ubrane w garniturki, po występy fakira z wężem boa, albo ślub w plenerze, nad jeziorem.
Gdy ustalaliśmy menu, proponowała same egzotyczne potrawy, a na naszą propozycję podania bigosu, skrzywiła się, jakbyśmy chcieli częstować gości kanapkami z serem. Aha, zapomniałam dodać, że na wesele ubrała się na biało. Jak ją zobaczyłam w kościele, to chciałam odwrócić się na pięcie i uciec.
No ale, koniec końców, jakoś to przełknęłam. Przełknęłam nawet to, że nie wręczyła nam prezentu, jak wszyscy, na początku wesela, ale poczekała, aż goście usiądą na swoich miejscach i przy akompaniamencie orkiestry wniosła na salę komplet garnków za 200 złotych.
Wiedziałam, że będzie z nią trudno. Ale nie przypuszczałam, że aż tak. Mój mąż, Piotrek, także dostrzegał jej wady, ale jakoś trudno mu było jej się postawić. Wychowywała go samotnie, bo najpierw odszedł od niej mąż, czyli ojciec Piotrka, a potem odchodzili kolejni partnerzy.
– Mężczyźni boją się silnych kobiet – kwitowała sprawę niestałości uczuć swoich partnerów.
Ale ja wiedziałam swoje. Oni byli łasi na jej wdzięki, bo była ładną kobietą, ale potem nie wytrzymywali z nią codzienności. Któż by wytrzymał?
Ot, weźmy na przykład tę jej urodę. Troska o dobry wygląd jest dla mojej teściowej najważniejszą sprawą na świecie. Chodzi na aerobik, saunę, solarium, pedicure, manicure. W tygodniu ma więcej zabiegów niż ja przez całe życie. I zawsze znajduje na nie czas.
Nic dziwnego, bo wcale nie pomaga nam przy dzieciach. Odkąd dorobiliśmy się dwójki – a teraz mają już cztery i sześć lat – nie wzięła ich nigdy do siebie na noc, nie została z nimi wieczorem. Jedyne, co robi, to raz na dwa, trzy miesiące zabiera je na spacer albo do kina czy na jakiś plac zabaw. Dobre i to, chociaż i tak daję jej wtedy maluchy z wielkim strachem – czy o nich nie zapomni, czy ich nie zgubi?
W swoim domu też nic nie robi. Dlatego ma czas na te zabiegi. Na które zresztą często pożycza pieniądze od nas.
– Pożyczcie dwadzieścia złotych na solarium, bo zapomniałam wyciągnąć z bankomatu – mówi do Piotrka. – Albo wiesz co, daj trzydzieści, bo nie wiem, ile posiedzę – dodaje, gdy mąż wyciągnie portfel.
Swoich pieniędzy zawsze ma mało, bo ciągle zmienia pracę. Dlaczego? Ano dlatego, że ją regularnie wyrzucają. No ale nic dziwnego, skoro potrafi przed dwa dni nie pojawić się w robocie bez podania przyczyny.
Ale najbardziej wkurza mnie to, że traktuje nasz dom jak darmową jadłodajnię. Kilka razy w tygodniu wpada coś zjeść. Bo ona nie zajmuje się czymś tak przyziemnym jak gotowanie. Nawet kiedy zapraszamy ją na święta, to my z moją mamą szykujemy mnóstwo jedzenia, a ona przynosi dwa soki i kilogram bananów.
No i bez przerwy tylko gada o sobie. Do mnie zwraca się chyba tylko po to, żeby mi dogryźć, na przykład, że mogłabym popracować trochę nad brzuchem, bo zostały mi fałdki po dzieciach.
Ach, no i ma jeszcze jedną bardzo wkurzającą cechę – wszystko, co z mężem posiadamy, traktuje jak tylko jego własność. „Pojechaliśmy tam samochodem Piotra”, „Piotrek, zostawiłam torebkę w twoim mieszkaniu”. Drobiazg, ale boli. Boli też to, że gdy nas objada, to nigdy nie pozmywa. Ale zawsze nie omieszka dodać, że chętnie by posprzątała, tylko właśnie zrobiła paznokcie.
Sami więc widzicie, że nie jest mi z nią łatwo. Do tej pory jednak jakoś to wytrzymywałam. Ale ostatnio jedna sytuacja spowodowała, że straciłam cierpliwość.
A było to tak
Teściowa zaproponowała, że zabierze naszego synka, Michała do cyrku. Wybierała się tam z dwiema córeczkami swojego aktualnego partnera. Nasza córka musiała zostać w domu, bo gorączkowała.
Poszli więc w czwórkę – ona, mój syn i dwie dziewczynki. Wrócili po jakichś trzech godzinach, synek bardzo zadowolony, a teściowa – umęczona jak diabli. Dziewczynki wcześniej odstawiła do domu. Mały poszedł do siebie, a ona klapnęła na fotel i ciężko westchnęła.
– Matko jedyna, ależ to wszystko męczące. Jak wy tak na co dzień dajecie sobie radę..? – zawiesiła na chwilę głos i pomyślałam, że w końcu przyszedł czas, kiedy naprawdę chce porozmawiać, bo zazwyczaj ograniczała się do monologów. Ale nie. Szybko wróciła do siebie i kontynuowała narzekanie.
– A jakie to wszystko drogie! Ludzie święci! Bilety wejściowe to jeszcze rozumiem. Po 20 złotych za każde dziecko. No dobrze, idziesz oglądać, to płacisz. Ale te drobiazgi w środku, pamiątki. A wata cukrowa? Osiem złotych jedna. No to już przesada. Nie dam się naciągać. Kupiłam dziewczynkom po jednej, a Michaś zjadł to, czego one nie dojadły…
Tym razem miarka się przebrała!
Myślałam, że mnie złość rozsadzi, że ją zwyczajnie uduszę. Całe szczęście, że zdenerwował się też Piotrek, bo dzięki temu trochę zeszło ze mnie powietrze.
– Mamo, no wiesz co!? Trzeba było mówić, tobym ci dał pieniądze! – powiedział mój mąż, siłą powstrzymując się by nie krzyknąć na matkę.
– Synku, to przecież nie chodzi o pieniądze… – odpowiedziała spokojnie.
– A o co? – wtrąciłam, zła jak osa.
– No jak to, o co, Monisiu… O zasady.
Nic jej nie odpowiedziałam, ale pomyślałam sobie, że koniec tego dobrego. Że nie będę więcej znosiła jej humorów tylko dlatego, że jest matką mojego męża. Skoro ona nie szanuje nas, to ja nie będę szanowała jej.
Mówiąc wprost, postanowiłam, że zemszczę się przy pierwszej nadarzającej się okazji. A ta nastąpiła szybko. Przecież „kochana” teściowa regularnie wpadała do nas na obiadki, więc długo nie trzeba było czekać.
To była chyba sobota, więc teściowa wracała z fitnessu, no i oczywiście po drodze wpadła do nas. Jak zwykle otworzyła drzwi swoim kluczem, nawet nie dzwoniąc. Już tym mnie rozsierdziła. Chwilę się pokręciła po dużym pokoju, coś tam popeplała, poszła do dzieci poudawać troskliwą babcię, a potem wróciła do kuchni.
– Co tam? Już jesteście po obiedzie?
– Tak – odpowiedziałam krótko i stanowczo w nadziei, że się odczepi.
– Nic ci tam, złotko, nie zostało dla wygłodniałej po ćwiczeniach teściusi?
– Nie, wszystko zje… Chociaż, wiesz, chyba mam coś jeszcze. Zaraz ci nałożę, tylko umyj ręce – wypaliłam, bo do głowy wpadł mi okrutny pomysł.
– Oj, jak ty o mnie dbasz. Już lecę, a ty nakładaj – rzuciła i poleciała do łazienki.
A ja wtedy przygotowałam jej posiłek. Z naszych talerzy, zsypałam na jeden resztki jedzenia i zrobiłam kupki. Kupka ziemniaków, kupka szpinaku, którego maluchy nie zjadły, i resztka gulaszu.
Już miałam kłaść talerz na stół, ale wtedy przypomniałam sobie, że trochę mięsa z sosem odłożyłam naszemu psu do miski. Waluś miał je dostać wieczorem. Niewiele myśląc, zrzuciłam całą jego porcję z miski – wylizanej przez niego wielokrotnie i mytej dwa tygodnie temu – na talerz teściowej.
Wszystko to wstawiłam na chwilę do mikrofalówki, a potem podałam teściowej.
– O matko, jaka duża porcja! – wykrzyknęła w zachwycie.
– Niech się mama naje, musi mieć mama dużo siły do tych ćwiczeń.
– Rozpieszczasz mnie – uśmiechnęła się, jak zwykle nieszczerze.
– Nawet mama nie wie jak… – odwzajemniłam uśmiech.
Ona zaczęła jeść, a ja z uśmiechem przyklejonym do twarzy myłam naczynia. Po co robić awantury, wściekać się na teściową?
Tym bardziej, że to ja ją regularnie karmię. „Kto wie, co wrzucę jej do talerza jutro” – pomyślałam i rozmarzyłam się nad ewentualnymi możliwościami.
Czytaj także:
„Ojciec się nade mną znęcał, bo nie byłam upragnionym synem. Po latach okazało się, że w ogóle nie byłam jego dzieckiem"
„Mąż przyjaciółki był aniołem, a ona pomiatała nim jak psem. Kiedy wniósł pozew o rozwód, nagle zaczęła za nim szlochać”
„Zachowałem się jak tchórzliwy gnojek. Wystawiłem narzeczoną zaraz przed ślubem. Karma wróciła szybciej niż myślałem”