„Syn gonił za karierą, zamiast zakładać rodzinę. Kobiety były dla niego >>za głupie<<. W końcu wziął ślub z wyrachowania”

mąż pociesza żonę fot. Adobe Stock, Liubomir
„Nigdy nie był specjalnie uczuciowy, nie potrzebował bliskości. Zawsze na pierwszym miejscy były u niego książki i nauka. Dopiero po pewnym czasie zaczął pisać krótkie maile, informować nas, jak żyje, gdzie pracuje i mieszka. Przysłał trochę zdjęć, żebyśmy mogli zobaczyć. Wszystko było piękne i wyglądało na drogie, luksusowe. Inny świat”.
/ 04.08.2022 18:30
mąż pociesza żonę fot. Adobe Stock, Liubomir

Długo czekaliśmy z mężem na narodziny Mareczka. Chociaż bardzo się staraliśmy, jakoś nie zachodziłam w ciążę. Trwało to i trwało, lekarze mówili, że wszystko jest w porządku, a ciąży jak nie było, tak nie było. Dopiero dziesięć lat po ślubie na świat przyszedł nasz wyczekany, wymarzony synek.

Już w przedszkolu zorientowałam się, że Marek różni się od innych dzieci, ale w sensie pozytywnym. To, że wcześnie zaczął mówić, artykułował słowa wyraźnie i łatwo budował zdania, przyjęliśmy jako normalne i cieszyliśmy się tym. W przedszkolu opiekunka zwróciła nam uwagę, że mały momentalnie zapamiętuje wszystkie wierszyki i piosenki.

– Państwa syn ma genialną pamięć – wychwalała go. – W ogóle jest bardzo zdolny, jego rysunki są o wiele lepsze, dojrzalsze niż prace dzieci w jego wieku.

Byliśmy z niego dumni, ale nie doszukiwaliśmy się w nim niczego szczególnego. Pracowałam jako sprzedawczyni, mąż był kierowcą, tworzyliśmy przeciętną rodzinę. I dlaczego to my mielibyśmy mieć szczególnie uzdolnione dziecko?

– Może po prostu dzieciaki w grupie są słabe – zastanawiał się Witek, mój mąż. – I na ich tle nasz syn jest taki zdolny.

– Pewnie masz rację – przytakiwałam.

Jednak kiedy Marek w wieku czterech lat sam nauczył się czytać, uznaliśmy, że rzeczywiście musi być zdolniejszy niż inne dzieci. Od dziecka wiecznie ślęczał nad książeczkami, oglądał obrazki i o wszystko wypytywał: Był bardzo dociekliwy.

– Mamusiu, a jaka to literka? A ta to jaka? A ta jak się nazywa?

Czasem odpowiadałam mu cierpliwie, czasem się denerwowałam, kiedy byłam zajęta, a mały zawracał mi głowę. Nigdy jednak nie pomyślałam, że on te wszystkie literki zapamiętuje, że nauczy się je składać w wyrazy.

Nie wiedzieliśmy, czy się cieszyć, czy nie

Wieczorny rytuał to była zawsze przeczytana jedna bajka lub wierszyk. Synek tak kochał te książeczki, że nie mogłam odmawiać. Pewnego wieczoru jednak oznajmił:

– Mamusiu, dzisiaj ja ci przeczytam „Lokomotywę”, dobrze?

Patrzyłam na niego bezbrzeżnie zaskoczona, aż w końcu zapytałam:

– Całego wierszyka nauczyłeś się na pamięć? Zapamiętałeś go, choć jest tak długi?

– Nie na pamięć – wyjaśnił poważnie mały. – Ja ci przeczytam.

– Przecież nie znasz literek.

– Znam, sama mi przecież, mamusiu, mówiłaś jak się nazywają.

Z powagą, powoli i dokładnie mój czteroletni synek czytał mi wiersz Tuwima. Słuchałam, ale nie mogłam uwierzyć, wydawało mi się, że on naprawdę zna wiersz na pamięć i tylko udaje, że go czyta. Przyniosłam z półki nową książeczkę, której jeszcze razem nie czytaliśmy, i podałam synkowi.

– Poczytaj teraz tę.

Jacek zrobił to bez zarzutu. Czytał powoli, czasem się zacinał, ale naprawdę umiał czytać. Gdy skończył czytać wybrany przeze mnie fragment, był dumny i blady.

Następnego dnia poszłam porozmawiać z wychowawczynią z przedszkola, pytałam, czy może tam ktoś uczył synka czytać.

– Nie, dokonał tego sam. Mnie to nie dziwi, przecież mówiłam, że mają państwo bardzo uzdolnione dziecko – stwierdziła spokojnie – należałoby te zdolności pielęgnować i rozwijać, wysłać chłopca do dobrej szkoły, na dodatkowe zajęcia językowe...

Oboje z mężem nie wiedzieliśmy, czy się cieszyć, czy nie. Owszem dobrze mieć mądre dziecko – lepiej takie, niż głupie – ale zbyt bystre to chyba też niedobrze. Nas nie bardzo było stać na te dodatkowe zajęcia ani prywatne, drogie szkoły. Marek chodził do zwykłego, państwowego przedszkola i miał iść do takiej samej szkoły. Nigdy nie myśleliśmy o niczym innym.

Kiedy nasz syn poszedł do pierwszej klasy umiał już nie tylko czytać, ale pisać i liczyć.

Z łatwością dodawał, odejmował i to wcale nie w zakresie dziesięciu, a o wiele, wiele wyżej. Wszystkie te umiejętności opanował sam, od czasu do czasu podpytując nas od niechcenia. Po miesiącu szkoły wychowawczyni wezwała nas na rozmowę, prosiła, żebyśmy koniecznie przyszli oboje.

– Marek, co narozrabiałeś? – Witek próbował dowiedzieć się od syna, o co chodzi. Mały wzruszył ramionami i odparł spokojnie.

– Nic.

– Jeśli tak, to po co twoja wychowawczyni nas wzywa?

– Nie wiem – zastanowił się – może za dużo umiem.

Popatrzyliśmy na siebie z Witkiem znacząco.

– Może rozmawiasz z kolegą, kiedy pani każe coś robić? – zapytałam.

– Nie rozmawiam, ale… – zawahał się.

– No co?

Czytałem książkę pod ławką.

– Nie wolno tak robić.

– Ale mnie się nudzi, jak pani każe pisać tę samą literkę w całej linijce. A wszystkie inne dzieci tak to wolno robią, że jak wcześniej skończę, to sobie czytam książkę. Przecież czytanie to nic złego, prawda? – zawsze potrafił znaleźć odpowiednie argumenty.

Jasne, że dla naszego syna pisanie pojedynczych literek w zeszycie w trzy linie było zajęciem mało inspirującym.

Coraz bardziej się od nas oddalał

Obawiałam się, że wychowawczyni zwróci nam uwagę, że nasze dziecko źle się zachowuje, jest nieposłuszne i nie wykonuje poleceń. Jednak wcale tak nie było. Usłyszeliśmy coś, co z jednej strony wcale nas nie zaskoczyło, a z drugiej nie ucieszyło.

Państwa syn przerasta swoich rówieśników przynajmniej o dwie klasy. Sądzę, że po zrobieniu testów psychologicznych mógłby pójść do trzeciej klasy, a do drugiej na pewno – usłyszeliśmy od nauczycielki.

Skierowano nas, a właściwie synka, na szereg przeróżnych testów i spotkań z psychologiem. Po tych wszystkich rozmowach zaczął uczęszczać do klasy trzeciej. Martwiłam się, że chociaż jest zdolny i umie sporo, może jednak nie poradzić sobie wśród starszych dzieci. Myliłam się jednak. Jacek momentalnie dorównał do innych kolegów i koleżanek, a potem bardzo szybko został najlepszym uczniem w klasie.

– Mają państwo wyjątkowo uzdolnionego syna – słyszeliśmy na wywiadówkach.

Marek w mig przyswajał nowe wiadomości. Poza tym był niezwykle dociekliwy, miał wiele rozległych zainteresowań, tak że czasem to nauczyciele nie nadążali za nim. Wygrywał olimpiady i konkursy na szczeblu szkoły, województwa, nawet kraju. Poza tym już w szkole podstawowej otrzymał stypendium dla szczególnie uzdolnionych dzieci i dostawał nagrody pieniężne: a to od prezydenta miasta, a to od fundacji. Zanim zdał maturę, miał już otwartą drogę na studia w najlepszych uniwersytetach.

Wybrał Jagielloński, chyba dlatego, że zawsze pragnął mieszkać w Krakowie. Oboje z mężem byliśmy bardzo dumni z syna, tylko że im był starszy, tym mniej mieliśmy wspólnych tematów, tym bardziej się od nas oddalał. 

Po skończeniu studiów nie wrócił już do naszego miasteczka. Zresztą, co niby miałby tu robić?! A w Krakowie pracował dla jakiegoś ogromnego biura prawnego. Mimo że sporo zarabiał, to mu nie wystarczało. Zamierzał założyć własną firmę. Szybko kupił sobie piękne mieszkanie w nowoczesnym apartamentowcu. Córki mojej siostry powychodziły za mąż, miały już własne dzieci, a nasz Marek ciągle tylko pracował i się dorabiał. Odwiedzał nas rzadko, twierdził, że nie ma na to czasu.

– Synu, zwolnij trochę – prosiłam, kiedy wreszcie udało mi się z nim zobaczyć.

– Kiedy w końcu przedstawisz nam narzeczoną? – pytał z krzywym uśmiechem Witek.

– Dajcie spokój, nie mam na to czasu – odpowiadał Marek.

– Nie masz czasu na założenie rodziny? Całe życie chcesz być sam?

– Chyba nie, ale co ja zrobię, kiedy te dziewczyny są takie głupie. O czym ja miałbym z nimi rozmawiać?

Kiedy tak mówił, sama zaczynałam czuć się głupia i niedouczona. Witek chyba też, bo milkł i robił się smutny. Któregoś razu po wyjeździe Marka powiedział:

– Chwilami wolałbym, żeby nasz syn skończył byle jaką zawodówkę i pracował jako kierowca albo fryzjer. Może wtedy znalazłbym z nim wspólny język.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, czasem też bym tak wolała.

Na ostatnie święta Marek nie przyjechał do domu. Pojawił się miesiąc wcześniej z nowiną, że wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Dostał tam jakiś kilkumiesięczny staż i za dwa tygodnie musiał być na miejscu.

– Przecież to na drugim końcu świata – załamałam ręce. – Zostawisz nas  tutaj samych? Mamy tylko ciebie! A może już nigdy stamtąd nie wrócisz?

Roześmiał się tylko.

– Nie wymyślaj, mamo, proszę cię! W dzisiejszych czasach odległości niewiele znaczą, przecież to tylko kilka godzin lotu. Zresztą to dla mnie wielka szansa, za nic z niej nie zrezygnuję!

Witek przez cały czas nie odezwał się ani słowem. Dopiero przy pożegnaniu przygarnął Marka, poklepał po plecach i powiedział:

– Niech ci się tam wiedzie, synu.

– Będę dzwonił, będę się odzywał, będziemy się kontaktować przez Internet – obiecał.

Zrobił to z wyrachowania?

Po przyjeździe dał znak, że wszystko u niego w porządku, a potem długo milczał. W sumie nie powinno nas to dziwić, przecież znaliśmy swojego syna, nigdy nie był specjalnie uczuciowy, nie potrzebował bliskości. Zawsze na pierwszym miejscy były u niego książki i nauka. Dopiero po pewnym czasie zaczął pisać krótkie maile, informować nas, jak żyje, gdzie pracuje i mieszka. Przysłał trochę zdjęć, żebyśmy mogli zobaczyć. Wszystko na tych zdjęciach było piękne i wyglądało na drogie, luksusowe. Inny świat.

On już stamtąd nie wróci – pokiwał głową Witek. – Zobacz, jak tam jest. W Polsce nigdy się czegoś takiego nie dorobi.

– Chyba masz rację – zgodziłam się.

Po kilku miesiącach nasz syn przedstawił nam przez Internet swoją narzeczoną. Oboje nie potrafiliśmy ukryć zaskoczenia. Marek, który uparcie twierdził, że dziewczyny są głupie i nie ma o czym z nimi rozmawiać, nagle stwierdził, że się żeni. I to z dziewczyną... o ciemnej skórze. Nasza przyszła synowa miała na imię Viki, była śliczna. A poza tym, co nas najbardziej zaskoczyło, wcale nie była jakimś naukowcem, prawnikiem, ani nikim specjalnie wykształconym, tylko zwykłą przedszkolanką.

– I nagle masz o czym z nią rozmawiać? – nie wytrzymał Witek.

– Daj spokój, tato, jakie to ma znaczenie. Po prostu kocham ją. I ona mnie.

– Ale ona jest czarna, synu – szepnęłam.

– To też nie ma znaczenia, mamo – odparł. – Tutaj nie ma to żadnego znaczenia.

– Ale u nas... – zaczęłam.

– Mamo – przerwał mi – ja chyba już tutaj zostanę. Tu jest inne życie, łatwiejsze, prostsze. Tu mam inne perspektywy, inne zarobki. Tu dla dzieci jest lepsza przyszłość.

Pewnie tak, ale my z mężem pragnęliśmy mieć syna, jedynego syna, przy sobie. Niestety on już podjął decyzję i układał sobie życie daleko od nas. Miał własne plany, a o nas wcale nie myślał.

Szybko wzięli ślub, chyba potrzebował jakichś dokumentów, żeby mógł tam legalnie zostać i pracować. Okazało się również, że Viki ma bardzo bogatych i ustosunkowanych rodziców. Jej ojciec załatwił Markowi dobrze płatną i bardzo satysfakcjonującą pracę. Nie dopytywałam o szczegóły.

– Czy myślisz, że Marek mógł ożenić się z tą Viki ze względu na znajomości jej ojca? – zapytałam męża, bo bardzo mnie to męczyło.

– Mam nadzieję, że nie – odpowiedział, ale po wyrazie jego twarzy widziałam, że wcale nie był tego pewien.

Marek od kilku lat mieszka w Stanach Zjednoczonych. Od wyjazdu ani razu nie był w Polsce. Kontaktujemy się przez Internet, oglądamy zdjęcia jego coraz piękniejszego domu, słuchamy opowieści o coraz lepszej pracy, coraz wyższych stanowiskach. Cieszymy się oczywiście, że naszemu dziecku dobrze się wiedzie, że jest szczęśliwe i usatysfakcjonowane, ale wolelibyśmy mieć go gdzieś bliżej siebie.

Dziś mamy już dwoje wnuków, Kevina i Amandę. Oboje są ciemni, podobni do matki. Kevin ma siedem lat, a Amanda pięć. Żadne z nich, niestety, nie mówi po polsku. Raz jeden próbowałam zwrócić Markowi uwagę, że mógłby coś z tym zrobić, zapisać dzieciaki do polskiej szkoły, ale nasz jedyny syn  tylko lekceważąco wzruszył ramionami.

– Niby po co? Tu jest ich świat, tu polski nie jest im potrzebny – stwierdził.

Miałam wielką ochotę wrzasnąć, że może babcia chciałaby z wnukami choćby przez Internet porozmawiać, ale ugryzłam się w język. I tak zrobią, jak zechcą.

W tym roku Marek obiecał, że przylecą do Polski na wakacje, wszyscy czworo. Chce pokazać żonie i dzieciom swoją ojczyznę. Zaplanował ten przylot na sierpień, a my z Witkiem szykujemy się już teraz. Chcę, żeby wszystko było jak najlepiej, jak najpiękniej. Wiem, że nie przebijemy bogactwa, w którym oni żyją tam u siebie, w Stanach, ale zrobię wszystko, żeby mojej synowej i wnukom podobało się w Polsce, żeby zabrali stąd miłe i dobre wspomnienia. Może kiedyś dzieci Marka będą jeszcze chciały przyjechać do starych dziadków...

Czytaj także:
„Matka wyrzuciła mnie z domu, bo wybrałam >>nie tego<< faceta. Gdy zaszłam w ciążę, uznała, że umarłam za życia”
„W urodziny chciałem się upić, by zapomnieć o samotności. Z letargu wyrwał mnie telefon, który zmienił moje życie”
„Moja przyjaciółka wydawała fortunę na remonty, żeby bratowa jej nie krytykowała. Ciągle wytykała jej biedę i brak gustu”

Redakcja poleca

REKLAMA