– Adam do niczego się nie nadaje! – krzyczała moja wnuczka od progu, ciskając torebką o podłogę. – Jeśli ja go nie poprowadzę za rękę, nie pokażę, co i jak, to sam z siebie nic nie zrobi! Tylko spójrz – wyjęła z torby jakieś zdjęcia i rzuciła je na stół. – To katalogi z domów weselnych, które bierzemy pod uwagę. Dałam je Adamowi do przejrzenia, a ten mi mówi, żebym sama coś wybrała, bo on się nie zna! A skąd ja mam się znać, skoro tak samo jak on pierwszy raz biorę ślub?! Wszystko na mojej głowie!
– Nie denerwuj się – zaczęłam parzyć herbatę. – Po prostu Adam dobrze cię zna i wie, że to ty podejmujesz wszystkie decyzje. Zawsze wam to przecież odpowiadało, bo – nie obraź się, wnusiu – ale lubisz rządzić…
– Może i tak – przyznała mi rację Kaja.
– Ale przynajmniej raz, przy okazji własnego ślubu, chciałabym się poczuć jak księżniczka, żeby mnie ktoś rozpieszczał, nosił na rękach, wszystko za mnie robił…
– A potem całe życie narzekałabyś, że źle się bawiłaś, bo sala była nie tak przystrojona – uśmiechnęłam się pod nosem.
Dobrze wiedziałam, że wnuczce wkrótce przejdzie złość i zabierze się za planowanie wymarzonego wesela. A Adam to dobry chłopak, który z anielską cierpliwością znosił humory Kai. Prawdę mówiąc, dziękowałam Bogu, że udało jej się kogoś takiego poznać, bo miała trudny charakter, dokładnie tak jak jej świętej pamięci dziadek.
– Zadzwoń do Adama i powiedz mu, że razem przejrzycie te foldery i wybierzecie coś, co będzie odpowiadało wam obojgu – podpowiedziałam, ale Kaja tylko burknęła coś niezrozumiale pod nosem.
Dopiero jak nakarmiłam ją świeżutkim plackiem ze śliwkami, złość jej minęła.
– Ty to miałaś szczęście, babciu – westchnęła, gdy już porozmawiała przez telefon z Adamem i załagodziła sytuację. – Pamiętam, że z dziadkiem byliście tacy zgodni…
Uśmiechnęłam się tylko pod nosem, bo co ona mogła wiedzieć? Z jej dziadka, Mariana, był taki sam kozak jak z niej, zawsze musiał postawić na swoim. Dopiero nasze wesele trochę go utemperowało, a właściwie to, co zaszło przed nim. Nie była to wesoła historia, zresztą nie miałam zamiaru dzielić się nią z wnuczką, która dziadka wręcz ubóstwiała!
Mariana poznałam na zabawie. Podszedł do mnie i oznajmił, że następny taniec należy do niego. Byłam wtedy jeszcze bardzo młoda, więc zaimponowało mi, że taki przystojny chłopak wybrał akurat mnie.
Przetańczyliśmy wtedy całą zabawę, a potem Marian odprowadził mnie do domu, bo był dżentelmenem w każdym calu. Zapowiedział też, że następnego dnia wybierzemy się na spacer. A potem jakoś to wszystko się w ten sposób potoczyło.
Był dobrą partią, pracował w nowo otwartym zakładzie produkującym samoloty, więc nieźle zarabiał, do tego stawiał dom, więc przyszłość rysowała się różowo – wyglądało na to, że Marian jest mną bardzo zainteresowany. Przyjeżdżał po mnie co tydzień w niedzielę i chodziliśmy na potańcówki albo na spacery, jeździliśmy na jego motorze do miasteczka do kina, do kawiarni. Zawsze jednak to Marian decydował, a ja nie miałam nic przeciwko temu. Moja mama trochę kręciła na to nosem, choć Mariana lubiła.
– Dziewczyno, miej swoje zdanie, bo nikt nie zniesie przez całe życie takiego pokornego cielęcia – powiedziała mi wprost. – Będzie cię bardziej szanował, jak mu się od czasu do czasu sprzeciwisz!
Ja jednak tego nie potrafiłam. I nawet jak Marian przyszedł się oświadczyć, to chyba bardziej zrobił to dla formalności, niż żeby spytać mnie o zdanie. Przygotowania do wesela ruszyły pełną parą. To Marian wybrał termin, mieliśmy się pobrać w listopadzie. Kręciłam na to nosem, bo w mojej rodzinie panowało przekonanie, że to miesiąc zmarłych i małżeństwa zawarte w tym miesiącu są nietrwałe. Marian tylko się śmiał z tych, jak mówił, zabobonów. Przed ślubem oboje pracowaliśmy jak szaleni, mój narzeczony po pracy harował na budowie, żeby wyszykować nasze gniazdko, ja oprócz pracy w zakładowej stołówce kucharzyłam na weselach, by zarobić jak najwięcej na wesele i ładną suknię ślubną.
Co prawda rodzice obiecali, że coś nam dołożą, ale wiadomo, że chcieliśmy jak najwięcej zrobić sami. Tydzień przed weselem zjechała moja rodzina z Ameryki, żeby nacieszyć się trochę krajem. Moja kuzynka, która spędziła w Stanach większość życia i wydawała mi się bardzo światowa, powiedziała, że bardzo popularne są tam wieczory panieńskie, i ona mi taki zorganizuje, bo przecież my też sroce spod ogona nie wypadliśmy. Jak zapowiedziała, tak zrobiła. Zaprosiła moje sąsiadki i koleżanki, a Marian w tym czasie miał załatwiać ostatnie sprawy związane z weselem – kupić wódkę i oranżadę, zapłacić organiście i kucharce, a potem zamówić kolegę, który miał samochód, żeby nas zawiózł do kościoła. Razem z dziewczynami świetnie się bawiłyśmy. Jedna z sąsiadek, która rzekomo umiała przepowiadać przyszłość, stwierdziła, że czeka mnie długie i szczęśliwe życie. Po zabawie usnęłam z głową pełną marzeń i nawet wybierałam imiona dla naszych trzech synów, których mi wywróżyła, choć wiedziałam, że i tak ostateczna decyzja będzie należeć do Mariana.
Tyle że gdy przywlókł się rano do domu, prawie go nie poznałam. Cały posiniaczony, z podbitym okiem… Wyglądał, jakby się miał rozpłakać.
– Boże, co ja narobiłem! – padł przede mną na kolana. – Ty mi tego nigdy w życiu nie wybaczysz!
Przyszło mi na myśl najgorsze – że znalazł sobie jakąś flamę i mnie zdradził, a może nawet chce do niej odejść! Ale to, co od niego usłyszałam, wcale nie okazało się lepsze, a może jeszcze gorsze…
– Wstąpiłem wczoraj do baru, tego w miasteczku – tłumaczył się Marian. – Ty miałaś swoje koleżanki, to ja też chciałem się zabawić ostatni raz z chłopakami… No i postawiłem kolejkę, potem drugą… A potem Bogdan wyciągnął karty i zagrałem jedną partyjkę, a później chciałem się odegrać…
– Ile straciłeś? – zapytałam, przeliczając w myślach, czy wystarczy nam chociaż na kupienie wódki, pal licho oranżadę.
– Wszystko… – przyznał Marian ze spuszczoną głową. – I jeszcze w ryja dostałem, jak chciałem się odegrać…
Po raz pierwszy i ostatni w życiu puściły mi wtedy nerwy
Krzyczałam tak, że mój tata przyleciał ze stajni, przerażony tym, co się dzieje, bo nikt nigdy nie widział mnie w takim uniesieniu. A wtedy nawet talerze poszły w ruch. Marian, kompletnie osłupiały, zachowywał się jak nie on – bał się odezwać, patrzył na mnie tylko przerażonymi oczami i pokornie znosił mój wybuch. W końcu mama wypchnęła go z domu, radząc mu, żeby zajrzał, jak się już uspokoję. Ja jednak byłam tak wściekła, że od razu pobiegłam do księdza, żeby odwołać nasz ślub. Wesele i tak nie mogło się odbyć, bo nie mieliśmy czym zapłacić, a zresztą ja nie zamierzałam wychodzić za pijaka i hazardzistę!
Dopiero po rozmowie z księdzem trochę się uspokoiłam. Tak jak radził proboszcz, nie odwołałam ślubu, tylko przesunęłam jego termin na bliżej nieokreśloną przyszłość. Marian zmienił się nie do poznania i zabiegał o mnie bardziej niż dotychczas. Liczył się z moim słowem. Byłam na niego zła, ale wciąż go kochałam…
Niecały rok później, kiedy trochę się odkuliśmy, stanęliśmy na ślubnym kobiercu, i tym razem to ja wybierałam termin. Ja też trzymałam w naszym małżeństwie kasę, ale wspólnie podejmowaliśmy każdą decyzję i byliśmy uważani za bardzo zgodną parę.
Mam nadzieję, że Kaja nauczy się sztuki kompromisu szybciej niż jej dziadek i nie w tak dramatycznych okolicznościach.
Więcej prawdziwych historii:
„Do śmierci syna mieszkałam z nim i jego żoną. Teraz ona chce mnie wyrzucić na bruk, bo to jej dom”
„Kiedy ja straciłam dziecko, mój mąż zrobił je kochance. Dowiedziałam się o tym po prawie 20 latach...”
„Moja żona jest ciąży, ale nie ze mną. Mimo to ją kocham i chcę wychować to dziecko jak własne”