– Chciałbym mieć taką babcię, jak pani! – powiedział mi chłopczyk z sąsiedztwa, patrząc na mnie z oddaniem, a mnie aż się zrobiło ciepło koło serca.
– A ja bym chciała mieć takiego wnuczka, jak ty! Nawet nie wiesz, jak bardzo – odparłam mu szczerze.
– To ja mogę zostać pani wnuczkiem! – wykrzyknęło radośnie dziecko, rzucając mi się w ramiona. – Zgoda?
– Zgoda! – odparłam, przytulając go mocno.
Od dawna marzyłam o wnukach
Niestety, mój syn nie bardzo spieszy się do tego, aby mnie nimi obdarzyć. Woli pracę i nie ma czasu na małżeństwo, głuchy na moje upomnienia, że nie robię się młodsza, a chciałabym jeszcze przytulić swoje wnuki przed śmiercią. Dlatego pewnie z taką przyjemnością goszczę czasami u siebie dzieci sąsiadów. W moim bloku są dwie młode rodziny. Jednej z nich często pomaga prawdziwa babcia, ale nawet ona czasami nie ma czasu i wtedy do akcji wkraczam ja, jako takie awaryjne pogotowie. Ostatnio zupełnie niespodziewanie przekonałam się, że nie tylko ja jedna jestem spragniona towarzystwa dzieci. Spotkałam na spacerze koleżankę z sąsiedniego bloku. Pamiętam, jak jeszcze całkiem niedawno spacerowała z wózeczkiem, w którym leżała jej ukochana wnuczka. Ale ostatnio nie widziałam jej z dzieckiem…
– Bo moi wyjechali za granicę, za chlebem! – koleżanka zwierzyła mi się teraz, a łzy zakręciły jej się w oczach. – No i zabrali córeczkę ze sobą. Pewnie to i lepiej, bo tylu rodziców przecież porzuca w takich sytuacjach swoje własne dzieci, zostawiając je na wychowanie dziadkom. Ale ja tak strasznie tęsknię teraz za swoją Dominiczką…
Przez jakiś czas przyglądałam się także innej starszej pani, która wyraźnie miała niedosyt kontaktów z maluchami, bo kiedy tylko ją widziałam na osiedlu, zawsze zagadywała jakieś obce dziecko. A te chętnie się jej zwierzały, demonstrując swoje rowerki, wspaniałe buty, które biegają najszybciej na świecie, czy też inne dziecięce skarby. Widać było, że kobieta ma podejście do malców! A więc było nas więcej, takich babć bez wnuków… Pewnego dnia wracałam z miasta z zakupami, kiedy spotkałam jedną z młodych mam z mojego bloku.
Była wyraźnie czymś zdenerwowana
Okazało się, że chciała zapisać swoje dziecko do przedszkola, ale tylko w określone dni. Jednak tak się nie dało!
– Powiedziano mi, że albo chodzi, albo nie. A jak nie, to niech nie zajmuje miejsca innym! – żaliła się. – A ja naprawdę potrzebuję opieki tylko w niektóre dni tygodnia, kiedy idę do pracy. A poza tym sama się zajmuję moim dzieckiem. I wiem, że w podobnej sytuacji jest sporo moich koleżanek.
Słowa młodej mamy nie dawały mi potem spokoju. Oczywiście, od razu zaoferowałam jej swoją pomoc, ale powiedziała, że nie chce mnie zbytnio angażować. A przecież ja chciałam być zaangażowana, jako babcia! I podejrzewałam, że nie jestem sama ze swoimi odczuciami. Pomyślałam o tych swoich dwóch znajomych paniach, które tak uwielbiają dzieci. I w mojej głowie zaczął kiełkować plan! Następnego dnia zaprosiłam je obie do siebie na herbatkę. Były zdziwione, bo do tej pory nie utrzymywałyśmy bliskich relacji, ot wymieniałyśmy „dzień dobry” i najwyżej kurtuazyjnych kilka zdań. No, ale przyszły. A ja przy dobrym cieście wyłuszczyłam im swój plan.
– Chodzi pani o założenie czegoś w rodzaju świetlicy dla dzieci? – zapytała potem pani Ewa.
– Raczej Babcinego Pogotowia! – uściśliłam. – Społecznego!
– To… świetny pomysł, ale skąd weźmiemy na to pieniądze? – pani Marta była nastawiona sceptycznie. – Przecież te dzieci trzeba czymś zająć, zabawić! No i gdzie miałaby powstać ta świetlica. Ja mieszkam w kawalerce.
Żadna z nas nie miała dużego mieszkania, ale od czego inicjatywa? Nie takie rzeczy, jak kawałek salki załatwiało się dawnymi czasy. Postanowiłam zwrócić się do spółdzielni, bo przypominałam sobie, że kiedyś w jednym z jej użytkowych lokali było coś takiego, jak świetlica!
– Tak, ale to były dawne czasy, kiedy miasto opłacało nam opiekunkę – usłyszałam od urzędniczki.
– Ale my będziemy pracowały za darmo! – podkreśliłam. – Jest nam tylko potrzebna sala! Przecież na pewno państwo jakąś macie.
Miałam szczęście, że trafiłam na osobę, która zanim została urzędniczką, pracowała w żłobku.
Ona także uwielbiała dzieci
Dostałyśmy salę na dwa dni w tygodniu. Kobieta poradziła nam też, abyśmy wystąpiły o dofinansowanie do gminy.
– Może jakaś sumka się znajdzie – usłyszałam.
Znalazło się pięć tysięcy złotych, za które z koleżankami kupiłyśmy mnóstwo zabawek, gier planszowych i książeczek. Potem zrobiłyśmy plakaty i rozwiesiłyśmy je na osiedlu. Wszędzie napisałyśmy, że opieka jest bezpłatna, ale to chyba nie tyle te plakaty zadziałały, co poczta pantoflowa. Pierwszego dnia naszego dyżuru nie przyszedł bowiem nikt! A wtedy ja poszłam do bloku po mojego czteroletniego „wnuczka”. Akurat był u niego inny chłopiec, bo jego mama wybierała się na zakupy i podrzuciła dziecko koleżance.
– A może obie panie wybierzecie się na zakupy, a my, babcie, zajmiemy się dziećmi? – zaproponowałam.
Pokiwały głowami zachwycone! I tak dostałyśmy pod opiekę dwóch pierwszych „wnuków”. Na inne dzieci nie trzeba było długo czekać. Na kolejny dyżur przyszło już kilkoro, a po dwóch tygodniach nasza świetlica pękała w szwach. Podzieliłyśmy się dyżurami i z ochotą opiekujemy się dziećmi, czytając im bajki, opowiadając rozmaite historie, ucząc piosenek. Nigdy się nie nudzimy.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”