„Synowa to zaborcza hetera, która odbiera mi prawo do życia i każe niańczyć jej dziecko. Kocham wnuczkę, ale bez przesady!”

załamana babcia fot. Adobe Stock, zinkevych
„Jak mi syn tłumaczył, nie stać ich jeszcze na zatrudnianie pracowników. Rozumiałam to, chociaż coraz częściej miałam żal, że traktują mnie jak całodobową pomoc do dziecka. Zupełnie jakbym nie miała już prawa do własnego życia”.
/ 22.12.2022 10:30
załamana babcia fot. Adobe Stock, zinkevych

– Hej, mamo, dzwonię, żeby powiedzieć, że jednak trochę wcześniej przywieziemy Juleczkę – oznajmiła moja synowa.

– O której?

– Gdzieś koło dziewiątej.

– Ale mieliście być dopiero w południe… – zaprotestowałam słabo.

– Właśnie dlatego mamę uprzedzam – w głosie Sylwii wyczułam irytację.

– No ale…

– Przecież mama wie, że nie możemy inaczej. Nie oddamy dziecka pod opiekę jakichś obcych ludzi, a naprawdę nie mamy co z nią zrobić. A mama w sobotę jest w domu, prawda?

– Jestem, tylko że chciałam…

– To do zobaczenia, mamo – weszła mi w słowo synowa i zanim zdążyłam coś jeszcze powiedzieć, rozłączyła się.

I znowu z moich planów nici

Może to nie były jakieś wielkie plany, po prostu zamierzałam gruntownie posprzątać mieszkanie, a wieczorem pójść do kina. Kiedy ostatnio w nim byłam? Nie pamiętam. Od poniedziałku do piątku pracuję, a odkąd na świat przyszła moja wnuczka, prawie wszystkie weekendy spędzam z nią. Nie, żebym nie kochała małej Julki, wręcz przeciwnie. Jednak taka cotygodniowa opieka nad półtorarocznym dzieckiem jest bardzo męcząca. Mimo że jestem dość młodą babcią, bo dopiero niedawno skończyłam 50 lat.

Syn i synowa, przywożą mi ją w sobotę rano, odbierają w niedzielę wieczorem. Dlaczego do mnie? Bo moja synowa nie ma już rodziców. I, jak powiedziała przez telefon, w życiu nie oddałaby dziecka pod opiekę obcej osoby.

Maciek i Sylwia prowadzą sklep spożywczy. Trudne czasy, niby są właścicielami, ale sami musieli stanąć za ladą. Jak mi syn tłumaczył, nie stać ich jeszcze na zatrudnianie pracowników. Rozumiałam to, chociaż coraz częściej miałam żal, że traktują mnie jak całodobową pomoc do dziecka. Zupełnie jakbym nie miała już prawa do własnego życia.

Kiedy mała była chora, to ja brałam na nią zwolnienie. Syn tłumaczył, że inaczej nie dadzą rady, bo kiedy Sylwia stoi za ladą, on jeździ po towar do hurtowni. No a w soboty też pracują, więc chociaż jeden dzień chcieliby mieć wolny, żeby odpocząć i spędzić trochę czasu tylko we dwoje.

– Sama wiesz, mamo, jak się teraz szybko małżeństwa rozpadają.

Wiedziałam. Rok przed narodzinami Julki odszedł ode mnie ojciec Maćka. Od dawna nie układało się między nami, ale zrzucałam winę na kryzys wieku średniego, na obciążającą pracę, z której wracał po nocach. Tyle że ta praca miała na imię Agata i była młodsza ode mnie o połowę.

– Przecież i tak się nie dogadywaliście – stwierdził Maciek na wieść o rozwodzie.

Nie rozumiał, że jak się z kimś przeżyło 30 lat, to nie jest łatwo o nim zapomnieć. Z pozoru wyglądało, jakbym się z tą sytuacją pogodziła. W rzeczywistości jednak przepłakiwałam samotne noce, brak drugiego nakrycia przy obiedzie, tęskniłam nawet za naszymi nielicznymi rozmowami i kłótniami o pilota do telewizora. Syn z synową znaleźli więc antidotum na moje smutki.

– Przy Julce nie będziesz miała czasu na rozmyślania i smutki – argumentował Maciek. – Zobaczysz, jak takie małe dziecko potrafi zająć uwagę

Po prostu chcę, aby Maciek był szczęśliwy

Poniekąd miał rację. Mała absorbowała mój wolny czas bez reszty. A odkąd zaczęła chodzić, nie można było jej na chwilę spuścić z oczu, była jak żywe srebro. Skończyły się samotne weekendowe wieczory, momentami czułam, jakbym jakimś cudem urodziła własne dziecko, chociaż zdawałam sobie sprawę, że to już niemożliwe. Przekwitałam, i to ze wszystkimi możliwymi objawami menopauzy.

Nagłe poty doprowadzały mnie do szału, labilność nastrojów nie była lepsza, do tego ciągłe zmęczenie i coraz częstszy uporczywy ból nóg. Ale co mogłam zrobić? Ja w przeciwieństwie do syna pracowałam tylko do piątku, nie miałam więc wymówki, żeby odmówić spędzenia czasu z dzieckiem. Synowa tak się do tej sytuacji przyzwyczaiła, że przestała, jak na samym początku, pytać, czy mogę zostać z Julką. Po prostu dzwoniła
i oznajmiała, kiedy małą przywiozą.

Koleżanki z pracy najpierw śmiały się, że taka zakochana ze mnie babcia, że aż nie wyobrażam sobie weekendu bez wnuczki. Nie wyprowadzałam ich z błędu, bo głupio mi się było przyznać, że praktycznie nie mam na to żadnego wpływu. Chciałam, żeby mój syn był szczęśliwy, pamiętałam również, jak trudno młodemu małżeństwu z małym dzieckiem znaleźć czas wyłącznie dla siebie. Kiedy Maciek się urodził, nie miałam takiego szczęścia – moi rodzice mieszkali w innym mieście, a teściowie byli zbyt schorowani, żeby zajmować się wnukiem.

Poza tym dobrze widziałam, że Maciek jest z Sylwią naprawdę szczęśliwy. Nie przeszkadzała mu nawet jej mocno apodyktyczna natura, której przejawy tak mnie irytowały. To Sylwia rysowała ich wspólną przyszłość. Ale skoro mojemu synowi to nie wadziło… Kiedyś go nawet o to zapytałam.

– Sylwia jest świetną dziewczyną. Dużo w życiu przeszła, przecież wiesz, że jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym – przypomniał mi Maciek. – A to, że mi trochę matkuje, wcale mi nie przeszkadza. Ktoś musi być silny w małżeństwie, zresztą ona wie, że ja bym sam tego wszystkiego nie ogarnął… Nie twórz problemów, mamo, tam, gdzie ich nie ma – zakończył.

Nie tworzyłam sztucznych problemów, martwiło mnie jedynie to, że mój syn powoli traci kręgosłup. Nie tak go wychowałam, zawsze chciałam, żeby był silnym, zdecydowanym mężczyzną. A w ich związku wszystkie decyzje podejmowała Sylwia…

Nie cierpiałam też, gdy przechodziła na formę trzeciej osoby. Zawsze tak robiła, zwracając się do mnie, ilekroć kwestia stawała się drażliwa: „mama rozumie, mama wie, przyjedziemy do mamy”. Taki szacunek bez szacunku, udawany, ale skutecznie odbierający mi możliwość negacji. Dopóki jednak mój syn uważał się za szczęśliwego, mnie pozostawało jedynie cieszyć się z jego szczęścia.

Nie mogę się doczekać, kiedy ich zobaczę!

Po weekendzie spędzonym z Julką każdego poniedziałku szłam zmęczona do pracy. Po południu wracałam do domu i od razu kładłam się spać, nadrabiając deficyt snu z soboty i niedzieli (małej wychodziły kolejne zęby, nie chciała spać, a jak już zasnęła, budziła się w środku nocy z płaczem). Teraz też umyłam tylko ręce i nawet nie jedząc obiadu, przyłożyłam głowę do poduszki. I ledwo to zrobiłam, zadzwonił dzwonek do drzwi. Na progu stał listonosz:

– Polecony do pani.

Odebrałam, podpisałam i otworzyłam kopertę. Coś takiego, to już 30 lat minęło od mojej matury? Boże, jak ten czas leci! Moje liceum organizowało zjazd byłych maturzystów. Uśmiechnęłam się do wspomnień i poczułam, że bardzo chcę znów ich wszystkich zobaczyć. Kryśkę, która po liceum wyjechała do Holandii i z którą korespondowałam dobre dziesięć lat.

Jacka – wiecznego zgrywusa, z którym studiowałam potem na uniwersytecie. Jadźkę, Baśkę, Ankę – moje przyjaciółki od serca. Anki już nie ma z nami, osiem lat temu byliśmy na jej pogrzebie… Ale inni są, żyją. Co dzisiaj robią, czy ułożyło im się tak, jak sobie na osiemnastkę planowaliśmy?

Zerknęłam na datę podaną w zaproszeniu: 18 kwietnia, sobota, godzina 18.00. Jeszcze ponad miesiąc… Nagle znów poczułam się jak młoda dziewczyna. Bez zastanowienia chwyciłam za telefon i obdzwoniłam kilku kolegów, do których miałam kontakt. Tak, też dostali te zaproszenia, tak, wybierają się, będą, Janek przyjedzie z Niemiec, a Baśka z Londynu.

– Koniecznie musisz być, Izka! A pamiętasz nasze pierwsze wino wypite przed lekcją z historycą? Albo jak wywinęliśmy numer facetowi od matmy? Jak go tam zwali? Nie, to na nazwisko miał Nożycki, a myśmy go nazywali Widelcem. Bo taki chudy był, jakby mu jeść w domu nie dawali, a do tego cicho mamrotał pod nosem… Ale zadawał ostro, pamiętasz?

Pamiętałam! I miałam wielką ochotę przypomnieć sobie to znowu z resztą klasy. W kalendarzu zapisałam sobie wielkimi literami datę zjazdu i nieco mniejszymi informację, żeby zawczasu uprzedzić dzieci, że ten weekend będę miała zajęty.

W piątek wieczorem Maciek i Sylwia przywieźli Julę. Zdziwiłam się, bo pierwszy raz zrobili to bez uprzedzenia. Miałam się nią zająć w sobotę! Wyjaśnili, że to nagła sytuacja, bo coś im się z towarem nie zgadza, i koniecznie muszą przez noc zrobić remanent. Nie chcieli nawet kolacji i już zamykali za sobą drzwi, gdy rzuciłam, że dokładnie za miesiąc będę w weekend zajęta.

– Dobrze, mamo, jakoś sobie poradzimy, ale teraz już musimy lecieć – cmoknął mnie w policzek syn, a Sylwia pomachała mi ręką na pożegnanie.

Trzy dni przed imprezą odwiedziłam fryzjera, kupiłam też sobie nowe ciuchy. Dzień przed zjazdem byłam trochę zdenerwowana, ale też mocno podekscytowana. A w sobotę od rana już nie mogłam doczekać się godziny osiemnastej. Bardzo byłam ciekawa tego spotkania po latach, jak dzisiaj wyglądają ludzie, z którymi przeżyłam najfajniejsze chwile w szkole i jak wypadnę ja w ich oczach…

Byłam niemal gotowa, gdy zadzwonił telefon

Nigdy tego nie robię, lecz dla kurażu wypiłam nawet kieliszek koniaku. Jeden jedyny, malutki, tyle tylko, by troszkę dodać sobie odwagi. I przypomniało mi się od razu, jak u Jadźki w domu próbowałyśmy alkoholu z barku jej rodziców. Żeby ilość w butelce się zgadzała, dolałyśmy wody. I jak strasznie się śmiałyśmy, kiedy rodzice Jadźki poczęstowali tą wódką znajomych i myśleli, że spalą się ze wstydu, bo oczywiście po procentach nie było śladu…
O szesnastej zrobiłam generalną przymiarkę stroju, stwierdzając do lustra, że prezentuję się całkiem nieźle. I wtedy zadzwonił telefon.

– Mamo, mamy awarię, znajomi zaprosili nas na rocznicę ślubu, mieliśmy wziąć Zuzę, ale się pochorowała. Kaszle, smarka, nie możemy z nią iść w takim stanie. Będziemy u ciebie za pół godziny, dobrze?

Zatkało mnie. Przecież wiedzieli, że mam spotkanie z moją maturalną klasą!

– Sylwia, ja za godzinę wychodzę…

– Mamo, przecież tego nie zaplanowałam, prawda? A ci znajomi bardzo liczą na naszą obecność, byłam świadkiem na ich ślubie. To tylko parę godzin, jeszcze dziś albo jutro z samego rana odbierzemy Julę.

– Nie, Sylwia. Ja też mam dzisiaj ważne spotkanie, przecież wam o tym mówiłam.

– Niech mama poczeka, dam Maćka do telefonu! – moja synowa była bardzo cwana, ale ja tym razem postanowiłam walczyć o swoje do końca.

– Mamo, nie możesz nam tego zrobić, sama wiesz, że cały czas pracujemy i należy nam się odrobina wytchnienia – przekonywał mnie Maciek.

– Ja też pracuję, synu, nie zapominaj o tym. I wszystkie weekendy poświęcam waszemu dziecku.

– To jest przecież twoja wnuczka!

– Właśnie – wnuczka, a nie moje własne dziecko. Więc bardzo cię przepraszam, ale to wy musicie zmienić dzisiaj swoje plany.

Mam swoje prawa!

– Nie możemy z nią iść! Jest przeziębiona! – wykrzyczał mi syn.

– To zostańcie w domu – odparłam spokojnie, chociaż zaczęłam się już gotować.

– Ale ty jesteś babcią! Musisz…

Nie dokończył, bo tym razem ja weszłam mu w słowo:

– Nic nie muszę, Maciek. Na szczęście moje dziecko, czyli ty, jest już dorosłe, i nic względem własnych dzieci nie muszę.

– Nie zostaniesz z Julką? – z niedowierzaniem upewnił się syn.

– Niestety, nie tym razem.

Nie zdążyłam dodać nic więcej, bo zwyczajnie się rozłączył. I pomyśleć, że ja przez chwilę miałam jeszcze wątpliwości, czy rzeczywiście nie powinnam wziąć małej. Zaraz potem uznałam jednak, że nie. Dziecko ma oboje rodziców, którzy nie potrzebują oddać małej z powodów zawodowych, ale zwyczajnej chęci spędzenia czasu ze znajomymi. Zawsze mogą zrobić to w innym czasie albo po prostu spróbować wziąć kogoś do opieki.

Pomalowałam usta, odetchnęłam głęboko i spokojnie zamówiłam sobie taksówkę. Owszem, jestem babcią, jednak mam też prawo do własnego życia. I dziś z tego prawa skorzystam.

Czytaj także:
„Kaczka zasra całe podwórko, a teściowa całe życie. Tak usłyszałam od synowej. Ja tylko chcę dobrze dla nich”
„Synowa trzepała kasę na swoim dziecku i ani śmiała się podzielić. Zamiast odłożyć na jego przyszłość, inwestowała w nowe szpilki”
„Synowa wymaga, żebym kupowała tańsze leki i dokładała się do utrzymania wnuczki. Mówi, że po 60-tce niczego mi nie potrzeba”

Redakcja poleca

REKLAMA