Święty Mikołaj spełnia życzenie dziecka. Z życia wzięte

List do św. Mikołaja - z życia wzięte fot. Fotolia
Znalazłem list dziecka do Św. Mikołaja. Zawierał bardzo nietypową prośbę...
/ 23.05.2019 11:12
List do św. Mikołaja - z życia wzięte fot. Fotolia

Wciąż mam w pamięci tamten grudniowy dzień sprzed roku. Nad miastem wisiały chmury, siąpiła mżawka. Dzień zaczął się źle. Już o szóstej pokłóciłem się z Iloną, którą obudziłem, szykując się do pracy. Czy to moja wina, że zaczynam robotę tak wcześnie? W moim kurierskim fachu to normalne. Przesyłki trzeba dostarczać od początku dnia. Żona pracowała natomiast w hipermarkecie, na zmiany. Ciągle się więc mijaliśmy. Ja zrywałem się, kiedy za oknem panowała ciemność, a ona akurat odsypiała niedzielę. Normalna rzecz, nie ma się o co kłócić. Niestety, coraz częściej się nam to zdarzało. Sprzeczki, złośliwości… Gdzie się podziała miłość, z którą – jedynym kapitałem, jaki zabraliśmy ze sobą z rodzinnego Garwolina – zaczynaliśmy życie w Warszawie?



Niedługo później ruszyłem w miasto wyładowanym po dach furgonem. Poszaleli ci ludzie przed świętami! Dostałem tyle przesyłek, że nie było szans skończyć przed wieczorem.




Wracałem właśnie do auta po wniesieniu piekielnie ciężkiej paki do starszej pani, która załamywała ręce, że nie ma kto jej tego wtachać na 3. piętro, gdy już z daleka zobaczyłem za wycieraczką jakiś papier. Czyżby mandat za złe parkowanie? Podbiegłem, wyciągnąłem mokrą kopertę. Nie, całe szczęście. W miejscu adresata, jakaś dziecięca ręka, napisała chwiejnym i nieporadnym pismem: „Do Świętego Mikołaja”, a z tyłu: „Pawełek Kuś, lat 7” i adres domu, z którego właśnie wyszedłem. Najwyraźniej dzieciak uznał, że list do grubego faceta z siwą brodą i w czerwonej czapie, szybciej dostarczy kurier niż poczta. Parsknąłem śmiechem i rzuciłem list na siedzenie obok, nie otwierając go.




Ładnych parę godzin później, zmęczony niczym renifer św. Mikołaja, wreszcie skończyłem. Pozostało już tylko odstawić auto i wrócić do domu. Rany... Nie miałem na to ochoty. Kiedyś pędziłem do Ilony jak na skrzydłach. Teraz wiedziałem, że czeka nas kolejny wieczór pełen pretensji i uszczypliwości.
I wtedy wzrok padł mi na leżącą obok kopertę. Pewnie jeszcze jeden rozkapryszony bachor prosi o zestaw lego albo zdalnie sterowany samochód. A ja nie mogłem odłożyć nawet na farbę do pomalowania kuchni!



Już miałem rzucić list za okno, gdy w ostatniej chwili zaciekawiło mnie, o co dzieciak prosi. Otworzyłem. "Święty Mikołaju! Cały rok byłem grzeczny. Zamiast prezentu proszę, żeby Mama była zdrowa. Wcale nie chcę, żeby poszła do nieba!".
 Dłuższą chwilę siedziałem jak skamieniały. Co, u licha, zrobić z tym listem?
 Po dłuższej chwili postanowiłem pojechać do tamtego domu i najdyskretniej jak się da oddać list rodzicom chłopca. Niech mu wytłumaczą, że święty to nie cudotwórca.



 

Wszystko jednak poszło nie po mojej myśli. Mimo późnej pory drzwi otworzył chłopiec.
 – Mamusia leży w łóżku – wyjaśnił, a potem na widok mojej kurtki kuriera od razu pognał do pokoju mamy, wołając, że Święty Mikołaj mu odpowiedział. Chcąc nie chcąc powlokłem się za nim.



Mieszkanie było ubogie. Mały pokój, ślepa łazienka i kuchnia, grzyb na ścianach. Tapczan, na którym leżała chuda i blada kobieta, skrzypiał przy każdym poruszeniu.
 Przeprosiłem za najście i zacząłem tłumaczyć chłopcu, że Mikołaj nie zdążył odpisać.

– To po co pan przyszedł? – zapytał, nie kryjąc rozczarowania.

No właśnie, po co? Sam zadawałem sobie to pytanie.

– Zrób panu herbatę – wybawiła mnie z opresji kobieta, która przedstawiła się jako Bożena.
Chłopczyk zniknął w kuchni, a ja podałem jej list. Długo się w niego wpatrywała, a potem szybkim ruchem otarła łzę.

– Pawełek nie może się pogodzić, że umieram. Rozumie pan, rak – powiedziała w końcu. – Najgorsze, że nie mam go komu zostawić. Trafi do sierocińca, bo nikt nie adoptuje takiego dużego dziecka.

– Nie ma pani krewnych? – spytałem. – Albo przyjaciół?

Pokręciła głową.
 – Mąż odszedł. Rodzice nie żyją – powiedziała.

Nie wypiłem herbaty. Wyjąkałem, że jeszcze tu zajrzę i czym prędzej uciekłem.


– Co? Książę znów nie w humorze? - zaczepnie syknęła Ilona, kiedy z nosem na kwintę usiadłem w domu przed telewizorem. Nie miałem jednak nastroju do kłótni. Opowiedziałem jej o znalezionym liście i wizycie u Bożeny. 
Słuchała w milczeniu, nie przerwała. Spodziewałem się, że mnie wyśmieje, wytknie, że przejmuję innymi, kiedy rozpada się nasze życie.

– I co my z tym teraz zrobimy? – usłyszałem jej ciche pytanie.
Aż poderwałem głowę. Dawno, bardzo już dawno Ilona nie używała słowa „my”.

– Nie wiem – przyznałem.

– Nie możemy ich teraz tak po prostu zostawić. Przecież ten chłopiec na ciebie liczy.

– Nie jestem cudotwórcą! – wybuchnąłem. – Nie mogę mu pomóc. Nikt nie może…
Długo patrzyła na mnie z powagą, aż wreszcie powiedziała:
– To nie przypadek, że list trafił do ciebie. W jakiś sposób zostałeś wybrany. Wiem, że nie jesteś cudotwórcą. Ale na pewno możesz coś zrobić. My możemy – poprawiła się.

– Ale co?

– Nie wiem. Może na początek kupimy im jakieś prezenty na święta? I coś na Wigilię?

– Sami przecież niewiele mamy – westchnąłem.
 – Jesteśmy zdrowi – odpowiedziała z naciskiem. – I… mamy siebie.
 Nie zapominaj o tym.

Drugi raz tego wieczoru spojrzałem na Ilonę zdumiony. W ten sposób nie przemawiała do mnie od… Nieważne od jak dawna! Ważne, że nagle poczułem, jak wokół serca rozlewa mi się ciepła fala. Może była jeszcze dla nas szansa? Ostrożnie ująłem jej dłoń, a ona nie cofnęła ręki.




I tak się zaczęło. Najpierw odwiedziliśmy Bożenę i Pawła ze słodyczami. Kilka dni później wpadliśmy u nich posprzątać. A potem znów. Nasze spotkania zamieniały się w długie rozmowy, raz czy dwa wyciągnęliśmy Pawła do kina. I tak się jakoś zaprzyjaźniliśmy, że w końcu Wigilię i Nowy Rok spędziliśmy razem. Co nas połączyło? Po pierwsze, Pawełek był fajnym i mądrym dzieckiem, a Bożena, choć bardzo słaba, wesołą i dowcipną dziewczyną. Naprawdę dobrze nam się gadało! Po drugie zaś, wszyscy byliśmy rozbitkami w tym wielkim mieście. Przywieźliśmy do niego swoje oczekiwania i marzenia, które nie wytrzymały konfrontacji z rzeczywistością. No i po trzecie, znów rozmawialiśmy z Iloną bez złości i pretensji. Jakby tragedia Bożeny i Pawła uświadomiła nam, że szkoda czasu na głupie dąsy.

Wczesną jesienią tego roku Bożena zmarła. Zrobiło się nam strasznie przykro, Pawełek cierpiał, ale wszyscy troje byliśmy już na to przygotowani. Wiedzieliśmy, co robić, bo decyzję podjęliśmy (razem z Bożeną i Pawłem) jeszcze latem. Papiery do sądu były gotowe i podpisane, urzędnicy uprzedzeni. Krótko mówiąc, zostaliśmy dla chłopca rodziną zastępczą. 
I to jest właściwie koniec tej historii. Nieszczęśliwej, lecz mimo wszystko ze szczęśliwym zakończeniem. Bo choć w tym roku czeka nas smutna Wigilia, pokochaliśmy z żoną Pawła jak własnego syna. A on nas. No i odnaleźliśmy z Iloną siebie. A raczej naszą miłość, która omal się nam w tym wielkim mieście nie zawieruszyła. Pod względem finansowym nadal jest ciężko, może nawet ciężej, ale wspieramy się, szanujemy, trzymamy razem. I znowu z nadzieją patrzymy w przyszłość. Jak to w rodzinie.


Redakcja poleca

REKLAMA