– Tyle razy prosiłam, żeby nie dawała jej mama słodyczy – głos Doroty zaczął wchodzić w nieprzyjemne rejestry, a mnie momentalnie zalała krew.
Jak ta gówniara śmie? Zachowuje się, jakbym podawała dziecku truciznę! I to w moim własnym domu, na niedzielnym obiedzie, za który nawet nie zdążyła mi podziękować! Miałam ochotę odpowiedzieć tej histeryczce tak, żeby jej w pięty poszło.
Ze względu na wnusię opanowałam się jednak i nie wdałam w kolejną idiotyczną dyskusję o tym, czy dziecko powinno jeść słodkości. Bo o czym tu dyskutować? W końcu dziadkowie są od rozpieszczania, a od jednej pralinki nikt jeszcze nie umarł.
Zamiast mówić po raz enty te oczywistości, przygarnęłam siedzącą na moich kolanach Hanię do siebie.
Szkoda tylko, że ma taką matkę…
– Dobra ta czekoladka, prawda? A mamusia niepotrzebnie się denerwuje. Masz tu jeszcze jedną na później. Chcesz dwie? Proszę. Kto jak kto, ale babcia ci nie będzie żałować – szeptałam wnusi do ucha, kątem oka obserwując purpurową ze złości Dorotę.
„Oho! Jeszcze chwila, a puści dym uszami. Dobrze jej tak!” – pomyślałam z dziwną satysfakcją.
Wnuczka przylgnęła do mnie całym swoim pięcioletnim ciałkiem, zarzuciła mi na szyję pulchniutkie ramionka i wycisnęła na moim policzku soczystego całusa. Kochana mała!
Że też mój syn wybrał sobie na żonę taką zarozumiałą pannicę! – myślałam, wkładając talerze do zmywarki. Wydaje się jej, że zjadła wszystkie rozumy. Choćby ostatnio, kiedy pytała, czy nie mogłabym zrobić na obiad kaszy gryczanej zamiast odsmażanych ziemniaczków.
„Takie ziemniaki to bomba kaloryczna, mamo. Marek nie powinien ich jeść. Hania też nie” – mądrzyła się nieproszona.
Jakim prawem ta smarkula mówi mi, co jest dla mojego syna najlepsze? Zna go od sześciu lat. Ja od zawsze i dobrze wiem, co lubi. Hanię też dobrze znam. Jak zwykle wyszło na moje: i Marek, i Hania zjedli ziemniaczki z apetytem.
Moja przyjaciółka przeciwko mnie?!
Problemy z synową miałam właściwie od początku. To przez nią mój syn nie miał prawdziwego wesela tylko jakieś idiotyczne przyjęcie dla wybranych gości, na które nie zaproszono ani dalszych kuzynów, choć przecież wszyscy bawiliśmy się na weselu ich córki.
To przez Dorotę pół roku temu cała trójka wyprowadziła się z pięterka do wynajętego mieszkania, choć przecież wybudowaliśmy z mężem dom z myślą o synu, jego przyszłej żonie i dzieciach – żebyśmy byli razem, jak na rodzinę przystało.
Gotowałam im, pomagałam przy Hani. A co mam w zamian? Tyrady pełne dietetycznych mądrości z gazet. Dorota posunęła się do tego, że na moje „przecież nie przywitam wnuczki z pustymi rękami”, dała mi listę drobiazgów, jakichś naklejek i kolorowanek, które mogę dawać Hani zamiast słodyczy. Czy widział ktoś coś takiego?
– Mówię ci, to wariatka. Bardzo ta Hania jest z nią biedna: tego nie może, tamtego jej nie wolno… – powiedziałam przyjaciółce, Janeczce, gdy jak co tydzień spotkałyśmy się na kawie.
To taka nasza tradycja: zawsze po piątkowych zakupach odwiedzamy się na zmianę. Raz ona jest u nas, raz my z Kaziem u niej. I zawsze do kawy jemy wtedy coś pysznego: a to torcik wiedeński, a to serniczek. Dziś Janka podała delikatny biszkopt z wiśniami. Pyszny! Muszę dobrze pokombinować, czym się jej w przyszłym tygodniu zrewanżuję.
– No tak, Elu, ale to przecież Dorota jest matką Haneczki. Nie ty. To ona za nią odpowiada, a więc do niej należy decyzja, co i jak mała ma jadać. Jeśli chcesz znać moje zdanie, uważam, że skoro nie życzy sobie, by jej dziecko dostawało od ciebie słodycze, powinnaś to uszanować. A zresztą Hania faktycznie zrobiła się ostatnio grubiutka… – odpowiedziała Janka, podając mi kolejny kawałek placka.
Myślałam, że eksploduję, ale jakimś cudem zdołałam się opanować.
– A więc uważasz, że krzywdzę własną wnuczkę, tak? – zapytałam lodowatym tonem. – Wiesz co, Janeczko? Nie spodziewałam się, że i ty będziesz przeciwko mnie. Dziękuję za placek i kawę. Kaziu, idziemy! – powiedziałam do męża, który milczał jak zaklęty.
Jak to, nie przyjdziecie na obiad?
Jak ona mogła? – myślałam w drodze do domu. – Przecież kocham wnuczkę nad życie, gdybym mogła, nieba bym jej przychyliła! Hania gruba? Też coś! Wdała się w swojego tatę, ot co. Dorota jest stuknięta, wiadomo. Ale żeby i Janeczka była po jej stronie? Świat się kończy…
Tymczasem zbliżała się niedziela, a wraz z nią rodzinny obiad, czyli coś, z czego nie zrezygnowałabym nawet podczas potopu, gradobicia i trzęsienia ziemi razem wziętych. Niedzielny obiad musi być!
Żeby nie rozpamiętywać przykrości, która tak niesprawiedliwie mnie spotkała, zajęłam się myśleniem o tym, co przygotuję. Na pierwsze rosół z domowymi kluseczkami, bez dyskusji. Ale co z drugim?
Schabowy czy dewolaj z żółtym serem? No i co do tego? Ziemniaczki? A może pyzy, bo dawno nie było? A co na deser? Stary, dobry murzynek czy to fikuśne, zielone ciasto, które wygląda, jakby obrosło mchem?
Pomyślałam, że najlepiej będzie, jeśli zdecyduje Marek. Przy okazji wypytam go, co u Hani.
– Mamo, przepraszam, ale nie przyjdziemy w niedzielę na obiad – usłyszałam, gdy w końcu dodzwoniłam się do swojego syna.
– Dlaczego? Wyjeżdżacie gdzieś? – drążyłam. Marek jednak zaczął coś kręcić: mówił, że mają coś do załatwienia, że Hania zaczęła pokasływać i pewnie będzie chora… Nie uwierzyłam w ani jedno jego słowo. Podobnie jak jego ojciec, nigdy nie umiał kłamać.
– No dobrze, powiem ci prawdę – westchnął, gdy mu wygarnęłam, co sądzę o takich tanich wykrętach. – Postanowiliśmy z Dorotą, że na razie nie będziemy przychodzić na niedzielne obiady. Chcemy zaprosić cię do nas i jeszcze raz poprosić cię, żebyś zaczęła szanować nasze decyzje dotyczące karmienia Hani. Prosiliśmy cię wiele razy, żebyś nie dawała jej słodyczy, a ty wciąż to robisz. Mała przekroczyła 97 centyl. Pediatra powiedział…
– Ty mi nie mydl oczu pediatrą i jakimiś tam centylami, synu! Powiedz otwarcie, że to Dorota cię na mnie napuściła! – wybuchnęłam, a z nerwów aż mi się ręce trzęsły. – Twoja żona potrafi tylko doprawiać sałatę. I ona ma mnie uczyć, jak się karmi rodzinę? Całe życie to robię! I co? Komuś to zaszkodziło?
– Tak – powiedział po chwili milczenia Marek. – Mnie zaszkodziło. I tacie też… Mamo, przecież tata ma zadyszkę po przejściu siedmiu kroków, a ja czuję się jak sześćdziesięciolatek! Nie mam jeszcze czterdziestki, a już dorobiłem się nadciśnienia. Wyprowadziliśmy się między innymi po to, żebym mógł to zrobić. Przy tobie żadna dieta by się nie udała…
Tego już było za wiele. Bez pożegnania odłożyłam słuchawkę.
Nie byłam w stanie słuchać tego dalej
– Co się stało? – zapytał zaniepokojony Kazio, który wszedł właśnie do salonu i ciężko opadł na kanapę.
– Ta wariatka Dorota wszystkich nastawiła przeciwko mnie! – krzyknęłam. – Nie przyjdą w niedzielę! Marek uważa, że go utuczyłam, i że teraz chcę utuczyć jego dziecko! Obwinia mnie o swoje nadciśnienie, wyobrażasz sobie? Za ciebie też mi się oberwało.
– Nie krzycz i porozmawiajmy spokojnie – powiedział mój mąż. – Spójrz prawdzie w oczy, kochanie. Zobacz, jak wyglądasz… No dobrze, jak ja wyglądam. I Marek. Może… Może faktycznie warto coś zmienić w tym naszym jedzeniu? Jest pyszne i nikt na świecie nie gotuje lepiej niż ty, ale…
– I kto to mówi? – wysyczałam. – Kim jesteś i co zrobiłeś z moim mężem, co? Tym, który zawsze twierdził, że nie jest królikiem i na zieleninie długo nie pociągnie. A pamiętasz, Kaziu, ile pierogów potrafisz zjeść naraz, hę?
– No tak, kochanie, ale…
Poszłam do sypialni, z hukiem zatrzaskując za sobą jej drzwi, i zabrałam się za porządkowanie szafy. Zawsze tak robię, żeby ukoić nerwy: wyciągam wszystko, i – półka po półce – układam na nowo; jak to mówią, porządek w domu to porządek w głowie.
Pomogło i tym razem. Choć nadal byłam bardzo rozżalona, czułam, jak powoli wyparowuje ze mnie złość. „Boże, jaka ona wielka!” – pomyślałam zdziwiona, wyciągając z szafy górę od piżamy Kazia.
Wzięłam bluzę i poszłam z nią do salonu. Chciałam pokazać ją Kazikowi i uratować popsute popołudnie, śmiejąc się z nim z idiotycznej rozmiarówki. Gdy stanęłam w drzwiach, nagle jakbym oprzytomniała.
Nie, żebym wcześniej nie zauważyła, że Kazik jest mocno przy kości. Podeszłam do dużego lustra w przedpokoju. No tak: niewątpliwie jestem szczuplejsza od męża, ale prawda jest taka, że ze mną też nie jest dobrze. A co z Markiem i Hanią?
Popełniłam tak wiele błędów!
Przygotowałam sobie herbatę z cytryną i wyjęłam z szuflady album z rodzinnymi zdjęciami. A potem długo i uważnie im się przyglądałam. Zwłaszcza tym, które zrobiłam podczas ostatniej Wielkanocy.
Gdy tak siedziałam z albumem na kolanach, przed oczami stanęła mi scena sprzed wielu lat. Mój mąż, sięga po pierogi, które właśnie odcedziłam. Nie może się doczekać swojego ulubionego dania. Śmieję się, daję mu ścierką po łapach, bo przecież muszę jeszcze polać je tłuszczykiem ze skwarkami. Kazik zjada dziesięć sztuk. „Czysta poezja” – chwali.
Rozpiera mnie duma: świetna ze mnie żona. „Chcesz dokładkę?” – pytam. Chciał.
I jeszcze jedno wspomnienie, z placu zabaw, na którym zeszłego lata byłam z Hanią: dzieci skaczą po drabinkach sprawnie jak małpki, a moja wnusia z trudem gramoli się na niewielką karuzelę.
– Oni ciągle mi uciekają! – mówiła.
Gdy uświadomiłam sobie, że takich wspomnień mam dziesiątki, rozpłakałam się.
Postanowione: muszę coś zmienić w tym naszym jedzeniu. I zmienię, tylko jeszcze nie wiem, od czego zacząć. Może raczej od rozmowy z Dorotą?
Czytaj także:
„Jestem tchórzem. Boję się własnej córki, dlatego wciąż nie przyznałem się, że zastąpiłem jej matkę nową kobietą”
„Myślałam, że gdy urodzę dziecko, uwolnię się od matki. Niestety. Wciąż byłam marną kukłą w jej teatrze marionetek”
„Żyłam w chorym trójkącie. Ja, mój ukochany i jego matka. Poddałam się, nie byłam w stanie wygrać z tą paskudną kobietą”