„Przez całe życie byłam >>tylko<< żoną. Gdy mąż zmarł, straciłam tożsamość. Dzieci były już dorosłe, więc nie miałam nic”

Mąż mnie zdradził z asystentką fot. Adobe Stock, deagreez
„Nie należę do osób zbyt przedsiębiorczych, nie znam angielskiego (choć zapisałam się jesienią na kurs), nie potrafię wielu rzeczy załatwić, bo wszystko robił za mnie mój mąż. Ja zajmowałam się zawsze dzieckiem i domem. Gdy syn dorósł i wyfrunął z gniazda, został mi tylko dom”.
/ 06.03.2023 09:15
Mąż mnie zdradził z asystentką fot. Adobe Stock, deagreez

W moim wypadku powiedzenie „nie znacie dnia ani godziny” sprawdziło się na sto procent. Albo może lepiej „człowiek myśli, pan Bóg kreśli”. Zawsze dotyczyło ono kogoś innego, nie mnie, nie nas… Bo do niedawna jeszcze byliśmy my, teraz zostałam sama. Od ponad roku jestem na emeryturze, chociaż w sumie mogłam jeszcze pracować. Nikt mnie ze szkoły nie wyganiał, chciałam jednak zwolnić miejsce dla młodych, którzy bezskutecznie szukają pracy. Kiedyś tak szukał mój syn, ale nie miał szczęścia, więc wyjechał do Anglii.

– Widocznie tak miało być, mamo – stwierdził po latach.

Jest zadowolony, ma wspaniałą żonę

Ma też dwoje małych dzieci, które oglądam najczęściej na Facebooku, na Skypie i na zdjęciach przesyłanych mailem. Musiałam nauczyć się tych cudów techniki, co nie zmniejsza tęsknoty. Zwłaszcza teraz, gdy zabrakło Krzysztofa i zostałam sama jak palec. Stało się to dokładnie rok temu, jakieś półtora miesiąca przed Wielkanocą. Mój mąż wyszedł z domu, wsiadł do samochodu – chciał jechać na stację benzynową i do myjni. Wysiadł z samochodu, przewrócił się i już nie wstał. Nigdy na nic się nie uskarżał, nie chorował. Na emeryturę poszedł wcześniej ode mnie (mundurowy), trochę sobie dorabiał jako ochroniarz. Powodziło nam się nieźle. To on mnie namawiał na emeryturę:

– Marzą mi się wspólne wyjazdy, ale nie w szczycie sezonu. Sama wiesz, że w szkole nie weźmiesz wolnego.

Rzeczywiście, praca w szkole wymagała tego rodzaju wyrzeczeń. Nie lubiłam wakacyjnych wyjazdów latem ze względu na tłok i korki, poza tym nie znoszę upałów. Zawsze wspominam czasy studenckie, wrzesień w górach. Potem wrzesień kojarzył mi się już tylko ze szkołą i pracą. Od stycznia 2016 roku jestem więc na emeryturze, jednak z wyjazdów z mężem nic nie wyszło. Długo się zastanawiałam, czy nie zrezygnować z wielkanocnego pobytu, który zarezerwowaliśmy już w styczniu, i który tak bardzo cieszył Krzysia. Nie chodziło o utratę zaliczki. Nie wiedziałam, czy chcę tam być sama. Ale czy lepsza byłaby samotność w domu? Nie chciałam zawracać głowy moim przyjaciołom, choć miałam zaproszenie do nich na śniadanie wielkanocne.

– Przecież możesz przylecieć do nas – powiedział któregoś dnia syn. – Wsiadasz w samolot i jesteś.

Nie należę do osób zbyt przedsiębiorczych, nie znam angielskiego (choć zapisałam się jesienią na kurs), nie potrafię wielu rzeczy załatwić, bo wszystko robił za mnie mój mąż. Ja zajmowałam się zawsze dzieckiem i domem. Gdy syn dorósł i wyfrunął z gniazda, został mi tylko dom. W tym roku postanowiłam go sprzedać. Nie wyobrażam sobie mieszkać sama w wielkim, pustym domu, ale z kolei nie chcę oddać go za bezcen. Budował go jeszcze mój mąż i wszystko wywołuje wspomnienia. Na początku często wieczorem płakałam w poduszkę. Długo miałam żal do Boga, że tak skomplikował moje życie.

Ale nie poddałam się!

– Kiedyś na pewno przylecę – obiecałam. – Na razie jest za wcześnie.

Ostatecznie pojechałam na Wielkanoc do Zakopanego. To miały być pierwsze samotne święta. Zadzwoniłam do gaździnki i powiedziałam o śmierci męża, o swoich wątpliwościach związanych z wyjazdem. Kazała mi się niczym nie martwić. Wsiadłam w autobus rejsowy i po 12 godzinach podróży obudziłam się w stolicy Tatr. Wiele karczm i restauracji oferowało śniadania wielkanocne i początkowo chciałam skorzystać z tej opcji, ale moja gaździna okazała się tak ciepłą, życzliwą i sympatyczną kobietą, że od razu się zaprzyjaźniłyśmy i śniadanie wielkanocne zjadłam razem z nią i jej rodziną. Czułam się, jakbyśmy znały się od lat. Zaprosiła mnie również na Boże Narodzenie, ale nie skorzystałam, ponieważ na święta przylatywał mój syn z rodziną.

– Może to już ostatnie Boże Narodzenie w naszym starym domu, mamo – stwierdził. – Poza tym moje dzieci muszą pamiętać o Polsce.

Do gaździnki pojechałam na koniec roku, po wyjeździe Bartka. Teraz już bezstresowo, bo wiedziałam, co mnie czeka. Spędziłam wspaniałego sylwestra pod Tatrami… Chyba trochę okrzepłam przez ten rok od śmierci Krzysztofa. Życie zmusiło mnie do zupełnie innych działań. Chodzę na angielski, zapisałam się na siłownię (wykupiłam karnet, żeby szkoda mi było zrezygnować), jestem wolontariuszką w przykościelnym klubie dla dzieci. Nie brakuje mi zajęć, choć bardzo brakuje mi męża. Wierzę, że byłby ze mnie dumny, gdyby widział, jak sobie radzę. Na tegoroczną Wielkanoc jadę oczywiście do gaździnki, mam nadzieję, że w tym roku zobaczę kwitnące krokusy w Dolinie Chochołowskiej. Nie można się poddawać, nawet jeśli czasem jest pod wiatr. 

Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”

Redakcja poleca

REKLAMA