„Syn zwodzi na manowce nieświadomych turystów, a potem pobiera opłatę >>za pomoc<<. Mój chłopak zawsze miał łeb na karku”

ojciec i syn fot. Adobe Stock, WavebreakmediaMicro
„– Patrz, synek – powiedziałem, wskazując na drogę. – W każdym aucie jedzie portfel wypchany gotówką, a właściciel tego portfela nie może się już doczekać, żeby ją wydać. Rzeka pieniędzy przejeżdża nam co dzień koło nosa, a my nic z tego nie mamy”.
/ 31.03.2023 12:30
ojciec i syn fot. Adobe Stock, WavebreakmediaMicro

Przeklinałem gospodarstwo odziedziczone po rodzicach. Ojciec, świeć Panie nad jego duszą, dumny był z tego kawałka mokradeł, jakby czarnoziemy jakieś ukraińskie miał. Od świtu do zmierzchu harował na nieużytkach i całą rodzinę do roboty gonił.

– Dzięki tej ziemi – mawiał do mnie – ty i dzieci twoje nie będziecie musieli za pracą jeździć po świecie. Dbaj o nią, a ona odpłaci ci z nawiązką.

Gadanie. Nie o pracę się rozchodzi w tym świecie, tylko o pieniądze. Co z tego, że tatko tyrał na bagnisku przez całe życie? Czego się dorobił? Nawet dom, co to niby po sobie zostawił, Niemcy jeszcze wybudowali, on nawet nie miał go za co remontować.

Gówniarz byłem bez pojęcia o świecie i ojca słuchać nauczony, to „rolniczak” skończyłem, żeby móc gospodarować na ojcowiźnie. Postawiłem na krowy mleczne, bo pastwisk i łąk najwięcej mieliśmy. Dziesięć lat czekałem, aż koniunktura na mleko skoczy. Nie skoczyła, za to wymagania, co do przechowania mleka wzrosły i trzeba było zainwestować w chłodnię, a ja nie miałem pieniędzy. Sąsiad, bardziej światowy, pożyczkę wziął, odszykował obory, że mucha nie siada i śmiał się z mojego zacofania. Wkrótce potem mleczarnia ogłosiła upadłość i nie miał już kto jego mleka odbierać, a zanim pojawił się inny odbiorca, trzeba było spłacać odsetki...

Moje dzieci pójdą inną drogą...

Teraz nie mam już sąsiada, powiesił się w swojej nowoczesnej oborze. Komornik zabrał wszystko, co mógł sprzedać, gospodarstwo poszło w rozsypkę. Błogosławiłem tę moją nieufność, która mnie od banków z daleka trzymała, a dzieciom swoim zapowiedziałem, żeby mi się żadne nie ważyło do szkoły rolniczej iść i na gospodarkę wracać.

– Wasza przyszłość jest gdzie indziej – powiedziałem im.

– Gdzie, tatku? – spytała najstarsza.

Tam, gdzie pieniądze – odpowiedziałem, dość mądrze, jak mi się zdaje.

A pieniądze były nie tak daleko, dokładnie dwanaście kilometrów od naszej chałupy, tyle bowiem było na skróty do Bałtyku. Ludzie przywozili tam majątek, który koniecznie chcieli na coś wydać. Ci, co mieszkali bliżej morza i mieli jakieś pokoje do wynajęcia, nieźle się dorabiali. Nasz dom stał, niestety, za daleko.

Paulina, córka najstarsza, najmowała się latem do smażalni ryb i przynajmniej ubrania sobie jakieś za wypłatę kupiła. Nic nie gadałem – to przecież już dorosła panna i normalne, że chce ładnie wyglądać. Do szkoły gastronomicznej poszła, że niby w gastronomii jest potencjał. No i dobrze, niech się chociaż ona dorobi. Wierzyłem w nią, bo to zawsze rozsądna dziewczyna była, jednak pomysł z biznesem wcale nie wyszedł od niej tylko od syna.

Chłopak nie za bardzo w gospodarstwie był pomocny, choć do gimnazjum już chodził, bo nic tylko komputery mu były w głowie. Mógł siedzieć przed tym ustrojstwem cały dzień, więc czasami, bywało, zmuszałem go do roboty.

Tego dnia Grzesio pomagał mi przy naprawianiu ogrodzenia na pastwisku. Trzeba było to zrobić porządnie, bo pastwisko daleko i tuż przy drodze, po której coraz więcej samochodów jeździło. Wszyscy gnali nad to nieszczęsne morze. Nowiutkie, błyszczące pojazdy wiozły spragnionych wypoczynku pasażerów.

– Patrz, synek – powiedziałem, wskazując na drogę. – W każdym aucie jedzie portfel wypchany gotówką, a właściciel tego portfela nie może się już doczekać, żeby ją wydać. Rzeka pieniędzy przejeżdża nam co dzień koło nosa, a my nic z tego nie mamy!

– A to czemu? – spytał on. – Przecież koło naszej chałupy też czasami zabłądzą, a tata im jeszcze pomaga wypchnąć samochód. Za darmo!

To prawda z tymi zagubionymi wczasowiczami. Od jakiegoś czasu zaczęli się pchać drogą koło nas. Nie wszyscy, tylko ci bardziej odważni, cwani albo żądni przygód. GPS – tłumaczyli, usprawiedliwiając się, a ja długo nie wiedziałem, o co właściwie chodzi. Dopiero syn mnie oświecił, że to taki komputer, co im drogę pokazuje. No i ufaj tu maszynom!

Grzesio wymyślił, jak można zarobić

Droga niby jest. Polna, utwardzona tłuczniem, ale dla osobowych samochodów to ona się kończy na mostku za naszą chałupą. Mostek nad kanałem wybudowali jeszcze w latach siedemdziesiątych i jest całkiem solidny. Co z tego, skoro tylko ciągnik może po nim przejechać, bo betonowy próg, który trzeba pokonać przy wjeździe ma około dwudziestu centymetrów?

Nie wiem, co za inżyniery to projektowały, pewnie zamysł jakiś mieli… W każdym razie, przejechać osobówką nie sposób. Byli już desperaci, co próbowali, ale tych potem musiałem holować do warsztatu, bo najczęściej zawieszali się na misce olejowej.

– I to za darmo ich tata holował – wypomniał mi Grzesio.

– Ale jak tu nie pomóc niedorajdom, co się zapuściły tak daleko od domu?

– Tak to się nigdy tata nie dorobi – mędrkował synek. – Trzeba korzystać z okazji i brać opłatę za przejazd.

Gówniarz mógł mieć rację – naiwniacy sami pchali się nam pod nos, należało tylko odpowiednio przygotować przeprawę przez betonowy próg na moście i kasować każde z przejeżdżających aut. Zapaliłem się do tego i zacząłem kombinować sprzęt.

Ze starych burt od przyczepy wyszły dwa piękne podjazdy. Jeden koniec wystarczyło oprzeć o betonowy cokół, drugi położyć na ziemi i można jechać! Dla pewności, trochę wzmocniłem burty stalowymi kątownikami, żeby, broń Panie Boże, jakiegoś wypadku nie było. Załadowałem je na dwukółkę przypiętą do ciągnika i czekałem na pierwszych klientów. Grześka tylko posadziłem przy mostku, żeby za informację mi służył i powiadomił mnie, gdy przyjdzie czas. Chłopak stawał trochę okoniem, ale obiecałem mu procent od zysków i zmiękł jak wosk.

Pierwszy samochód, który wpadł w naszą pułapkę, wiózł rodzinę z Poznania. Facet trochę się zżymał, że trzydzieści złotych to za drogo, skorzystałby, ale za dziesięć. Grzesiu głową pokręcił i pieniążki się znalazły. Przywiozłem metalowe platformy, ułożyłem jak trzeba i samochód gładko przejechał na drugą stronę kanału. Łatwo poszło i pieniądz niczego sobie w kieszeni został. „Dobra nasza – pomyślałem. – Przez lato możemy utłuc trochę grosza”. Niestety, niektórzy kierowcy rezygnowali z pomocy przy przeprawie. Woleli zawrócić i gnać z powrotem do głównej drogi, niż płacić.

Zaskoczymy turystów jak Finowie Ruskich

– Za dużo nam się ich wymyka, tata – jęczał Grzesio, który swój procent odkładał na nowy komputer. – Tak trzeba zrobić, żeby nie mieli wyjścia i musieli przez mostek przejechać.

Ba, łatwo powiedzieć. Przecież to wolny kraj i każdy może wybierać drogę, jaką chce. Chyba że nie ma wyboru… Przecież i tak się może w życiu zdarzyć.

Główkowałem przez dwa dni, ale rozwiązanie znów znalazł Grzesio. Przypomniał sobie, jak mu kolega, co historią mocno się interesuje, opowiadał o wojnie w Finlandii. Jak Ruscy tam wjechali, to Finowie po lasach ukryci stali i tylko czekali. I gdy Ruscy dotarli do mostu, to nagle bum i most w powietrze wyleciał. Ruscy chcieli zawrócić, ale nie mieli jak, bo droga wąska, a po bokach zaminowana. Snajperzy fińscy z lasu strzelali, nie było wyjścia. Cała armia ugrzęzła przy takim moście jak nasz. No, nie ma co mówić, spryciarze z tych Finów.

– Na miny nas nie stać – powiedziałem do syna. – O snajperach zapomnij. Ale z drogą można pokombinować…

Podpiąłem brony do ciągnika i zacząłem równać naszą drogę. Tam, gdzie trzeba było, tośmy z Grzesiem żwiru nawieźli i w dziury sypali. Wyszło nam całkiem ładnie. Jak zjeżdżałeś z asfaltu, to droga szeroka była i równa jak niemiecka autostrada, ale im bliżej mostka, tym robiła się węższa…

Rowy jeszcze pokopałem z boku, żeby nie szło w żaden sposób zawrócić, a przy samym kanale, to już kierowca miał problem, żeby wysiąść z samochodu i nie ześliznąć się po skarpie w błoto. Myślę, że Ruskich byśmy nie powstrzymali, ale nasi klienci nie jechali w czołgach, tylko pięknymi, błyszczącymi samochodami. Pozostawało tylko czekać, aż ci, którzy postanowili skrócić sobie drogę, wylądują w naszej pułapce. No i lądowali. Średnio trzy, cztery samochody dziennie, ale zdarzały się dni, że i po siedem potrzebowało naszej pomocy. Wtedy przywoziłem stalowe podjazdy, Grzesio kasował pieniążki i zmęczeni wczasowicze mogli jechać dalej.

Pierwszy sezon zamknęliśmy na plusie, drugi i trzeci nie były wcale gorsze. Grzesio zakupił sobie komputer, a ja zmieniłem zdanie, jeśli chodzi o te urządzenia: GPS to jednak wspaniały wynalazek.

A jeśli chodzi o tych Finów, co to Ruskich powstrzymali, strasznie mi oni po głowie chodzili. Myślałem o ich sprycie i odwadze, aż w końcu poprosiłem Grzesia, żeby mi pożyczył tę książkę, co to jego kolega czytał, i mimo że nigdy się za bardzo nie garnąłem do lektury, tym razem wprost nie mogłem się oderwać. W tym roku zresztą zapisałem się do biblioteki. Teraz, kiedy mam swój biznes, to i czasu na czytanie jest więcej. 

Czytaj także:
„Mój brat przegrywał w karty oszczędności na przyszłość swoich dzieci. Myślał, że dorobi się na oszukiwaniu staruszków”
„Kuzynka załatwiła mi pracę, lecz gdy odkryłam jaką, złapałam się za głowę. Wolę gryźć trawę niż oszukiwać ludzi”
„Zalałam się łzami, gdy wylali mnie z pracy. Pewnie jadłabym piach, gdyby nie genialny pomysł moich sąsiadek”

Redakcja poleca

REKLAMA