„Tadzik był cudownym mężem. Przez 30 lat małżeństwa zawiódł mnie tylko raz: kiedy nagle odszedł, zostawiając mnie samą”

żona rozpacza po śmierci męża fot. iStock by Getty Images, Westend61
„Nie byłam przygotowana na samotność. Nagle wszystkiego wokół mnie było za dużo – miejsca w łóżku, filiżanek, talerzy, garnków, krzeseł. Rozpaczać zaczęłam później, kiedy dotarło do mnie, że Tadzik naprawdę już nie wróci”.
/ 16.06.2023 11:15
żona rozpacza po śmierci męża fot. iStock by Getty Images, Westend61

– Sześćdziesiątka to dzisiaj żaden wiek, a ty jesteś babka do rzeczy, możesz się podobać – pocieszała mnie Jola. – Na pewno jeszcze kogoś poznasz.

– Kocham Tadeusza i będę mu wierna do końca – odpowiadałam.

Złościło mnie takie gadanie. Mąż odszedł dwa lata temu, a ja wciąż nosiłam po nim żałobę. Wydawało mi się, że gdybym włożyła coś kolorowego, byłby niezadowolony. Wyobrażałam go sobie, jak siedzi na chmurce i obserwuje, co robię.

Tadzik zawsze lubił wiedzieć, gdzie idę, i z kim chcę się spotkać. Szczególnie godzin powrotu pilnował z zegarkiem w ręku. „Nie mogłaś się wcześniej urwać? – pytał.– Ja się tu denerwuję, chodzę od okna do okna… Czy ty w ogóle myślisz o moim zdrowiu?”.

Oczywiście, że myślałam. Koleżanki popijały winko, śmiały się, bawiły beztrosko, a ja cały czas pilnowałam, żeby nie przegapić godziny wyjścia. „No i co z tego, że się spóźnisz? – dziwiły się. – Jak kocha, to poczeka”.

Czekał, za to były pretensje i obrażanie się. Nienawidziłam tego pełnego napięcia milczenia, więc przepraszałam za chwilę spóźnienia, tłumaczyłam, że uciekł mi autobus, przysięgałam, że to był ostatni raz. Tadeusz siadał w fotelu, wyglądał, jakby go bolał brzuch i wszystkie zęby, teatralnie wzdychał, przymykał oczy. Cały czas milczał. Potem zaczynał masować sobie skronie, dając do zrozumienia, że właśnie dopadła go straszna migrena – oczywiście przeze mnie.

Lubił pomarudzić, ale miał też wiele zalet

Wiedziałam, że tylko sernik z polewą i wołowe zawijasy mogą go udobruchać, więc zabierałam się za gotowanie i pieczenie. Kiedy docierały do niego zapachy, przychodził do kuchni i mruczał:

– No już dobrze, dobrze, nie gniewam się. Tylko pamiętaj, żeby mi się to więcej nie powtórzyło.

Kiedyś, w przypływie szczerości opowiedziałam Joli, jak to u nas bywa, a ona nazwała Tadzia tyranem.

– Boże święty! – uniosła ręce do nieba. – Ty się na to godzisz?! Przecież on traktuje cię jak niewolnicę.

– Kocha mnie – tłumaczyłam. – Dlatego się martwi, żeby mi się nic złego nie stało. Ja tak to widzę…

Masz bielmo na oczach.

Obraziłam się i przez jakiś czas w ogóle z sobą nie rozmawiałyśmy. Tadzio też jej nie lubił, mówił „ta ruda jędza” i ubolewał nad losem jej męża.

– Co to za chłop, który własnej baby nie potrafi utemperować – kręcił głową. – Już ja bym mu poradził…

Z tego, co piszę o moim Tadziu, można by wywnioskować, że był strasznym zrzędą. Cóż, bywał męczący, to prawda, ale miał też wiele pięknych zalet, za które go kochałam. Nigdy mnie nie oszukał, nie okłamał, nie zawiódł. Kiedy wydałam pieniądze na głupoty, a potem zabrakło na życie albo zapomniałam o zapłaceniu rachunku i wyłączyli nam prąd, Tadzik mruczał pod nosem, prychał, pokasływał znacząco, ale awantury nie zrobił.

– Ty, Krysia – oznajmiał – jesteś zupełnie jak dziecko, trzeba cię dobrze pilnować, bo bez opieki zginiesz.

Kiedy chorowałam, chodził koło mnie niczym najlepsza pielęgniarka. Trzy  lata temu, gdy dopadł mnie okropny rotawirus, wziął urlop, żeby cały czas przy mnie być. Prowadził mnie do toalety, mył, zmieniał pościel, pocieszał, parzył ziółka. Był niezmordowany, choć nie spał przez kilka nocy.

Damy radę – pocieszał mnie. – Wyzdrowiejesz, wszystko będzie dobrze, nie martw się, jestem tutaj…

Mieliśmy także poważniejsze problemy – życiowe – trudne i bolesne. Ja nie mogłam mieć dzieci. Jako młoda dziewczyna usunęłam ciążę; mój ówczesny chłopak okazał się draniem, rzucił mnie, nie chciał znać, zszargał mi opinię wśród znajomych. Byłam w depresji, bałam się, że nie dam sobie rady z dzieckiem. Miałam niecałe siedemnaście lat!

Potem, już jako mężatka, trzy razy byłam w ciąży, ale żadnej nie udało mi się donosić. Tadzio pragnął dzieci, marzył o dużej rodzinie. W końcu powiedziałam mu, jak to ze mną jest. Uważałam, że w tej sytuacji ma prawo odejść do innej. Choć bardzo go kochałam, pozwoliłabym mu na to. Wiem, że przeżył moje wyznanie, ale nigdy, najmniejszym słowem, mi nie dokuczył. Pewnie chował w sobie tę zadrę, pewnie go uwierała, jednak został ze mną i był dobrym mężem.

Tadzio regularnie chodził do kościoła, praktykował, przyjmował komunię świętą, żył „po bożemu”. Przy nim i ja otworzyłam się na wiarę. Nie było mi łatwo, bo mam naturę wątpiącą i niepokorną, ale obserwując mojego męża, doszłam do wniosku, że ta jego dobroć i uczciwość to nie jest tylko sprawa charakteru, że on po prostu żyje tak, jak według niego się powinno, zgodnie z przykazaniami.

To nie zawsze było proste. Kiedyś, na przykład, jego siostrzenica przyszła do nas i od progu zaczęła płakać. Miała dwoje malutkich dzieci i znowu zaszła w ciążę. Uzgodniła ze swoim mężem, że się jej pozbędzie.

– Nie mamy wyjścia. Już i tak ledwo się mieścimy w tym naszym malutkim mieszkanku, na wszystko brakuje pieniędzy, rodzice nie żyją, teściowie ledwo wiążą koniec z końcem, więc nam nie pomogą – szlochała.

Nie mogłam uwierzyć, że mnie zostawił

Wtedy Tadzio bez porozumienia ze mną wystąpił z propozycją:

– My mamy ogromne mieszkanie. Zamienimy je na dwa mniejsze, jedno damy wam, jakoś się pomieścicie. Przez pierwszy rok będę płacił za was czynsz. Z resztą na pewno sobie poradzicie. Tylko proszę cię, dziewczyno, nie popełniaj tego grzechu. Nie obciążaj nim także mojego sumienia.

– Co stryjek ma z tym wspólnego?

– A mam, skoro już wiem, co ci chodzi po głowie. Jeśli nie zrobię nic, żeby wam pomóc i uratować twoje maleństwo, będę tak samo winny.

Byłam jego propozycją tak wstrząśnięta, że siedziałam jak sparaliżowana. Dosłownie nie mogłam wykrztusić słowa. Dopiero, kiedy zostaliśmy sami wybuchnęłam:

– A moje zdanie się nie liczy? Nie zgadzam się! – krzyczałam.

Chociaż się szarpałam i wyrywałam, mocno mnie do siebie przytulił.

– Tak trzeba – powiedział. – Zobaczysz, że dobro, które teraz czynisz, kiedyś do ciebie wróci. Przekonasz się. Ona nie ma nikogo poza nami. Przecież gdyby była naszą córką, nie zastanawiałabyś się nawet sekundy!

Nie jest moją córką!

– Właśnie. Nie jest. Chce zrobić to samo, co ty kiedyś. Pozwolisz na to?

Zamknął mi usta. Ale długo nosiłam w sobie żal, że mnie zmusił do czegoś, czego nie chciałam.

Wkrótce na świat przyszły bliźniaki: Adam i Ewa. Były zdrowe, wspaniale się rozwijały. Wtedy nawet nasz pokój z kuchenką przestał mnie uwierać. Już niczego nie żałowałam, a Tadzia pokochałam jeszcze bardziej i goręcej.

W ciągu tych trzydziestu paru lat małżeństwa tylko raz mnie zawiódł, kiedy nagle odszedł na zawał, nie przejmując się tym, że zostaję sama. Nie chorował na serce, to był pierwszy atak, niespodziewany i straszny. Podczas pogrzebu nie płakałam. Nie potrafiłam. W głowie mi się nie mieściło, jak Tadzio mógł mnie opuścić. Przecież zawsze byliśmy razem…

Nie byłam przygotowana na samotność. Nagle wszystkiego wokół mnie było za dużo – miejsca w łóżku, filiżanek, talerzy, garnków, krzeseł… „Po co tyle gratów? – myślałam, rozglądając się po nagle obcym mieszkaniu. – Komu to teraz potrzebne?”. Rozpaczać zaczęłam później, kiedy dotarło do mnie, że Tadzik naprawdę już nie wróci. Nocami nie mogłam spać. Siedziałam przy oknie i patrzyłam w niebo. Czasami próbowałam rozmawiać z Bogiem, ale nie bardzo mi to wychodziło. Chyba zbyt dużo było we mnie niezgody na to, co się stało, by znaleźć ukojenie w modlitwie.

To było naprawdę urokliwe miejsce

Musiałam jednak żyć dalej… Pamiętając, że Tadzio był zawsze chętny do pomocy, i ja starałam się jej nigdy nie odmawiać. A ponieważ po mężu odziedziczyłam samochód, koleżanki czasem prosiły, żeby je podrzucić – a to na targ, a to do przychodni. Najczęściej z mojej pomocy korzystała Jola. Zwykle jeździłam z nią po mieście, ale ostatnio wymyśliła, że wybierzemy się na dłuższą wycieczkę.

– Pojedziemy do pasieki po miód. Dla ciebie najlepszy będzie lipowy, uspokaja i leczy bezsenność.

– Prawdziwy miód? – zainteresowałam się. – Chętnie kupię słoiczek sąsiadce w prezencie, bo ostatnio narzekała, że ma kłopoty z krtanią.

– Tak, na gardło też pomaga. Ale musi być świeżutki, prosto z pasieki. Moja siostra kupiła mniszkowy, nie masz pojęcia, jak jej pomógł na wątrobę. Koniecznie muszę go spróbować.

– Daleko trzeba jechać?

– Ze czterdzieści kilometrów szosą, potem jeszcze trochę szutrówką przez las. Mam dokładny plan.

W nocy lało, ale ranek wstał pogodny, ciepły i bez wiatru. Kiedy skręciłyśmy w leśny dukt, opadła mgła i drzewa, krzewy, liście paproci i zielony mech aż świeciły od promieni słonecznych, spijających z nich krople rosy. Było tak pięknie, że zatrzymałam samochód i wysiadłyśmy, żeby pooddychać zapachem mokrej kory, sosnowych igieł i parującej ziemi.

– Cudo – zachwyciła się Jola. – W mieście człowiek w ogóle nie widzi, jaki świat jest naprawdę.

– A jaki jest?

– Piękny – uśmiechnęła się. – Posłuchaj ptaków, czy może być wspanialsza muzyka? W murach tylko zgrzytają tramwaje, huczą silniki aut i wyją klaksony. Na co dzień mi to nie przeszkadza, ale kiedy znajdę się w takim miejscu, nie mam ochoty wracać.

To był dopiero początek cudów! Przejechałyśmy las, potem stary drewniany most nad rzeczką, minęłyśmy pierwsze domy ogrodzone wiejskimi płotkami i wtedy zobaczyłyśmy drogowskaz. Zrobiony z kawałka deski i przybity do wyschniętego pnia głosił: „Do pasieki – najpierw prosto, potem w prawo”. Czegoś równie uroczego, jak ten domek na końcu lipowej alei, nie widziałam jeszcze nigdy. Był biało-niebieski, z czerwonymi pelargoniami zwisającymi z zielonych, umieszczonych pod oknami skrzynek. Wyglądał jak chatka z piernika otoczona białymi płotkami, które ogradzały malwy i nasturcje, fioletowo-niebieskie lobelie i srebrzyste starce.

Tak nas ten widok zachwycił, że obie patrzyłyśmy jak zahipnotyzowane. Na powitanie podniósł się ogromny owczarek podhalański i zaczął przyjaźnie wymachiwać puchatym ogonem. W tym samym momencie zza rogu chatki wyskoczyła czarna malutka ratlerka. Ujadała groźnie i wniebogłosy: „Czego tu? Ani kroku dalej!” – warczała pokazując, kto rządzi na podwórku.

Była tak mikroskopijna, że biały olbrzym mógłby ją nakryć jedną łapą. Jednak wycofał się i z głębokim westchnieniem położył na trawie, przestając się nami interesować. Awanturująca się suczka wywołała na próg gospodarza. Był to mężczyzna koło siedemdziesiątki. Miał długą białą brodę i włosy do ramion. Przypominał obrazy pustelników albo świętych, tylko na głowie, zamiast aureoli, miał czapkę – bejsbolówkę.

– Panie pewnie po miód? – zapytał, a kiedy potwierdziłyśmy, otworzył furtkę i zaprosił nas do ogrodu.

Nie mam słów, żeby opisać to, co zobaczyłam. Na połowie hektara znajdował się prawdziwy raj. Pachnący kwiatami, wypełniony śpiewem ptaków i brzęczeniem pszczół, mieniący się nieziemskimi kolorami.

Pomyśleć, że ludzie tak żyją na co dzień – westchnęła Jola. – Aż trudno uwierzyć, że na tym wybetonowanym świecie są jeszcze takie miejsca…

Pewnie Tadzik ma już dość moich lamentów

Gospodarz posadził nas przy ogrodowym stole i zaproponował, żebyśmy popróbowały różnych miodów.

– Powinno się jeść to, co smakuje. Gdy jedzenie nie sprawia nam przyjemności, organizm nie przyswaja z niego tego, czego potrzebuje – wytłumaczył.

Kosztowałyśmy więc miody spadziowe, mniszkowe, akacjowe, rzepakowe, wielokwiatowe, wrzosowe, gryczane, i te najlepsze dla mnie – nostrzykowe i malinowe. Pachniały wanilią, były jasnożółte, prawie białe, miały półpłynną konsystencję i smakowały jak prawdziwy nektar.

– Przyjedziemy do pana jeszcze nieraz – zapewniła Jola.

– Zrobimy panu reklamę wśród znajomych, będzie pan miał klientów, że ho! ho! – obiecałam.

– To niepotrzebne – roześmiał się mężczyzna. – Ale do pani mam prośbę – uśmiechnął się do mnie.

– Jaką?

– Gdy przyjedzie tu pani następnym razem, proszę włożyć coś kolorowego. Mój ogród nie lubi czerni, mam wrażenie, że posmutniał.

Jestem w żałobie – wytłumaczyłam, odruchowo przekręcając obrączkę na lewej dłoni. – Dwa lata temu odszedł mój najdroższy mąż.

– Rozumiem pani ból, ja po śmierci żony też długo nie mogłem dojść do siebie. Pani małżonek musiał być wspaniałym człowiekiem, skoro tak bardzo go pani opłakuje.

Przez następną godzinę opowiadałam o Tadziu, o tym, jaki był, i jak bardzo za nim tęsknię. Jola i pszczelarz słuchali bez słowa. Kiedy skończyłam, poczułam ulgę. Jakbym zrzuciła ciężar, który nosiłam w sercu od pogrzebu. Kiedy wsiadałam do auta, pszczelarz przyniósł z ogrodu olbrzymi bukiet słodko pachnących, różnokolorowych lilii. Wręczył mi je ze słowami:

– Niech je pani położy na mogile męża – a potem uśmiechnął się i dodał: – I najserdeczniej zapraszam do siebie. Zawsze, kiedy pani pasuje, w dzień powszedni albo w niedzielę. Może na dłużej? Mam pokój gościnny. Odpocznie pani, pobędzie wśród zieleni. No co? Zaproszenie przyjęte?

Kiedy wyjeżdżałyśmy z drogi szutrowej na asfaltówkę, podziękowałam koleżance, że mnie przywiozła w takie niezwykłe miejsce.

Mam wrażenie, że to był pomysł Tadka – roześmiała się. – Postanowił wyrwać cię z tej twojej żałoby i znalazł ci sympatycznego pszczelarza!

– Oszalałaś? Tadek by mnie swatał?

– Jasne! Kochał cię nad życie, więc nie może patrzeć, jak się sama mordujesz. On już ma spokój, odpoczywa w lepszym świecie, a ty go nieustannie maltretujesz swoimi lamentami, więc postanowił ci pomóc. Za jego życia też tak było, że znajdował wyjście z każdej trudnej sytuacji, pamiętasz?

– To prawda. W żadnej potrzebie nigdy nikomu nie odmawiał.

– Właśnie. Więc doceń to i nie odrzucaj prezentu od własnego męża.

Obiecałam jej, że się zastanowię.

Czytaj także:
„Przez całe życie byłam >>tylko<< żoną. Gdy mąż zmarł, straciłam tożsamość. Dzieci były już dorosłe, więc nie miałam nic”
„Mąż zmarł, a rodzina pochowała mnie razem z nim. Według nich moje życie już się skończyło, a ja mam dopiero 57 lat"
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”

Redakcja poleca

REKLAMA