Mój syn pracuje w Irlandii, synowa wyjeżdżała do sanatorium, więc ktoś musiał zostać z dzieciakami. Padło na mnie, ich dziadka… Tyle się moja synowa nagadała, że zaopatrzeni jesteśmy na dwa miesiące, a nie tygodnie, i co? Zabrakło produktu pierwszej potrzeby, czyli śmietanki do kawy!
– Taki dziadek zawsze mądry, a nie pomyślał, żeby użyć mleka z kartonu – mruknęła niezbyt grzecznie Malwina, kończąc śniadanie.
Ale z drugiej strony, czy ja byłbym miły, gdyby mi ktoś kazał siedzieć ze starym prykiem w wakacje?
– To byłoby barbarzyństwo – odpowiedziałem smarkuli, bo nie ma złego czasu na to, żeby się nauczyć czegoś nowego. – Mleko obniżyłoby temperaturę i rozrzedziło kawę. Trzeba mieć jakieś zasady.
– A ja mam tylko kwasy – wstała, wrzuciła kubek i talerzyk do zlewu.
– To się dobrze składa, Malwinko, bo kwasy mają znakomite zdolności czyszczące – zatrzymałem ją.
Mogę wnuczce współczuć, to nic nie kosztuje, jednak nie zamierzam spędzić całego dnia przy myciu garów!
Jeden Benek się ucieszył, że wychodzimy z domu
Nie do przecenienia jest fakt posiadania takiego wnuka: gapi się w człowieka jak w obrazek, łyka wszystko niczym objawienie, no i nigdy nie krytykuje. Syn twierdzi, że dzieci są właśnie takie, ale na Boga, nie pamiętam, żeby on sam kiedykolwiek podchodził do mnie z takim nabożeństwem, wręcz przeciwnie.
– Wezmę aparat, dziadziu – zapowiedział teraz Benek. – Będziemy dokumentować zmiany, które zaszły, odkąd byliśmy po tytoń do fajki.
– Koniecznie! – parsknęła Malwina. – Świat musiał się przez ten czas zmienić nie do poznania! Może słonie chodzą po ulicach?
Bernard spojrzał na nią ze współczuciem i popukał się w głowę.
– Słonie! Głupia jesteś, wiesz?
Zmiana była jedna, za to nie do pominięcia. Na zewnętrznym murze wokół willi syna ktoś wymalował sprayem tajemniczy napis: „All4U<3”. Wnuk sfotografował dzieło z każdej strony, po czym spojrzał na mnie pytająco. Wzruszyłem ramionami – cóż, nie miałem pojęcia, co o tym myśleć. Jakiś tajny szyfr, kod dla złodziei, zwykłe chuligaństwo? Młode pokolenie czekało jednak na wyjaśnienia, zapytałem więc, czy obiło mu się o uszy coś o człowieku z Cro-Magnon. Oczy się Benkowi rozjarzyły jak dwie latarnie, więc już wiedziałem, że połknął haczyk. Gdy wracaliśmy ze śmietanką, zabrałem się do wyjaśnień:
– Cro-Magnon to miejscowość we Francji, gdzie w okolicznych jaskiniach odkryto rysunki naskalne, wykonane przez naszych przodków…
Opowiadałem, co i jak, podkreślając, że do dziś nie potrafimy odczytać znaczenia wszystkich obrazków.
– Wiadomo jednak, że ci pierwotni ludzie malowali to, co było dla nich najważniejsze, co stanowiło esencję ich życia – mądrzyłem się. – Najwyraźniej ta skłonność w człowieku nie zaginęła i mamy to, co mamy, bazgroły sprayem na murze! – wskazałem na zagadkowe bohomazy.
– Myślisz, dziadku, że to zrobił człowiek pierwotny? – spytał wnuk.
– Na swój sposób niewątpliwie, skoro chwytał się tak nieskomplikowanych sposobów…
Coś mi się jednak przypomniało i uznałem, że dla Benka to będzie interesujące. Bo czy on wie, że cała ta historia z Cro-Magnon jest szalenie tajemnicza? Bardzo długo naukowcy utrzymywali, że człowiek współczesny pochodzi od neandertalczyka, a tu nagle odkryto te jaskinie z kośćmi, ze wszystkim, i okazało się, że mieszkał tam zupełnie inny stwór. Żaden tam garbaty małpolud z łapami do ziemi, lecz normalny gość, całkiem przystojny, wysoki, niewykluczone, że podobny do nas.
– Ale ja nie jestem wysoki – wyrwało się samokrytycznie małemu.
– Będziesz – uspokoiłem go. – Najciekawsze, że kromaniończyk wziął się nie wiadomo skąd, żył w tym samym czasie co ów neandertalczyk, a na koniec zupełnie wyciął go z ludzkiego rodowodu, bo my już nie mamy jego genów.
Po chwili, patrząc w szeroko otwarte oczy malca, wypaliłem z największą rewelacją: otóż są hipotezy, że człowiek z Cro-Magnon był przybyszem z kosmosu, i to on właśnie został naszym przodkiem.
– Z kosmosu?! – sapnął Benio.
– Są takie hipotezy – powtórzyłem. – Całkiem poważne, choć, rzecz jasna, nieudowodnione.
Sądząc z miny Benka, czekał mnie spokojny dzień
Polezie gdzieś w krzaki do ogrodu i będzie mełł zdobyte informacje… Byle tylko nie przekombinował jak kilka dni temu, gdy po obejrzeniu programu popularnonaukowego zabrał się za budowę wyrzutni rakietowej! W domu Malwina poinformowała nas oschle, że dzwoniła mama z sanatorium. Pytała, czy wszystko w porządku i takie tam…
– Nawet nie zapytała, jak tam moja noga! – oburzyła się wnuczka. – Nikt chyba nie ma na tyle wyobraźni, żeby sobie przedstawić, co to znaczy siedzieć z gipsem w wakacje!
– Noga to, kochana, twój najmniejszy problem – rzekłem bezlitośnie. – Kiedy przychodzi korepetytorka?
– O szóstej – burknęła rozeźlona Malwina. – A dziadek, zdaje się, znów namącił Benkowi w tym mikroskopijnym łebku, co? Będą wybuchy, mam się kryć?
Młoda jest pełna żalu do świata. Większość lekcji matematyki w drugim półroczu spędziła razem z jakimś małoletnim Adonisem nad rzeką, a nie w klasie, i tuż przed końcem roku szkolnego nauczyciel doliczył się absencji wykluczającej klasyfikację. Z wielkiej łaski, pod wpływem błagań rodziców zakochanej smarkuli, zgodził się wlepić jej jedynkę, tym samym dopuszczając do poprawki. No i teraz Malwinka ma, jak to mówią młodsi ode mnie, szlaban i musi zakuwać tę matmę. Prawdę mówiąc, ulżyło mi, gdy się dowiedziałem, że złamała nogę, bo sen mi z oczu spędzała myśl, że będę musiał jej strzec. Łatwiej wór pcheł upilnować niż jedną kobietę, nawet nieletnią! Tym bardziej że ślepy nie jestem i widzę, że szalona miłość wcale wnuczce nie minęła: większość czasu zamiast nad książkami spędza z telefonem albo przy komputerze. I nie jestem przekonany, że schowanie przez synową kamerki internetowej coś tutaj zmienia. Teraz też tylko spojrzała wzrokiem zranionego łabędzia i pokuśtykała do lodówki po lody. Już nawet nie miałem serca jej mówić, żeby się nie opychała przed obiadem.
Mały naprawdę się przejął tymi hipotezami
Doprawiałem sos do ziemniaków, gdy w kuchni pojawił się Benek. Pokręcił się, zajrzał do garnków, pociągnął kota za ogon, a potem stanął przy oknie i zagapił się na ogród. Wyraźnie mełł.
– To mówisz, dziadziu – zaczął wreszcie – że kosmici pojawili się znienacka i wygryźli jakoś naszego prawdziwego przodka, tak? Zabili go?
Mam za swoje!
– Nie, nie zabili… Podejrzewam, że byli o tyle sprytniejsi, że on po prostu nie miał przy nich szans. Może i tak by nie przetrwał i, gdyby nie oni, wcale by nas nie było?
Aż mnie zmroziła ta możliwość i przypomniałem małemu, że jednak wciąż mówimy tylko o hipotezach.
– Tak sobie pomyślałem, dziadziu, że może teraz też chcą przysłać kogoś mądrzejszego z tego kosmosu? I teraz my wyginiemy?
Ten dzieciak jest naprawdę niesamowity! Aż strach pomyśleć, co szkoła zrobi z czasem z jego niezwykłym umysłem – każą mu się uczyć jakichś całek albo innego świństwa i cała ta kreatywność przepadnie jak zdmuchnięta wiatrem.
– Ale przecież my jesteśmy mądrzy – próbowałem go pocieszyć, ale spojrzał na mnie żałośnie.
– A mordowanie wielorybów? Dymy z fabryk? Popsute elektrownie atomowe? Wcale nie jesteśmy mądrzy!
Mój syn, a jego tata, się tym interesuje, i jak wraca z pracy w Irlandii, często rozmawiają na te tematy.
– Mówię ci, dziadziu, wymienią nas. Te maziaje na murku to znaki. A w ogrodzie, na grządce z różami, są dziwne ślady. Chcesz zobaczyć?
Obiecałem, że obejrzę zaraz po obiedzie i poprosiłem, żeby poszedł zawołać Malwinę na jedzenie.
– Tylko nic jej nie mów – zastrzegł Benek. – To tajemnica.
Zrobiłem znak, jakbym zasuwał usta na zamek, i poszedłem wyjąć talerze. Mały się przejął, ale nie miałem specjalnego poczucia winy, że wpędzam go w traumę. Raz, bo naprawdę trzeba się sporo nagimnastykować, żeby ukierunkować taki wulkan energii jak on, a ja jestem stary i najbardziej lubię wygrzewać fotel z kawą i fajką. Dwa, bo go znałem – nie załamie się, tylko będzie walczył.
To naprawdę nadzwyczajny dzieciak
Kiedy Malwina uraczyła nas już porcją swoich poobiednich złośliwości i powlokła się obrażona do siebie, wymknęliśmy się z Benkiem do ogrodu. Głównie robiłem zaciekawioną minę, jednak jak zobaczyłem rzeczone ślady w różach, naprawdę oniemiałem… O żesz, chyba to jakiś marsjański koszykarz, rozmiar buta czterdzieści pięć jak nic!
„Może wczesnym rankiem był inkasent i nawet tego nie zauważyliśmy? – zastanawiałem się. – Na upartego można było iść tamtędy, przez ogród do gazowego licznika…”.
– Wielkie, co nie? – podsumował Benek i od razu poinformował, że przymierzył już do podejrzanych śladów buty wszystkich w domu.
Nawet tata nie ma takich kajaków!
– To może być kwestia grawitacji – wyrwało mi się, choć, jak Boga kocham, obiecałem sobie już nie dolewać oliwy do ognia.
Koncepcja Benka i bez tego nabierała kształtu: jego zdaniem, kosmici dążą do wymiany nas na jakiś lepszy gatunek. Zaczną pewnie od ludzi w oznaczonych domach, dlatego przede wszystkim musimy zamalować szyfr na naszym murze.
– Tata ma spray w garażu, zapsikamy to – postanowił mały.
Pomyślałem o minie syna i synowej i uznałem, że nawet atak kosmitów nie skłoni mnie do wzięcia na siebie podobnego ryzyka. Wyjaśniłem więc Benkowi, że zdecydowanie lepiej będzie napis zakleić, może jakimś plakatem. Obcy z pewnością rozumują inaczej niż ludzie, spray to spray, zawsze mogą coś zwęszyć. Jak go nie zobaczą, będą zdezorientowani, i pójdą szukać dalej. I tak oto na murze ogrodu od zewnątrz zawisł ogromny plakat ze Spider-Manem, idolem Benka. Przy okazji mi się przypomniało, jak jedna z sąsiadek dawno temu opowiadała mi o wschodniej metodzie na złodzieja. Jeżeli zostawi ślady, sypie się na nie rozdrobnioną pokrzywę. Kobiecina się zaklinała, że złoczyńcę będą tak stopy piec, że ledwo się będzie ruszał.
Wystarczy obserwować, kto w okolicy kuleje…
– Możemy dać pokrzywę – zamyślił się Benek. – Niech cierpi, to go nauczy, żeby z nami nie zadzierać.
I znów miałem spokój na pół dnia, bo wnusio zbierał i ciął zielsko, tyle że musiałem mu znaleźć rękawiczki. Potem jeszcze coś kombinował, zbył mnie, że myśli o pułapce.
– Na wszelki wypadek, jakby Spider-Man nie pomógł – wyjaśnił.
Nawet Malwina się zainteresowała, co wyprawia smarkacz, bo gdy odprowadzała korepetytorkę do drzwi, natknęła się na brata targającego do ogrodu siatkę po ziemniakach.
– Być może ratuję ci życie – dumnie wypiął pierś Benek.
– Aż strach się bać – mruknęła.
Złośliwa, bo taki wiek, ja to rozumiem, nie pojmuję natomiast dlaczego każdego wieczoru, ledwo się ściemni, zasuwa do swojego pokoju. Ani filmu z nami nie obejrzy, ani w grę żadną nie zagra… Pytałem nawet wczoraj, czy aż tak ją denerwuję, ale zaprzeczyła – podobno śpi, i już.
– Chodzenie z gipsem męczy dwa razy bardziej niż bieganie bez – wyjaśniła. – Ja jestem, dziadek, wrakiem. A nauka też mi wcale dobrze nie robi. Najgorsze wakacje w życiu!
No to co ja mogłem jej poradzić? Dobrze, że synowa już za tydzień wraca z sanatorium, to jakoś ogarnie sytuację, bo ja z dziewczynkami doświadczenia mam zerowe… Zjedliśmy kolację, a potem razem z Benkiem zaległem na kanapie, bo akurat puszczali film o zombie. Sam nigdy nie oglądam, ale z wnukiem podobne dzieła nabierają jakości: albo się zaśmiewamy do łez, albo chowamy pod kołdrę, kiedy robi się zbyt strasznie.
Może kosmici zdążyli już podmienić moją wnuczkę?
Kolejny żywy trup właśnie skradał się w lesie za niewinną dziewczyną, gdy powietrze przeszył przeraźliwy krzyk. Momentalnie znaleźliśmy się z Benkiem pod przykryciem.
– Złapał ją? – zapytał szeptem wnuk.
– Kogo? – odpowiedziałem pytaniem, bo właśnie dotarło do mnie, że wrzask nie pochodził z telewizora.
Mały też się zorientował, że coś jest nie tak, i po chwili gnaliśmy w piżamach do pokoju jego siostry. Zderzyliśmy się z nią w drzwiach.
– Ty cholerny świrze! – złapała Benka za ramiona i trzęsła nim jak szmacianą lalką. – Coś tam wymodził w ogrodzie, co?! Zabiłeś Łukasza!
Zwariowała albo kosmici ją podmienili – jaki Łukasz i czemu ktoś, w dodatku dziecko, miałby go zabijać? Minęła nas, kuśtykając, a my podążyliśmy za nią. W ogrodzie, między krzewami róż, tuż pod oknem wnuczki leżało jakieś indywiduum.
– Mamy go – szepnął Benek.
Potem, gdy już pogotowie odjechało, zawożąc chłopaka na izbę przyjęć, staliśmy w trójkę w bramie. Ja, pełen poczucia winy, Malwina wściekła, a Benek nie do końca zorientowany.
– To był twój chłopak, na pewno nie kosmita? – dopytywał się. – I on wpadł do mojej pułapki?
– Tak, głąbie – burknęła. – Kosmita! Powinieneś się leczyć!
– Czemu właził przez okno? – mały wciąż nie mógł pojąć złożoności międzyludzkich relacji.
– Bo rodzice zabronili jej się z nim spotykać – wyjaśniłem. – Oszukiwali nas, Bóg wie, od jak dawna.
– My się kochamy! – parsknęła wnuczka. – Ale co wy możecie o tym wiedzieć? Zmarnowaliście mi życie!
W sumie ciekawe, jeśli ten cały Łukaszek złamał nogę, to będzie z nich nawet dobrana para… Chociaż wolałbym złapać go zdrowego – zapędziłbym łobuza do koszenia trawnika, a tak będę musiał sam pchać tę nienawistną maszynę.
– Żałuję, że twój luby został uszkodzony – powiedziałem więc.
– Co tu robi ten plakat? – ocknęła się ze stuporu i gapiła na Spider-Mana.
Benek zerwał go jednym ruchem i wskazał tajemnicze litery. Uśmiech rozjaśnił twarz wnuczki.
– Doskonała wiadomość – powiedziała i pokuśtykała w stronę domu.
– Skąd wiesz? – krzyknął za nią Benek. – Rozumiesz ten napis?
– Przecież to proste jak drut! Wszystko Dla Ciebie, Kocham Cię! – wrzasnęła, nawet się nie odwracając.
Patrzyliśmy z wnukiem na siebie, a uliczne latarnie oświetlały nasze zdumione twarze. Może kosmici faktycznie już zdążyli ją podmienić?
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”