Łzy spływające mi po policzkach zdawały się bardziej gorzkie niż słone. Byłam sama w łazience. Sam na sam z testem ciążowym, który po raz kolejny zwiastował porażkę. Choć nie było to pierwsze rozczarowanie, wcale nie bolało mniej, może nawet bardziej. Przez uchylone okienko dolatywał z tarasu gwar, śmiech i skwierczenie mięsa na grillu.
Od kilku dni wmawiałam sobie, że odczuwam mdłości, ale… kawałek białego plastiku z jedną kreską dowiódł, że to co najwyżej niestrawność. Cisnęłam go do kosza i podeszłam do lustra. Wyglądałam fatalnie. Ochlapałam się zimną wodą i rozpuściłam włosy, żeby trochę ukryć czerwone placki na twarzy. Musiałam doprowadzić się do porządku. To miał być wspaniały weekend w naszym domku na Mazurach. Przyjechali nasi znajomi, żeby świętować trzydzieste dziewiąte urodziny mojego męża. Nie mogłam więc przesiedzieć całego wieczoru zamknięta w łazience.
– Wszystko w porządku? – szepnęła do mnie przyjaciółka, kiedy w końcu wyszłam na taras.
– Tak… chyba się czymś strułam, ale już mi lepiej – odparłam.
Usiadłam na plastikowym krześle i starałam się nie zepsuć Pawłowi tego wieczoru. Dużo ostatnio pracował i zasłużył na relaks. Uśmiechałam się i żartowałam z przyjaciółmi, choć wewnątrz czułam pustkę. Już nawet nie ból. Nie chciałam się nikomu zwierzać. Nie życzyłam sobie współczucia. I bez niego czułam się wystarczająco bezwartościowa. Dopiero wieczorem przyznałam się Pawłowi, że zrobiłam test.
– Miałaś już odpuścić… – skrzywił się.
Podszedł do okna i stanął plecami do mnie. Wpatrywał się w przycumowane na przystani łodzie, delikatnie kołyszące się na tafli jeziora.
– Byłam pewna, że tym razem się udało – spuściłam głowę i zaczęłam skubać skórkę wokół paznokcia. Zawsze byłam pewna…
Zauważył, że udaję dobry nastrój
Dlatego Paweł nie znosił testów ciążowych. Nie chciał, bym je robiła, bo każdy negatywny wynik ciężko odchorowywałam. Przecież jeśli będę w ciąży, i tak się dowiemy, mówił. Byłam stałą bywalczynią gabinetów ginekologicznych, poza tym nieustannie łykałam witaminy i kwas foliowy, więc potencjalnemu dziecku nic nie zagrażało. Niby racja… ale nie umiałam się powstrzymać. Tak bardzo chciałam poczuć rozlewające się po całym ciele uczucie radości. Żyłam tą nadzieją, choć była destrukcyjna.
– Przykro mi.
Paweł odwrócił się w moją stronę. Ręce trzymał w kieszeniach lnianych spodni, rozchełstana koszula odsłaniała opalony tors. Włosy nieco mu się przerzedziły, ale wciąż był przystojny. W pokoju panował półmrok, lecz jego twarz oświetlał ciepły blask lampki. Dwie głębokie bruzdy przecinające czoło świadczyły o tym, że cała ta sytuacja także na nim odcisnęła swoje piętno. Rzadko się uśmiechał, częściej chodził zadumany i pogrążony w swoich myślach. Trudno być obojętnym, kiedy marzenia rozsypują się jak domek z kart.
– Nie byłaś dziś sobą – powiedział Paweł, a potem przysiadł na brzegu łóżka i dotknął mojego ramienia.
Zadrżałam.
– Widocznie nie potrafię udawać szczęśliwej tak dobrze jak ty – fuknęłam, a po moich policzkach spłynęły powstrzymywane łzy.
– Powinniśmy podjąć decyzję – Paweł skrzyżował ramiona i utkwił wzrok w ścianie. Był poważny, ale nie patrzył na mnie. Najwidoczniej obawiał się mojej reakcji. Nic więcej nie powiedział, a moje serce już tłukło się szaleńczo pod koszulą nocą.
– Jaką decyzję? – wierzchem dłoni otarłam gorącą łzę. Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli i możliwych scenariuszy.
– Wiesz dobrze, że zostało nam mało czasu – zaczął bez zająknienia. Chyba przygotował się do tej rozmowy. – Uważam, że powinniśmy pomyśleć o adopcji.
Poczułam się, jakby mnie spoliczkował
Zerwałam się z łóżka i zaczęłam krążyć po pokoju. Złapana w pułapkę wściekła wilczyca. Taka, której chcą odebrać szansę na własne szczenięta. Koszula lepiła mi się do ud. Byłam cała mokra z emocji.
– Rozmawialiśmy o tym – wydukałam łamiącym się głosem. – Ustaliliśmy, że skoro raz się udało…
– Kochanie, to było dawno temu. Zrozum i odpuść wreszcie…
Paweł ukrył twarz w dłoniach. Ten argument słyszał z moich ust już wiele razy. Zbyt wiele. Sam nie lubił do tego wracać, choć mnie ta świadomość trzymała przy życiu i dodawała sił do nieustannej walki. Po pierwszych dwóch latach starań udało mi się zajść w ciążę, dlatego wciąż miałam nadzieję.
Niestety, po zaledwie sześciu tygodniach doszło do poronienia. Nie zdążyłam się nawet dowiedzieć, czy nosiłam pod sercem synka czy córeczkę. Ból rozdzierał mnie na pół i przez kilka miesięcy nie byłam w stanie normalnie funkcjonować. Potem jednak podjęłam walkę na nowo, a fakt, że mogłam zajść w ciążę, był moim paliwem.
Uważa, że jestem za stara?!
Pawła to jednak nie przekonywało. Tym bardziej że mimo usilnych starań sukces nigdy więcej się nie powtórzył. Lekarze nie potrafili wskazać jednoznacznej przyczyny naszych niepowodzeń. Paweł miał idealne wyniki, a ja tylko nieznacznie rozchwiane hormony, które z pomocą leków udało się wyregulować.
– Twierdzisz, że jestem za stara na zajście w ciążę? – narastał we mnie gniew, a widok pogrążonego w smutku Pawła tylko go potęgował.
– Tego nie powiedziałem! – zaprotestował gwałtownie. – Ale mnie pozostał rok. Po czterdziestce to ja będę za stary na ojca adopcyjnego. Poza tym… zlituj się, nie mam już sił…
To szczere wyznanie dogłębnie mną wstrząsnęło. Mój mąż zazwyczaj unikał rozmów na temat naszej niepłodności. Twierdził, że nie można bezustannie rozdrapywać jątrzących się ran. Rozdrapywać i sypać w nie solą kolejnego zawodu.
– Myślisz, że ja mam siły? – załkałam.
– To nas zniszczy… – Paweł podniósł głowę i spojrzał na mnie wilgotnymi oczami. – Nie widzisz, jak bardzo nas to zmieniło?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Kręciłam tylko bezradnie głową, jakbym chciała przekonać samą siebie, że jeszcze nie wszystko stracone, że w końcu musi
się udać.
– Chcę mieć dziecko, a nie tylko się o nie starać – podjął Paweł. – Nie chcę spędzić najlepszych lat życia na zimnych korytarzach klinik ginekologicznych. To naprawdę może nas zniszczyć, aż nic nie zostanie, tylko żal i pretensje, do losu, Boga, siebie nawzajem…
Patrzyłam na męża, a po policzkach ciurkiem płynęły mi łzy. Milczałam, ale przez głowę przetaczały mi się setki myśli. Analizowałam każde słowo, jakie tego wieczoru padło z ust Pawła. Przypomniałam sobie jego spojrzenie, jakim obrzucił mnie, kiedy wyszłam na taras. Pełne troski. On wiedział.
Oboje żyliśmy tylko jednym, choć każde na swój sposób. Zrobiło mi się zimno, mimo że termometr w pokoju wskazywał ponad dwadzieścia stopni. Podeszłam do łóżka i wsunęłam się pod kołdrę. Razem z głową. Usłyszałam ciężkie kroki, potem szum wody. Paweł brał prysznic; ja zasnęłam, wyczerpana płaczem i silnymi emocjami.
Obudziło mnie wdzierające się przez żaluzje ostre słońce poranka, zwiastujące kolejny piękny dzień. Odruchowo wyciągnęłam dłoń w stronę męża, ale jego już nie było. Pewnie wybrał się na ryby. Między innymi po to tu przyjechał. Odrzuciłam kołdrę i postawiłam stopy na nagrzanej słońcem podłodze.
Od płaczu miałam okropne worki pod oczami. W zmęczoną skórę twarzy wklepałam krem, a włosy zaplotłam w warkocz. Po śniadaniu postanowiłam pójść na spacer. Chciałam znaleźć jakieś zaciszne miejsce, żeby przemyśleć wieczorną rozmowę z mężem. Nie dam rady siedzieć na tarasie ani na plaży nad jeziorem, udając przed znajomymi, że wszystko jest w porządku. Kiedy mijałam jeden z domków, w których nocowali nasi przyjaciele, dobiegł mnie płaczliwy głosik dziecka.
Córeczka naszych znajomych najwyraźniej marudziła przy śniadaniu, a mnie boleśnie ścisnęło w dołku. Paweł się nie mylił: wcześniej czy później to nas zniszczy. Widok ciężarnej kobiety, śmiech dziecka, reklama pampersów… wszystko to przyprawiało mnie o szybsze bicie serca i powodowało zbieranie się łez pod powiekami.
Za daleko to zaszło, pomyślałam, wkraczając na prowadzącą przez zagajnik ścieżkę. W oddali majaczyła wieżyczka kościoła. Skierowałam się w tamtą stronę. Pomyślałam, że cisza i chłód kościoła dadzą mi wytchnienie, a modlitwa ukoi skołatane nerwy. Dotarłam do niewielkiej świątyni, otoczonej urokliwym starodrzewem. Drewniane drzwi były uchylone. Wsunęłam się do środka i oniemiałam.
Wnętrze kościoła było bardziej imponujące niż sam budynek. Barwne witraże rzucały migotliwe cienie na kamienną posadzkę. Powietrze przesycone było zapachem świeżych kwiatów. Usiadłam w jednej z ławek i pogrążyłam się w zadumie. Tak bardzo pragnęłam dowiedzieć się, co powinnam teraz zrobić. Może tu spłynie na mnie olśnienie? W pewnym momencie poczułam czyjąś obecność tuż obok. Podniosłam głowę i zobaczyłam stojącego obok rzędu ławek młodego kapłana. Uśmiechnął się do mnie.
– Mogę w czymś pomóc? – zagadnął, siadając obok.
Ksiądz? Mało nie parsknęłam kpiącym śmiechem. W czym ten wprawiający się w celibacie młody mężczyzna może mi pomóc? Co mi doradzi? Przecież nie in vitro. Co on może wiedzieć o małżeństwie, o naszej trudnej drodze ku rodzicielstwu, o stracie, rozterkach, problemach, ciągłej huśtawce od nadziei do rozczarowania? Co mi może powiedzieć, poza standardowym: wola boska i módl się, córko?
Już wiedziałam, co robić
A jednak się otworzyłam. Przed kimś zupełnie mi obcym, kto mnie nie zna, kto stoi z boku, kto nie powinien osądzać, kto słuchanie i rozgrzeszanie ma wpisane w zawód. I odbyliśmy tę spowiedź bez konfesjonału, rozmowę bardziej przypominającą monolog niż dialog. Wylało się ze mnie, on zaś nie przerywał powodzi chaotycznych zwierzeń. Wreszcie skończyłam, rzucając nieco wyzywająco:
– I co mi ksiądz radzi?
Spojrzał w stronę ołtarza, na wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Potem przeniósł wzrok na mnie.
– A czego pani pragnie? Tak naprawdę. Urodzić dziecko czy kochać je i wychowywać razem z mężem? Na czym pani bardziej zależy? Na ciąży czy na rodzinie? Na sprowadzeniu nowego życia czy na byciu potrzebnym komuś, kto czeka na was całe swoje krótkie życie?
Gapiłam się na niego z otwartymi ustami. To mi powiedział, to mi klina zabił… I kolejne łzy wycisnął, ale jakieś inne… Podczas powrotnej wędrówki podjęłam decyzję.
– Gdzie Paweł? – zapytałam znajomych, którzy właśnie szykowali się do obiadu na tarasie.
– Na przystani, chyba chce popływać łodzią – kolega wskazał długi pomost.
– Dzięki! – rzuciła i pobiegłam.
Moje kroki zadudniły na drewnianych deskach. Paweł podniósł głowę i patrzył, jak idę ku niemu, taka radosna i pewna siebie. Dawno już mnie takiej nie widział, stąd zdumienie malujące się na jego twarzy.
Paweł miał rację: pora odpuścić
– Zróbmy to! – powiedziałam. – Zgadzam się!
Paweł rozłożył ramiona, w które od razu wpadłam. Nie musieliśmy mówić nic więcej. Decyzje zostały podjęte. Paweł miał rację: pora odpuścić. Nasz domek na Mazurach opuszczaliśmy więc spokojni i pogodzeni z losem. Zarazem pełni nowej nadziei. Jak powiedział ten młody kapłan, gdzieś tam ktoś na nas czekał, ktoś o nas marzył, o naszej miłości, o domu, o rodzinie.
Kolejne miesiące przyniosły wiele zmian. Zgłosiliśmy się do ośrodka adopcyjnego, gdzie dowiedzieliśmy się, że mamy jeszcze szansę na adopcję małego dziecka. Byłam podekscytowana, gdy rozpoczynaliśmy całą procedurę. Znowu testy, ale inne. Po otrzymaniu kwalifikacji odbyliśmy kursy przygotowawcze. Zdarzały się chwile zwątpienia, mieliśmy rozterki i obawy, jasne, ale jacy rodzice ich nie mają. W końcu zadzwonił upragniony telefon z ośrodka adopcyjnego.
– Ktoś na państwa czeka – oznajmił głos w słuchawce.
Po moich policzkach znowu spłynęły łzy. Tym razem radości. Poczułam rozlewające się po całym ciele uczucie szczęścia. Nasze marzenia się spełniły, choć w inny sposób, niż planowaliśmy. Mamy córeczkę. Tego lata po raz pierwszy zabierzemy Zuzię na Mazury.
Czytaj także:
„Zdradziłem żonę, bo przerosły mnie starania o dziecko. Byłem słaby i niedojrzały, ale zapłaciłem za to wysoką cenę"
„Naprawdę nie chciałem zdradzić żony. Iwona perfidnie mnie uwiodła. Boję się, że teraz zacznie mnie szantażować”
„Latami kochałem się w swojej studentce, ale nie byłem w stanie zdradzić żony i poddać się uczuciu. Do czasu…”