„Szczerze nienawidziłem psa mojej żony. W końcu zagroziła mi, że wyprowadzi się, jeśli nie zaprzyjaźnię się z tym kundlem”

Moja partnerka jest na każde zawołanie rodziców fot. Adobe Stock, fizkes
„Tamtego wieczoru przelała się czara mojej goryczy. Postanowiłem wypowiedzieć psu wojnę i nie spocząć dopóty, dopóki nie pozbędę się go z domu. Bo dla nas obojga nie było w nim miejsca. Ale to nie ja byłem tu do niczego nieprzydatnym intruzem, tylko to francuskie, wyfiokowane dziwadło, a Renata twardo obstawiała za tym pchlarzem, anie za mężem!”.
/ 23.04.2023 12:30
Moja partnerka jest na każde zawołanie rodziców fot. Adobe Stock, fizkes

– Co to ma być? – ze zdumieniem patrzyłem na srebrzystego stwora, tulącego się do nóg Renaty.

– No jak to, przecież się zgodziłeś – odparła żona z wyrzutem, przykucając i biorąc zwierzę na ręce. – To jest Frycek, złoty medalista po...

– Chyba fircyk i to w zalotach – prychnąłem, śmiejąc się złośliwie. – To już w całym mieście nie było normalniejszego psa, tylko takiego cudaka musiałaś sprowadzić do domu?

– To jest pudel, królewskiej rasy, jest tylko kilka takich hodowli w kraju – fuknęła ze złością Renata i tuląc do siebie pupila, zniknęła w naszej sypialni.

Westchnąłem ciężko

Czarno to wszystko widziałem. W jakimś chyba zaćmieniu umysłowym zgodziłem się na prośby i nalegania żony, żebyśmy kupili sobie psa, pozostawiając jej wybór, ale do głowy mi nie przyszło, że będzie to takie dziwadło. Chociaż w ciągu tego roku naszego małżeństwa, dobrze poznałem skłonności Renaty do wszelkiej przesady, i mogłem się spodziewać właśnie czegoś takiego, jak ten wystrzyżony w puszyste kule na nogach i w rokokowej fryzurze na głowie stwór. No przecież ja z czymś takim nigdy w życiu nie wyjdę na spacer, chyba bym się pod ziemię ze wstydu zapadł, jakby mnie który z kumpli zobaczył, albo, nie daj Boże, ktoś z firmy. No masakra totalna, przecież by mi żyć potem nie dali. Bo rozumiałbym, wilczur jaki, wyżeł albo nawet i jamnik czy zwykły kundel, ale jakoś normalnie wyglądający. A nie taki prawdziwie francuski piesek, jeszcze mu tylko czerwonej kokardki na tych jego lokach brakowało. I miałem rację z tym pierwszym moim wrażeniem, ten cały Frycek, jak go nazwała Renata, to był naprawdę jakiś nienormalny pies. Nie dość, że trzeba było codziennie rano i wieczorem szczotkować tę jego ondulację, raz w miesiącu prowadzić do salonu piękności, to jeszcze jego dieta była droższa niż nasze jedzenie. Kilogram jakiegoś markowego żarła dla niego kosztował więcej niż najdroższa jagnięcina. I żeby to jeszcze zachowywał się jak normalny, domowy pies. Ale nie, on sobie upatrzył tylko moją żonę, a ja dla niego byłem intruzem, po prostu nie akceptował mojej obecności w domu, uznając mnie za wroga.

Może wyczuwał tę moją niechęć do niego, a wiadomo, wszelkie emocje zawsze działają w obie strony. Patrzył więc na mnie tymi swoimi czarnymi jak węgielki ślepiami tak, że aż czasem dreszcze mnie przechodziły. I warczał na mnie, gdy wchodziłem do mieszkania, zamiast, jak na psa przystało, radośnie mnie witać.

Sam sobie zasłużyłeś na takie traktowanie – zwykła mawiać żona, gdy zwracałem jej uwagę na niestosowność zachowania jej pupila. – Gdybyś okazał mu trochę serca, od razu by to wyczuł i odpłaciłby ci tym samym.

– To mało jeszcze, że wożę mu ten jego wystrzyżony tyłek w swoim samochodzie, że zbieram te jego kudły ze wszystkiego, nawet z własnej marynarki, że wydaję krocie na jego żarcie? – krzyknąłem oburzony. – Bo on normalnych chrupek nie je, tylko musi najlepiej jakości wołowinę?

– Nie unoś się tak, bo pies to słyszy i rozumie – zgromiła mnie żona. – Źle się do niego odnosisz, a potem masz pretensję, że on się nie cieszy na twój widok – popatrzyła na mnie z lekką wzgardą. – Więcej serca dla naszych mniejszych braci, jak powiedział święty Franciszek...

No nie, tym powiedzonkiem to już zupełnie przegięła

Nic się już nie odezwałem, dla świętego spokoju, chociaż w duszy pomyślałem, że ten święty, to chyba jednak nie miał na myśli takich dziwadeł, nazywając tak pięknie naszych czworonożnych przyjaciół. Jednak dla dobra sprawy i naszego małżeństwa, starałem się jakoś zaakceptować Frycka jako naszego domownika. Pomyślałem sobie, że trzeba dać czas czasowi, że może to wszystko jakoś się unormuje. Ale gdy któregoś wieczoru zastałem pudla w moim małżeńskim łóżku, rozwalonego na moim własnym miejscu i do tego jeszcze warczącego na mnie, wiedziałem, że miarka się przebrała. Pies szczerzył na mnie kły, przyglądając mi się złośliwymi oczkami, a Renata spokojnie czytała w łóżku książkę, nie zwracając w ogóle uwagi na to, co działo się w naszej sypialni.

– Chciałbym się położyć – odezwałem się w końcu, patrząc na nią wymownie. – Chyba mam prawo po całym dniu pracy wyciągnąć się we własnym łóżku...

Frycek, posuń się, puść pana – moja żona, nie odrywając wzroku od książki, leniwym ruchem przygarnęła psa do siebie i zwolniła miejsce w łóżku.

– Że też ty zawsze musisz robić ze wszystkiego problem – mruknęła jeszcze pod nosem.

Tamtego wieczoru przelała się czara mojej goryczy. Postanowiłem wydać psu wojnę i nie spocząć dopóty, dopóki nie pozbędę się go z domu. Bo dla nas obojga nie było w nim miejsca. Ale to nie ja byłem tu do niczego nieprzydatnym intruzem, tylko to francuskie, wyfiokowane dziwadło. I nie wiem, jakby się to wszystko skończyło, bo Renacie wcale się nie podobał mój stosunek do psa, twardo obstawała za nim, zaślepiona w swej miłości do psiaka, gdyby nie pewne sobotnie, letnie przedpołudnie. W domu panowały ciche dni, jak zwykle poszło o pudla. Po cichym, chociaż wspólnym śniadaniu, Renata wyszła do kosmetyczki, a ja korzystając z pięknej pogody, postanowiłem usadowić się z browarkiem i zaległą lekturą na balkonie.

Wcześniej tylko włączyłem pranie...

Od czasu ostatniej sprzeczki o Frycka, sam musiałem nastawiać pranie ze swoimi rzeczami. Obrażona żona jawnie manifestowała swoją niechęć do zajmowania się moją garderobą. Ale co tam, niech jej będzie, potrafię jeszcze obsłużyć zwykły automat. Wychodząc przez przedpokój na balkon, rzuciłem okiem na leżącego w swoim koszu psa. Zwinięty w kłębek, jak zwykle smutny, gdy żona wychodziła, łypał na mnie spode łba.

– Masz tu siedzieć i nie ruszać się, dokąd twoja pani nie wróci – pogroziłem mu palcem. – Żebym cię na balkonie nawet nie widział, pamiętaj – nie miałem żadnych powodów, żeby darzyć sympatią tego psa.

Chwilę potem, zadowolony z siebie i życia, usadowiłem się wygodnie na leżaku i popijając zimne piwko, odpłynąłem w całkowity relaks. Zagłębiony w lekturze, zapomniałem o bożym świecie. Dopiero po dobrej chwili zauważyłem, że przede mną stoi Frycek i merda tą puszystą kulą, swoim ogonem, przyglądając mi się natarczywie.

– A ty tu czego? – mruknąłem niechętnie. – Mówiłem ci, żebyś mi się nie pokazywał na oczy – zrobiłem ruch ręką, jakbym chciał go odgonić od siebie.

Ale pies się nie ruszył, całkowicie mnie olewał, mało tego, zaczął na mnie warczeć. No nie, tego jeszcze nie było, żebym poczytać spokojnie nie mógł, tylko musiał się użerać z tym głupim pudlem. Wzburzony odstawiłem piwo i odłożyłem książkę, po czym już unosiłem się z leżaka, żeby wziąć psa na ręce i po prostu wyrzucić do pokoju, gdy nagle mój wzrok padł na terakotową, błyszczącą posadzkę, jaką pokryty był balkon. Zobaczyłem na niej mokre odbicia łapek Frycka.

– A w cóżeś ty znowu wlazł, kundlu jeden – mruknąłem, patrząc na niego niechętnie. – Gdzieś ty łaził, że masz mokre łapy?

Pies wciąż powarkiwał

Przyglądał mi się natarczywie, zupełnie jakby chciał mi coś powiedzieć. A potem odwrócił się, potruchtał szybko w głąb mieszkania, odwracając co chwilę ten nastroszony lokami łeb w moją stronę. Tak jakby mnie przynaglał, żebym czym prędzej poszedł za nim. No to poszedłem, bo co miałem zrobić... Pies pobiegł do przedpokoju, a kiedy ja się tam znalazłem, z przerażeniam stwierdziłem, że wszędzie jest pełno wody. No dosłownie, jeszcze chwila, i powódź wdarłaby się do salonu... Stałem chwilę bez ruchu. Byłem kompletnie zdezorientowany, nie mogąc zlokalizować źródła tego potopu, a tymczasem pies, zawahawszy się przez moment, wszedł w tę wielką kałużę, dotarł pod zamknięte drzwi łazienki, zatrzymał się, odwrócił łeb w moją stronę i zaczął poszczekiwać. No tak, woda wylewała się z łazienki. Gdy otworzyłem drzwi, zrozumiałem natychmiast, co się stało. Włączając pranie, zapomniałem włożyć koniec węża odpływowego do toalety i cała woda, jaka lała się do pralki, wylewała się na podłogę w łazience, a stamtąd na całe mieszkanie. I aż mi się włosy zjeżyły na głowie, gdy pomyślałem, co by się stało, gdyby nie ten pies. Przecież ja, zaczytany, zupełnie nie zorientowałbym się, co się dzieje. No chyba, że woda lejąca się z węża od pralki, dotarłaby w końcu na balkon, zatapiając po drodze cały nasz dom. A przy okazji mieszkanie naszych sąsiadów pod nami...

Szybko opanowałem sytuację, wyłączyłem pralkę i zabrałem się za zbieranie wody. Musiałem się spieszyć, aby posprzątać to wszystko, zanim Renata wróci od kosmetyczki. Wolałem nawet nie myśleć, jak by mi się od niej dostało, gdyby dowiedziała się o tym potopie. Miałaby na mnie niezłego haka i na pewno umiałaby go wykorzystać na swoją korzyść przy pierwszej lepszej nadarzającej się okazji. Na szczęście w przedpokoju nie było dywaników ani nic innego, co mogłoby się zamoczyć. Tylko to psie legowisko... Wrzuciłem je do wanny, zastanawiając się, co powiem żonie, jak jej wytłumaczę fakt, że jest mokre. I nagle mnie olśniło, po prostu zrobię się nagle wielkim przyjacielem Frycka, który w dobroci swego serca postanowił uprać pieskowi jego legowisko.

Zatuszuję wszystko

A przy okazji zarobię kilka punktów u żony... Gdy wynosiłem mokre szmaty na balkon, mój wzrok natrafił na stojącego wciąż w drzwiach psa. Nieoczekiwanie dla siebie samego, pochyliłem się nad nim, potarmosiłem delikatnie jego kudły, czy też raczej te loki...

No spisałeś się dzisiaj, nie powiem, całkiem nieźle – odezwałem się najłagodniej, jak tylko umiałem. – Nie jesteś taki nierozgarnięty, jak myślałem – uśmiechnąłem się do niego.

A Frycek zamerdał swoją puszystą kulą, trącił nosem moją dłoń, w przyjacielskim geście. I w taki to nieoczekiwany dla mnie sposób sztama między nami została zawarta. I ku zdziwieniu mojej żony, nie powiedziałem już złego słowa na tego psa. A nawet przestałem mieć mu za złe, że czasem wylegiwał się w naszym łóżku, pomiędzy mną i Renatą. Bo prawdę powiedziawszy, ten wyfiokowany pudel, dla którego miałem tyle pogardy, uratował mi tyłek i uchronił przed gniewem żony. A to nie było byle co, przynajmniej w moim małżeństwie... 

Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”

Redakcja poleca

REKLAMA