„Nie cierpię dzieci. Tylko mnie denerwują. Udaję jednak, że lubię maluchy, żeby uniknąć dziwnych spojrzeń i odrzucenia”

Płaczące dziecko fot. Adobe Stock
Kiedy byłam mała, uczono mnie, że gdy dorośli rozmawiają, maluchy mają siedzieć cicho. Dziś wyraźnie obowiązują zupełnie inne zasady.
/ 01.02.2021 11:20
Płaczące dziecko fot. Adobe Stock

Zupełnie nie rozumiem tej dziewczyny – westchnęła Dorota, mając na myśli siostrę swojego męża. – Nigdy nie była specjalnie wylewna, zresztą sama wiesz, że się z nią nie dogaduję. Ale z Sarą i Grzesiem mogłaby się obchodzić jakoś łagodniej...
– Co masz na myśli? – nie zrozumiałam.
– Kiedy nas odwiedza, dzieciaki biegną do niej, wołają: „Ciocia, ciocia!”, a ona nic. Ani ich nie przytuli, ani na kolana nie weźmie. Nawet na nie spojrzy. Jakaś dzika jest.
– Hm – mruknęłam. – Może nie wie, jak się zachować? Sama nie ma dzieci, więc...
– Proszę cię – prychnęła Dorota. – Ty też nie masz, a potrafisz normalnie reagować.

Owszem, potrafię. Jednak Bóg jeden wie, z jak wielkim trudem mi to przychodzi. A to dlatego, że ja zwyczajnie nie lubię dzieci. „Normalna reakcja” na zaczepki maluchów oznacza dla mojej przyjaciółki poświęcenie im stu procent jej uwagi, ciągłą zabawę i opowiadanie idiotycznych historyjek. To ostatnie jest najgorsze.

Udawanie kosztuje mnie dużo wysiłku

Zawsze podziwiałam Dorotę za to, że umie rozmawiać z dziećmi. Wychowała się w wielodzietnej rodzinie, miała trzech młodszych braci i trzy młodsze siostry, którymi musiała się zajmować, więc siłą rzeczy wypracowała w sobie tę umiejętność. Ja jestem jedynaczką, nigdy nie miałam do czynienia z ludźmi młodszymi ode mnie więcej niż 3–4 lata.

Dlatego kiedy słyszałam: „Ciociu, a dlaczego niebo jest niebieskie?” albo „Czy ślimak ma język?”, dosłownie sztywniałam. Podczas moich pierwszych „rozmów” z dziećmi, do których byłam zmuszona, bo rodziły kolejne koleżanki, po prostu nie wiedziałam, co powiedzieć. Później, z upływem czasu, nauczyłam się, że trzeba odpowiadać... co mi ślina na język przyniesie. Najlepiej coś wesołego i absurdalnego, bo wtedy wyobraźnia dziecka pracuje i jednocześnie je to bawi.

Mnie jednak nie bawi to ani trochę. Rozmowy z dziećmi nadal są dla mnie bardziej męczące niż bieg w wielokilometrowym maratonie. Tak już po prostu mam. Poza tym, prawdę mówiąc, dzieci mnie denerwują. Oczywiście nigdy tego nie okazuję, bo koleżanki by chyba mnie zabiły, ale drażni mnie to, że wszystkie spotkania towarzyskie przypominają teraz bardziej kinder party niż cokolwiek innego.

Ostatnio na przykład odwiedziła mnie przyjaciółka jeszcze z liceum, Natalia, z mężem i dwójką swoich maluchów – czteroletnią Ninką i jeszcze raczkującym Wojtusiem. Niby fajnie. Cieszyłam się na to spotkanie. Zrobiłam ciasto (no dobra, kupiłam je w cukierni na rogu), zaparzyłam herbatę, a dzieciakom dałam po czekoladzie (ta mała od razu pożarła całą tabliczkę!).

Tamto popołudnie wspominam jako koszmar. Próbowałam rozmawiać z przyjaciółmi, zagadywać na różne tematy, lecz się po prostu nie dało. Trudno było dokończyć choć jedną myśl, bo co chwilę przerywała nam Ninka, wrzeszcząc: „Mamo, daj ciasto!”, „Mamo, noga mnie boli”, „Mamo to, mamo tamto...”. A Wojtuś czołgał się po całym mieszkaniu, więc jedno z rodziców nieustannie musiało skupiać na nim uwagę, natomiast nie na tym, co mówię.

Włączenie bajek w telewizji pomogło na krótko. Dzieci szybko się znudziły i zaczęły łobuzować. Kiedy ja byłam mała, uczono mnie, że jak dorośli rozmawiają, to mam siedzieć cicho. Najwyraźniej dziś standardy wychowania są inne.

Najgorszy był koniec wizyty. Nince tak spodobało się miejsce pomiędzy fotelem a ścianą, że postanowiła tam zostać na zawsze. Kiedy mama próbowała ją stamtąd wyciągnąć, a potem ubrać, mała darła się jak opętana, wierzgała nogami i biła piąstkami na oślep. Minęło pół godziny, zanim udało im się wsadzić ją do samochodu i odjechać.
– Spokojnie, tu jeszcze nie było tak źle – mimo wszystko śmiała się Natalia. – Na imieniny babci zbieraliśmy się do wyjścia przez godzinę i piętnaście minut.

Tak czy owak, po ich wizycie nie mogłam dojść do siebie przez cały wieczór. A imprezy? Jak można przychodzić na imprezy z dziećmi, kiedy trzy ulice dalej mieszkają dziadkowie, którzy mogliby się nimi zająć? Albo zapraszać ludzi do siebie przed 20:00, kiedy dzieci idą spać? Albo pozwalać na to, by maluchy zawłaszczyły całe przyjęcie, biegając od krzesła do krzesła i zaczepiając gości?

Ostatnio jeden bachor oblał mnie czerwonym winem, moja nowa sukienka musiała pójść do kosza. Co na to mama sprawcy? Zupełnie nic. Nawet dzieciaka nie upomniała. Prawdę mówiąc – wcale nie dziwię się szwagierce Doroty, że woli trzymać się z daleka od tych małych potworów. Niestety, jak widać, jest za to potępiana i wyzywana od dzikusek. Dlatego właśnie ja wciąż udaję, że lubię dzieci koleżanek. Ale moje  samozaparcie jest już na wyczerpaniu...

Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@polki.pl.

Więcej listów do redakcji: „Teściowa to hetera, która ciągle mnie krytykuje i poucza. W uszach mam tylko jej ciągły jazgot”„Nasza miłość przetrwała życiowe burze, a pokonały ją drobne nieporozumienia. Mąż odszedł bez wyjaśnienia”„Mąż zdradził mnie z moją przyjaciółką, a ja postanowiłam, że już zawsze będę sama. Życie zdecydowało inaczej...”

Redakcja poleca

REKLAMA