Bardzo kocham mamę, ale najważniejszą osobą dla mnie była zawsze babcia Marianna. To rodzona siostra mojej prawdziwej babci, która tak wcześnie odeszła, że w ogóle jej nie pamiętam, miałam wtedy dopiero cztery lata. Opiekę nade mną przejęła Marianna, wtedy jeszcze młoda i z szansami na ułożenie sobie życia prywatnego, bo była ładna i sympatyczna, więc zawsze kręciło się koło niej mnóstwo adoratorów. Marianna żadnego nie chciała.
Wtedy nikt nie wiedział, co jej chodzi po głowie, dopiero potem okazało się, że nosiła się z zamiarem wstąpienia do III Zakonu św. Franciszka, czyli do tercjarzy, co zresztą uczyniła. Chciała żyć w stanie świeckim, ale dążyć do chrześcijańskiej doskonałości, czyniąc dobro i pełniąc dzieła miłosierdzia. Być może gdyby nie wczesna śmierć jej ukochanej siostry, Marianna zostałaby zakonnicą klauzurową.
Jednak kiedy się zorientowała, że moi bardzo wtedy młodzi i studiujący rodzice nie poradzą sobie bez pomocy z małym dzieckiem, uznała, że sam Stwórca
pokazuje jej, jaką drogą ma iść. Zajęła się naszym domem i mną.
Była cudowna i kochana
Sprzedała swoje mieszkanie, a pieniądze dała moim rodzicom, aby mogli za swoje i jej kupić wygodne cztery pokoje z kuchnią w starym budownictwie. Potem pilnowała remontu, dyrygując budowlańcami jak najlepszy fachowiec. Za cokolwiek się brała, robiła to starannie i z głową, dlatego nasz dom funkcjonował jak w zegarku, a ja rosłam bezpiecznie i szczęśliwie.
Nie pamiętam, aby kiedykolwiek powiedziała, że nie ma dla mnie czasu albo siły. Pokazywała anielską cierpliwość, odpowiadając na moje pytania lub tłumacząc po raz setny, dlaczego tego czy owego nie powinnam robić. Mówiła:
– Ty decyduj, ale pamiętaj, że wszystko, co postanowisz, będzie miało swoje skutki. Przemyśl, czy tego chcesz. Zastanów się, nie działaj pod wpływem chwili. Słuchaj swego serca, ale dopuść i rozum do głosu, bo one są tak samo ważne. Ludzie często o tym zapominają, a potem żałują… I pamiętaj, że masz sumienie. Ono ci najlepiej podpowie, co masz robić.
Mijały lata. Dorosłam, wykształciłam się, znalazłam dobrą pracę i wspaniałego, cudownego mężczyznę, za którego wyszłam za mąż. Wydawało mi się, że nic nie zmąci mojego szczęścia, że niebo nad nami nigdy się nie zachmurzy… Nade wszystko pragnęłam zostać mamą! Niestety, mijał czas, a ja nie zachodziłam w ciążę, choć wyniki wszystkich badań miałam dobre i lekarze nie znajdowali powodu, dla którego omija mnie radość macierzyństwa.
Mój mąż Łukasz też był zdrowy i zdolny do ojcostwa, mało tego – tak samo jak ja pragnął powiększenia naszej rodziny. Pierwsze trzy lata to była istna huśtawka między pewnością, że tym razem się uda, a rozczarowaniem. Wszyscy nam życzyli dzidziusia i pytali, kiedy się wreszcie doczekają pępkowego, bo przecież wszystko mamy i nie ma powodu, by odkładać tę decyzję.
Po każdej takiej rozmowie byliśmy zrozpaczeni i zdruzgotani, wreszcie postanowiliśmy odpuścić i dać sobie chwilę spokoju na zasadzie: niech się dzieje, co chce. To były kolejne trzy lata spędzone na podróżach po świecie, zabawie, przyjęciach towarzyskich, zdobywaniu nowych umiejętności i tak zwanym inwestowaniu w siebie. Minęły szybko i przyjemnie, aż przyszedł siódmy rok, podobno trudny i kryzysowy dla każdego małżeństwa.
Uratowała nasz związek
Gdyby nie Marianna, pewnie byśmy narobili dużo więcej głupot, bo oczywiście i dla Łukasza, i dla mnie przyszła pora zauroczenia się innymi osobami, flirtów, prawie romansów… Naszą terapeutką i specjalistką od sklejania rys i pęknięć okazała się ta starsza już wtedy kobieta.
Nie miała co prawda własnej rodziny i żadnych takich osobistych doświadczeń, a jednak potrafiła nami potrząsnąć tak mocno, że jak zwiędłe liście opadły z nas wszelkie głupie pragnienia i potrzeby sprawdzania, czy przypadkiem gdzie indziej i z kim innym nie będzie nam lepiej, wygodniej i przyjemniej. Pewnego razu Marianna czekała na nas w kuchni ubrana w swój szary płaszczyk i beret, z małą walizeczką stojącą grzecznie pod krzesłem.
– Nie chciałam odchodzić bez pożegnania – powiedziała spokojnie. – Życzę wam jak najlepiej, ale już nie mam ochoty patrzeć, jak się wygłupiacie. Ja za was życia nie przeżyję. Macie prawo je zmarnować, z tym że beze mnie. Myślałam, że przez te wspólne lata czegoś was nauczyłam, ale to nieprawda, więc wasza klęska jest i moją klęską. Trudno. Nie chcę się z wami widywać. Żegnajcie…
Dużo trudu i łez kosztowało nas przekonanie jej, żeby została, że spróbujemy, że pójdziemy po rozum do głowy. Kiedy ja i Łukasz ją zapewniliśmy, że nadal się bardzo kochamy, że życie osobno nie jest dla nas, że już to wiemy i że nigdy więcej nie przyjdą nam do głowy takie głupoty, przytuliła nas i powiedziała, że nam ufa.
– Nie zawiedźcie mnie – poprosiła – bo to byłby naprawdę ostatni raz.
Tak, dzięki Mariannie nie rozwaliliśmy naszego małżeństwa, choć nadal byliśmy tylko we dwoje, bez dziecka… Mijał dziewiąty rok od naszego ślubu, kiedy podjęliśmy decyzję: in vitro, nie ma innego wyjścia. Oboje jesteśmy wierzący i praktykujący, ale to i tak za mało, żeby przekonać samych siebie o tym, że skoro Bóg nie daje nam dziecka, to nie wolno się Mu przeciwstawiać i kombinować po swojemu.
Z jednej strony było dla nas jasne: człowiek nie ma prawa wtrącać się w sprawy stworzenia, a z drugiej – tęsknota za macierzyństwem i ojcostwem narastała w nas tak gwałtownie, że byliśmy wobec niej bezbronni. Na domiar wszystkiego pozostawała babcia Marianna, kobieta niezłomna w tym, co zgodne z przykazaniami i nauką Kościoła, a co niezgodne. Tak bardzo liczyliśmy się z jej zdaniem, że wydawało się nam niemożliwe, aby o to zdanie nie zapytać.
– A co będzie, jeśli się kategorycznie sprzeciwi? – zapytał mój mąż. – Zaryzykujesz wtedy? Może jednak lepiej nie mówić?
– Ale to będzie jawne oszustwo… – powiedziałam.
– Przecież nie będzie wiedziała… – przekonywał Łukasz. – Po prostu nie powiemy, jak się udało, jeśli się w ogóle uda. Myślisz, że zapyta? Będzie się cieszyła razem z nami.
– Ale ja będę wiedziała, że ją oszukałam. Marianna na to nie zasłużyła.
– Jeszcze raz pytam: a jeśli się nie zgodzi? Wiesz, jak traktuje wiarę. Na pewno się nie zgodzi. Co wtedy?
Bałam się, co mi powie
Czas mijał, a ja zwlekałam i byłam coraz bardziej niespokojna. Nie wiem, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie Marianna. Pewnego dnia przyszła do naszego pokoju i powiedziała:
– Łukasz ogląda jakiś mecz, więc jest okazja pogadać. Chyba wiesz, o czym?
– Chyba wiem, ale się boję tej rozmowy.
– Nie rozmowy się boisz, tylko tego, co z niej wyniknie. Myślisz, że stanę okoniem i ci zabronię sztucznego zapłodnienia, że powiem: „Nie wolno ci”. Tak?
– A nie?
– Nie. Ile razy mam ci powtarzać, że to twoje życie? Od lat patrzę, jak się męczysz i miotasz, jak cierpisz, nie mogąc zostać mamą, choć tak tego pragniesz, a ja cierpię razem z tobą. Rozumiem cię lepiej, niż myślisz, choć ja ze swojego macierzyństwa zrezygnowałam dobrowolnie i można by sądzić, że takie rozterki są mi obce. Nie są, możesz mi wierzyć, dlatego ani cię nie potępię, ani niczego nie zakażę, ani nie będę straszyć ogniem piekielnym, bo nie po to jestem blisko ciebie, żeby ci utrudniać, tylko po to, aby pomagać. Więc powiem tak: cokolwiek zrobisz, to będzie tylko twój wybór. Ja wiem jedno – jeśli Bóg chce, żebyś miała dziecko, to wszystko się uda, a jeśli nie zechce, to nie ma takich doktorów, technologii i pieniędzy, które dawałyby ci gwarancję zajścia w ciążę i jej donoszenia. Takie jest moje zdanie…
Czytaj także:
„Tydzień przed ślubem zerwałam zaręczyny. Napadło mnie 4 mężczyzn, a mój narzeczony tylko stał i się patrzył”
„Mój narzeczony ukrywał przede mną chorobę brata. Obawiał się, że go zostawię”
„Dniami i nocami harowałam na wesele i wspólne życie. Tydzień przed ślubem mój narzeczony przegrał wszystko…”