Świąteczne historie - prawdziwe historie z życia wzięte

Świąteczne historie fot. Fotolia
Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy wyszli z więzienia. Niech sobie żyją, pracują. Choć może niekoniecznie u mnie.
Marta Wilczkowska / 13.12.2013 06:59
Świąteczne historie fot. Fotolia
Tamta Wigilia zapadnie nam w pamięci na długi czas, jeśli nie na całe życie. Trzeba przyznać, że była dosyć nietypowa. A wszystko zaczęło się trzy tygodnie wcześniej od pewnego ogłoszenia w gazecie.

Całkiem przypadkiem natrafiłem na coś takiego: Najprawdziwszy Święty Mikołaj może odwiedzić twój dom w Wigilię. Gwarantujemy satysfakcję dorosłych i uśmiech na twarzach dzieci. Oferujący usługę zapewniał, że osoba, która zagra rolę przybysza z Laponii, będzie odpowiedzialna, urocza,
i z pewnością od strony aktorskiej podoła swemu zadaniu. Zaciekawiony pokazałem ogłoszenie żonie. Ewa w pierwszej chwili pokręciła niechętnie głową.
– Pamiętasz Wigilię dwa lata temu i totalną kompromitację wujka Stefana?

Czy pamiętałem? Jak mógłbym zapomnieć! W końcu to był mój pomysł, żeby przebrać wujka w czerwone szaty. Brat mojej mamy z ochotą przystał na propozycję zagrania Świętego Mikołaja. Omówiliśmy szczegóły i byłem przekonany, że nic nas nie zaskoczy. Kiedy zabłysła pierwsza gwiazdka, wujek zapukał do drzwi naszego domu. Dzieci były oczarowane odwiedzinami gościa. Do dziś pamiętam wypieki na ich twarzach i błyszczące oczy, którymi śledziły każdy ruch brodatego pana.

Początkowo wszystko grało. Ewa i ja zaprosiliśmy „nieoczekiwanego” przybysza w pobliże naszej domowej choinki. W worku, który niósł na plecach, zachęcająco zaszeleściły prezenty. Z magnetofonu płynęły wesołe kolędy. Jednym słowem – wigilijny cud malina. A jednak pech chciał, że przy rozdzielaniu upominków doczepiona broda nieco zsunęła się wujkowi z twarzy. Na buziach naszych dzieci dostrzegłem cień podejrzliwości, który wkrótce przerodził się w ogromny zawód. W oczach Sandry zaszkliły się nawet łzy. Ona święcie wierzyła, że…. Sami wiecie w co.

Na szczęście wujek na poczekaniu zmyślił historię, że Święty Mikołaj złamał nogę na oblodzonym chodniku. A że on, Stefan, akurat przechodził obok, to zamienił się ze świętym na ubrania i ruszył w jego zastępstwie po wskazanych mu przez Śnieżynki domach. Tłumaczenie naiwne i takie sobie, ale, na szczęście, udobruchało dzieciaki, więc Ewa i ja odetchnęliśmy z ulgą. Szymek i Sandra zgodzili się przyjąć dostarczone prezenty. Ale tylko pod warunkiem, że – jak stwierdził Szymek – na przyszły rok to on już powie Mikołajowi, że trzeba uważać, jak się chodzi, kiedy się ma ważną misję do spełnienia. Bo nie wolno mu lekceważyć dzieci!

Wpadkę sprzed dwóch lat pamiętałem zatem doskonale i nie zamierzałem jej powtarzać. Dlatego zadzwoniłem do firmy oferującej wizytę Mikołaja, żeby sprawdzić, kto do nas przyjedzie. Naiwnie sądziłem, że usłyszę całą prawdę… Bo czy będąc na miejscu właściciela firmy, powiedzielibyście klientowi, że właśnie zatrudniliście faceta, który niedawno wyszedł z więzienia za kradzieże? Chyba niekoniecznie. Tu chciałbym nadmienić, że osobiście nie mam nic przeciw ludziom, którzy odpokutowali za swoje grzechy. Ale żeby zaraz przebierać ich w szaty świętego?

Tak czy inaczej, kiedy zamawiałem Mikołaja, w rzeczywistości nie wiedziałem, kto do nas przyjdzie. Zapłaciłem stosowną sumę i poprosiłem o odwiedziny na godzinę 17.00, czyli wtedy, gdy zazwyczaj zasiadamy do wigilijnej wieczerzy. Owszem, facet się pojawił, ale dwie godziny później. I na kilka metrów jechało od niego ostrymi perfumami, które miały przykryć zapach alkoholu… Już miałem podziękować delikwentowi, ale najwidoczniej wypita wódeczka dodała mu animuszu, bo zaczął odgrywać swoją rolę naprawdę perfekcyjnie. Swoim występem zasłużył sobie z powodzeniem na Oscara, więc dałem spokój.
Dzieciaki wpadły w zachwyt. Przybysz z dalekiej Laponii był elokwentny, czarująco miły, a poza tym wyczyniał przeróżne sztuczki. Raz w dłoniach znikała mu bombka z choinki, to znów pojawiał się w nich bukiet papierowych kwiatów. Oglądając bardzo atrakcyjny, choć niedługi spektakl, można się było od razu domyślić, za co biedak poszedł siedzieć. Oczywiście pod warunkiem, że wiedziało się o jego niechlubnej przeszłości. Oczywiście Sandra nie omieszkała przestrzec gościa przed kolejnym złamaniem nogi, co znowu zmusiłoby wujka Stefana do oszukiwania. Sobowtór w czerwonym kubraczku nic z tego nie zrozumiał, a jego tubalny śmiech nasza córka potraktowała jako dowód na to, że święty wziął sobie jej przestrogi do serca.

Szymek wykazywał nieco większą podejrzliwość i nawet dwa razy zajrzał świętemu pod brodę. Kiedy się upewnił, że tym razem nie ma lipy i naprawdę odwiedził nas właściciel reniferowego zaprzęgu, i on się rozpogodził.
Byłem zadowolony, moja żona także. I nawet szepnęła mi na ucho, że miałem świetny pomysł z tym ogłoszeniem. Niestety, nasza radość okazała się przedwczesna. Oto bowiem, kiedy my byliśmy zajęci pomaganiem dzieciom w rozpakowywaniu prezentów, usadowiony w fotelu święty… zasnął. Zapewne zmogły go panujące u nas w domu przyjemne ciepło i wypity wcześniej trunek.

Dzieci z żoną i prezentami przeniosły się do drugiego pokoju, a ja postanowiłem odsunąć worek z prezentami od przechadzających się w pobliżu kotów. Traf chciał, że niosąc go, potknąłem się o brzeg dywanu i worek wyleciał mi z ręki. Z niego zaś, prócz czterech pudełek z prezentami, wyleciało pięć portfeli. Sprawdziłem pierwszy i znalazłem w nim sporo gotówki. Podobnie było w drugim, trzecim i kolejnych. Najwyraźniej tego wieczora „święty” wykonał kawał ciężkiej i… popłatnej roboty.

W każdym portfelu znalazłem też namiary na gospodarzy, którzy nieopatrznie wpuścili do domu tego drania. Wiem, postąpiłem źle, gdy obudziłem naszego gościa i postraszyłem go, że zaraz przyjedzie po niego policja. Pechowy złodziej chwycił worek i czym prędzej czmychnął za drzwi. Powinienem był od razu wezwać funkcjonariuszy, ale niespodziewanie poczułem litość wobec tego typka. Poza tym nie chciałem odzierać moich dzieci z radości ze spotkania z prawdziwym Świętym Mikołajem.

Tak więc on dał nogę, a ja zostałem z pięcioma wypchanymi po brzegi, cudzymi portfelami. Zawoławszy Ewę, pokazałem jej zdobycz i powiedziałem, co zamierzam z tymi fantami zrobić. Wiedziałem, że mam mądrą żonę, która mnie wesprze w tym pomyśle. W końcu to nic fajnego zorientować się w Wigilię, że człowiekowi zginęły pieniądze.
– Oddaj im kasę i wróć do nas jak najszybciej – powiedziała mi tylko.
Potem szepnęła, że kupiła wstążkę, którą na dzisiejszą noc zamierzała się dla mnie przepasać i zrobić na niej dużą kokardę. Mając w perspektywie taki prezent, obiecałem, że wrócę za godzinę.

Pojechałem zatem do pierwszego poszkodowanego. Zadzwoniłem pod numer mieszkania, który znalazłem w dowodzie osobistym. Otworzył mi zażywny starszy pan, który musiał być już po kilku głębszych. Nim zdążyłem porządnie wyjaśnić, w czym rzecz, zostałem wzięty pod pachę i posadzony przy stole. Najwyraźniej potraktowano mnie jak zbłąkanego wędrowca, na którego przy wigilijnym stole powinno czekać wolne miejsce. Kiedy już udało mi się dojść do głosu, wyjaśniłem zebranym, że nie jestem żadnym wędrowcem, tylko Świętym Mikołajem, który tym razem przyszedł odwiedzić dorosłych. Następnie położyłem przed zaskoczonym gospodarzem ukradziony mu wcześniej portfel.

Pan domu sprawdził. Wszystko, włącznie z sumą, zgadzało się co do joty.
– Musimy to opić – zawyrokował gospodarz i postawił przede mną kieliszek. – Gość dobrodziej nie wyjdzie ode mnie bez wypicia choć jednego toastu!
Oczywiście próbowałem się wzbraniać, tłumaczyłem, że muszę ruszać w dalszą drogę, gdyż czterech pozostałych obrabowanych z pewnością już szuka swojej zguby. Nic z tego. Musiałem wypić na jedną nogę. A wiadomo, że na jedną człowiek może tylko kuleć, więc należało szybko wyrównać grawitację.

Chciał nie chciał, wypiłem dwa toasty, po czym w asyście całej rodziny zostałem odprowadzony do drzwi, gdzie obcałowano mnie, wyściskano i obdarowano pieniędzmi na taksówkę. W kolejnych domach najpierw witało mnie szczere zaskoczenie, potem zaś kolejne toasty „za uczciwość, ludzkie braterstwo i tak w ogóle”. Ponieważ pod koniec tego maratonu po mieszkaniach ledwo trzymałem się na nogach, z ulicy zostałem zgarnięty przez policyjny radiowóz. Na szczęście zdołałem opowiedzieć policjantom historię całego wigilijnego wieczoru. Najwidoczniej uczciwie patrzyło mi z oczu, bo funkcjonariusze postanowili odwieźć mnie do domu.

Co prawda na swój gwiazdkowy prezent musiałem poczekać do następnego wieczoru, bo kiedy wtoczyłem się do przedpokoju, moja żona i dzieci od dawna smacznie spali, ale w sumie się opłaciło. W końcu spełniłem dobry uczynek.

Jarek, Sekrety serca

Redakcja poleca

REKLAMA