Poświęciłem mu całe swoje życie, pracowałem tylko po to, by jemu nie brakowało niczego. Miał wszystko, o nic nie musiał się starać…
Kiedy zmarła moja żona, Bartek miał ledwie pięć lat. Ja sam dopiero przekroczyłem trzydziestkę. Poświęciłem się pracy zawodowej i wychowaniu syna, zapominając o swoim życiu osobistym. Jedno i drugie dawało mi tyle satysfakcji i przyjemności, że naprawdę nie tęskniłem za stałym związkiem z kobietą.
Bartek uczył się bardzo dobrze, miał świetnie wyniki w różnych zawodach sportowych. Mogłem być z niego naprawdę dumny. I byłem! Ale nie tylko dlatego, że osiągał tak wiele. Powodem mojej dumy był również fakt, że mieliśmy ze sobą wspaniały kontakt.
Podczas gdy Bartek chodził do gimnazjum, nasłuchałem się, z iloma problemami wychowawczymi zmagają się rodzice rówieśników mojego syna. Ja zaś mogłem się tylko uśmiechać. Nie miałem z nim problemów, dostawał dużo swobody i wiedział, jak z niej skorzystać. Właściwie niczego mu nie zabraniałem, nie robiłem żadnych wyrzutów, a jeśli chciał coś dostać, to mu to kupowałem, wiedząc, że nie popsuję mu charakteru ani go „nie rozpuszczę”.
Starałem się z nim jak najwięcej przebywać, choć na przeszkodzie stała moja praca. Pochłaniała dużo czasu, ale dobrze zarabiałem. Syn to rozumiał i nawet nie miał do mnie pretensji, że czasem wracałem późno do domu albo byłem zajęty w weekend. Piąłem się więc po szczeblach kariery. Doszedłem do stanowiska dyrektora i właściwie kolejnym krokiem mógł być tylko wyjazd zagraniczny. Postanowiłem zawczasu pogadać o tym z Bartkiem…
Nie ucieszył się z tego faktu, lecz powiedział, że oczywiście pojedzie ze mną. Chociaż wolałby, żeby ten awans nastąpił dopiero za kilka lat, gdyż wtedy miałby wybór, gdzie studiować: tam, gdzie mnie skierują, czy w kraju. Takie mądre podejście syna ponownie napełniło mnie dumą. Teraz ze spokojem oczekiwałem przyszłości, zupełnie nie biorąc pod uwagę innej, że tak powiem, bardziej drastycznej możliwości.
Nie mogłem znaleźć pracy
Jak chyba każdy człowiek na wyższym stanowisku uważałem się za niezastąpionego. Miałem zresztą naprawdę świetne kontakty z londyńską centralą firmy. Nie przewidziałem, że nasza korporacja może połączyć się z inną. Od razu zaczęła się nerwówka, bo było jasne, że prawie połowa pracowników trafi w ciągu najbliższych miesięcy na bruk. Musiałem starać się jeszcze bardziej niż poprzednio. I bywać rzadziej w domu. Wytłumaczyłem to synowi.
– Nie martw się, tato – powiedział Bartek. – Ja przecież teraz muszę się przygotować do końcowych egzaminów i zdecydować się na jakieś liceum. Mam dużo pracy. Tak jak ty.
– Jesteś świetny – powiedziałem do syna i przytuliłem go. – Żałuję, że nie mogę ci poświęcać więcej czasu…
– Jakbyś był bezrobotny, miałbyś dla mnie całe mnóstwo czasu.
– Nawet tak nie żartuj! – pogroziłem mu palcem, lecz humor mnie nie opuszczał.
Przesądni pewnie by pomyśleli, że to, iż zwolniono mnie pół roku później, było skutkiem tamtego żartu. Ale ja wiedziałem, że wina leży po mojej stronie.
Zwyczajnie nie miałem już siły pracować jak dwudziestoparolatek. Bo przecież miałem tych lat już ponad czterdzieści. Plusem nowej sytuacji był fakt, że mogłem z Bartkiem pojechać na trzytygodniowe wakacje i wreszcie nie musiałem odbierać telefonów z firmy. To było wspaniałe, radosne i beztroskie lato, pierwszy raz od dawna spędziłem z synem tak wiele czasu.
Po powrocie ze wspólnych wakacji wysłałem Bartka na obóz językowy, a sam zacząłem szukać pracy. Niestety, z moimi kwalifikacjami okazało się to zadanie wręcz niewykonalne. Oczywiście ja chętnie zgodziłbym się na niższe stanowisko i niższą pensję. Ale nikt jakoś nie miał ochoty mieć za podwładnego byłego dyrektora. Wiadomo, taki ma własne zdanie, pewnie się będzie mądrzył, a cudze polecenia podważał.
Aż do końca roku nie udało mi się znaleźć pracy. Bardzo starałem się, żeby to nie odbiło się na poziomie naszego życia, dlatego wieloletnie oszczędności dość szybko topniały. Zrozumiałem, że jeśli nie znajdę pracy przez kolejny rok, ja i mój syn zostaniemy bez środków do życia. Dlatego na początku grudnia powiedziałem Bartkowi:
– Przykro mi, synu, ale w tym roku nici z naszego bożonarodzeniowego wyjazdu na narty w Dolomity.
– Jest aż tak źle?
– Aż tak to może nie. Ale musimy zacząć trochę oszczędzać.
– To może dasz mi na wyjazd ze znajomymi z liceum? To będzie tylko połowa kosztów – puścił do mnie oko. – Bo przecież jedzie połowa z nas.
Zgodziłem się, ciesząc się w myślach, że przynajmniej jeden z nas porządnie wypocznie. Potem jednak okazało się, że to nie będzie połowa, lecz trzy czwarte poprzednich kosztów. Znajomi Bartka wybierali się do dość drogiego kurortu, do którego nawet ja, nawet ze swoją dyrektorską pensją, nie zdecydowałbym się jechać.
Jednak nie chcąc robić synowi przykrości, wytłumaczyłem sobie, że oszczędzać zaczniemy po Nowym Roku. Jeszcze wtedy naiwnie wierzyłem w to, że uda mi się coś znaleźć, i wcale nie będziemy musieli oszczędzać.
Niestety, po Nowym Roku sytuacja na rynku pracy dla ludzi z moimi kwalifikacjami wcale się nie poprawiła i musieliśmy mocno zacisnąć pasa. Bartek niby to rozumiał, widziałem jednak, że jest niezadowolony, kiedy odmawiałem mu pewnych rzeczy. Nie były to jakieś szczególne fanaberie, chciał głównie tego, co do tej pory przez wiele lat dostawał – ubrania lepszych marek, różne gadżety…
Czasami się jednak uginałem i wysupływałem z konta większą sumę na coś, o czym marzył Bartek. Debet rósł więc błyskawicznie, zaczęliśmy żyć na kredyt.
Wbrew oczekiwaniom, wcale nie spędzałem z synem więcej czasu niż dawniej. Kiedyś to ja przesiadywałem w firmie do nocy, teraz on wracał ze szkoły coraz później, tłumacząc się dużą ilością zajęć pozalekcyjnych. Czułem, że mnie okłamuje, lecz wolałem tego nie sprawdzać. Chyba ze strachu, jak bardzo zmieniłyby się nasze doskonałe relacje…
Zdesperowany zacząłem szukać jakiegokolwiek zajęcia. W końcu zgodziłem się przyjąć posadę kasjera w supermarkecie. Facet, który mnie zatrudniał, chyba miał z tego powodu niezły ubaw – w końcu nie co dzień siada przy kasie były dyrektor międzynarodowej korporacji… Sam przed sobą się tego wstydziłem, synowi zaś po prostu skłamałem, że jestem zastępcą kierownika. To tłumaczyło moje niewielkie zarobki, dając mi lepsze samopoczucie.
Pensja kasjera tylko lekko oddaliła wizję bankructwa. O wakacjach z synem nawet już nie marzyłem, nie było mnie na nie stać. Gdy sprzedałem swoje auto, ledwo udało mi się spłacić długi.
Ostatecznie musiałem przykręcić Bartkowi kurek z wydatkami, co bardzo się mu nie spodobało. Pokłócił się ze mną, powiedział nawet, że jestem kompletnie do niczego, że nie sprawdziłem się jako ojciec. Ale po godzinie mnie za to przeprosił. Jeszcze wtedy były w nim jakieś resztki szacunku dla mnie…
Zaczął okropnie mnie traktować
To wydarzyło się w piątkowe popołudnie. Zauważyłem go dopiero, gdy stanął w kolejce do mojej kasy. Był ze znajomymi, zajęty rozmową z jakąś koleżanką… Kiedy mnie zobaczył, otworzył szeroko usta ze zdziwienia. Potem rozejrzał się uważnie i, ku zdziwieniu znajomych, chwycił ich wspólny koszyk i pobiegł w kierunku odległej kasy, mówiąc, że tam jest mniejsza kolejka.
Poczułem się straszliwie upokorzony.
– Dlaczego uciekłeś? – zapytałem Bartka, gdy wrócił wieczorem do domu.
– Dlaczego mnie okłamałeś? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Bo ja… wiesz…
– Wiem. Wstydziłeś się mi przyznać. To teraz rozumiesz mnie.
– Masz rację, powinienem ci powiedzieć. Żałuję, że tego nie zrobiłem.
– Bardzo dobrze, że tego nie zrobiłeś. Przynajmniej kilka dni dłużej cię szanowałem – wysyczał.
W pierwszej chwili pomyślałem, że to musi być z jego strony jakiś żart.
– Nie mów tak, synu.
– A co mam mówić? Znajomym w zeszłym roku się pochwaliłem, że zaraz wyjadę z ojcem gdzieś za granicę. Teraz im się muszę cały czas tłumaczyć, dlaczego nie dostałeś tego awansu i wciąż jesteś tylko zwykłym dyrektorem w Polsce! – krzyczał z wściekłością. – I co ja im teraz powiem?! Że mój stary stoczył się na dno, że został marnym kasjerem w supermarkecie? Przecież ta robota to największy obciach świata!
– Zamknij się, gówniarzu! – chyba pierwszy raz w życiu podniosłem na niego głos. – Za dobry dla ciebie byłem. Ale teraz to się skończy. Od dzisiaj nie dostajesz na nic ani grosza!
– Skoro wolisz, żebym ukradł albo zaczął handlować prochami…
Nie wierzyłem, że spełni swoją groźbę. Okazało się jednak, że nie znam własnego syna. Kilka dni później ze zgrozą zobaczyłem, jak wyprowadza go ochrona w moim supermarkecie. Wiedziałem, co zrobił, i że zrobił to na złość mnie. Ale też wiedziałem, jak potrafią zachowywać się nasi ochroniarze wobec małoletnich złodziejaszków. Dlatego błyskawicznie zostawiłem kasę i pobiegłem za nimi.
To był błąd. Może, gdyby Bartek dostał parę szturchańców, czegoś by się nauczył. Tymczasem ja zapłaciłem za rzeczy, które chciał ukraść, i jeszcze dałem kilkaset złotych łapówki ochroniarzom za to, żeby zechcieli go puścić wolno. Niestety, ten gest ojcowskiej miłości kosztował mnie dużo więcej. Następnego dnia zwolniono mnie za nieuprawnione opuszczenie stanowiska pracy.
Nie przypuszczałem jednak, że najgorsze jest dopiero przede mną. Od tego dnia mój syn zgotował mi piekło. Jawnie mnie lekceważył i poniżał. Już nie prosił mnie o pieniądze. Po prostu zabierał mi je z portfela, a kiedy zabrakło mi gotówki, zażądał, żebym dał mu kartę do bankomatu. Jeśli nie chciałem tego zrobić, krzyczał na mnie, a raz brutalnie mnie popchnął i rzucił jeszcze:
– Sam tego chciałeś, nieudaczniku!
Bartek przewyższa mnie o głowę, jest zdrowy, silny i bezczelny. Zacząłem się go zwyczajnie bać i schodzić mu z drogi. Nie dopytywałem się też, skąd nagle zaczął mieć pieniądze na różne rzeczy. Kiedy pewnego dnia przyszła po mojego syna policja, żeby go aresztować, odczułem nawet coś w rodzaju ulgi.
Bartek jakiś czas temu skończył osiemnaście lat, więc nie musiałem uczestniczyć w jego przesłuchaniach. Jak mogłem mu zresztą pomóc? Na adwokata nie było mnie stać. Poza tym nie chciałem wiedzieć, co dokładnie zrobił. Wtedy jeszcze bardziej bym odczuł, jak wielką klęskę wychowawczą poniosłem.
Kilka miesięcy później do moich drzwi zapukał jakiś ogolony na zero chłopak. Nie przedstawił się, tylko wręczył mi kartkę złożoną na czworo.
– To od Bartka – powiedział, po czym odwrócił się i zbiegł po schodach.
Drżącymi rękami rozłożyłem kartkę i zacząłem czytać:
„Ty gnoju! Zostawiłeś mnie samego! I to ma być ojciec?! Nie zapomnę ci tego. Dostałem dwa lata, ale wyjdę najwyżej za półtora. Dorwę cię i zapłacisz mi za to. Mam kumpli, którzy mi pomogą. Zacznij się bać!”.
Od razu spełniłem „polecenie” syna. Śmiertelnie się przestraszyłem.
Wkrótce sprzedałem swoje mieszkanie i wyjechałem na drugi koniec Polski. Udało mi się nawet zmienić nazwisko. Już pod nowym znalazłem pracę w supermarkecie i zacząłem się jakoś urządzać. Ale wciąż się boję tego, że syn mnie znajdzie. I tego, jak złym stał się człowiekiem.
Czytaj także:
„Moja 60-letnia sąsiadka zachowywała się i ubierała jak nastolatka. Tłumy facetów wychodziły od niej nad ranem”
„Po diagnozie zgotowałam mężowi piekło, bo wiedziałam, że i tak odejdzie do zdrowej kobiety. Nie chciałam żyć złudzeniami”
„Ja uratowałam mu życie, a on skradł mi serce. Zupełny przypadek pozwolił mi odnaleźć prawdziwą miłość”