Pochodzę z licznej rodziny. Mama ma troje rodzeństwa, ojciec dwoje. Ja sama mam brata i siostrę. Rodzice zawsze bardzo poważnie traktowali rodzinne spotkania. Podczas świąt obowiązkowo musieliśmy odwiedzić wszystkie ciocie i wujków. Wstawaliśmy od jednego stołu, wskakiwaliśmy w samochód i za chwilę siedzieliśmy przy drugim. Potem trzecim, czwartym… Gdy byłam dzieckiem, jeszcze mi się to podobało.
Dostawałam mnóstwo prezentów, mogłam do woli objadać się słodyczami, pobawić się z kuzynami. Ale im byłam starsza, tym bardziej takie spotkania mnie męczyły i denerwowały. Wiecznie te same stare dowcipy, ploteczki, pytania, komentarze, opowieści, jak to dawniej bywało… Siedziałam więc na tych rodzinnych spędach jak na szpilkach i modliłam się, żebyśmy wreszcie wrócili do domu. Mogłam wtedy zamknąć się w swoim pokoju i po prostu poleniuchować, posłuchać muzyki. Dopóki mieszkałam z rodzicami, musiałam się jednak dostosować.
Nie było mowy o żadnych wykrętach
Kiedy jednak dorosłam i wyszłam za mąż za Piotrka, obiecałam sobie, że teraz to ja będę wybierać, do kogo i kiedy pójść. Łatwo postanowić, trudniej zrealizować. Choć bardzo się starałam, nie mogłam się wymigać od wspólnych świąt. Bo gdy tylko zaczynałam temat, wspomniałam, że chciałabym pojechać w tym czasie z mężem w góry, wśród najbliższych podnosił się krzyk. Że to wbrew tradycji, że trzeba pielęgnować rodzinne więzi, że jakiejś tam cioci czy wujkowi będzie przykro, że w góry możemy pojechać później. I tak dalej i tak dalej…
Gdyby chodziło tylko o święta, może bym to jeszcze jakoś przełknęła. Ale na nich się nie kończyło. Były jeszcze imieniny, urodziny, rocznice ślubu i wiele innych okazji do spotkań. Ciocie, wujkowie, kuzyni, babcie, moi rodzice, rodzeństwo dzwonili i zapraszali nas do siebie. Początkowo łudziłam się jeszcze, że w Piotrku znajdę sojusznika, że podobnie jak ja będzie się chciał od nich wykręcić. Jest jedynakiem, jego rodzice spotykali się tylko z dziadkami, więc nie był przyzwyczajony do tłumów przy jednym stole.
Ale na nadziei tylko się skończyło. Pamiętam, jak niedługo po ślubie poszedł ze mną na imieniny ciotki Zosi. Było chyba ze dwadzieścia osób. Po godzinie marzyłam tylko o tym, żeby się ulotnić. A on? Był radosny jak skowronek na wiosnę.
– Ale było super! Masz tylu krewnych i wszyscy się znają, spotykają. Ja większość swoich znam tylko ze zdjęć albo opowiadań – mówił, gdy wreszcie wróciliśmy do domu.
– Daj spokój, czym się tu zachwycać… Dziki tłum ludzi, wrzawa, wiecznie te same tematy. Głowa mi pęka od tego wszystkiego… A tobie nie? – zapytałam. Popatrzył na mnie zdumiony.
– Zwariowałaś? To jest coś, czego nigdy nie miałem, a o czym zawsze marzyłem! Wspólne obiady, częste spotkania, długie rozmowy. Jak można tego nie kochać? – pokręcił głową.
Od tamtej pory stał się prawdziwym fanem imprez w rodzinnym gronie. Moi najbliżsi to wyczuli i do niego dzwonili z zaproszeniami. Zawsze z radością je przyjmował. Co więcej, żył tymi spotkaniami. Biegał po sklepach w poszukiwaniu odpowiednich prezentów, pilnował, żebyśmy się nie spóźnili, a potem z radością uczestniczył w rozmowach przy stole.
Doprowadzał mnie do białej gorączki
Byłam sama przeciwko całej rodzinie. Chodziłam więc na te wszystkie imprezy, zmuszałam się do uśmiechów, a w głębi duszy marzyłam, żeby to było ostatnie takie spotkanie. Wczesną wiosną 2020 moje pragnienie się spełniło. Rozszalała się pandemia i telefony z zaproszeniami na imprezy się skończyły. Bliżsi i dalsi krewni, z obawy przed wirusem i mandatami za nieuzasadnione wyjście, pozamykali się w domach. Nie było wspólnej Wielkanocy, nie było hucznych imienin, urodzin. Życzenia składaliśmy sobie przez telefon. Boże Narodzenie też spędziliśmy tylko we dwoje. Piotr chodził jak struty, a ja aż promieniałam ze szczęścia. I wcale tego nie ukrywałam.
– Naprawdę nie jest ci przykro, że nie widujesz się z bliskimi? – zapytał mnie któregoś dnia.
– Ani troszkę. Wreszcie nie muszę łazić od domu do domu i udawać, że świetnie się bawię na kolejnej imprezie – odparłam. Spojrzał na mnie tak jakoś dziwnie.
– Grzeszysz, kochanie, grzeszysz. Nie doceniasz tego, co masz. Ale myślę, że to się wkrótce zmieni. Jeszcze zatęsknisz za rodzinnymi spotkaniami… Zobaczysz…
– Ja? Nigdy w życiu! – prychnęłam.
Kolejne święta bez bliskich? Nigdy!
W tamtej chwili naprawdę myślałam, że nie ma takiej siły, która zmusiłaby mnie do zmiany zdania. Kiedy po raz pierwszy przemknęła mi przez głowę myśl, że mąż może mieć jednak rację? W tym roku. Niedługo po Wszystkich Świętych. Weszłam do supermarketu po jakieś zakupy. Tuż przy wejściu dwie dziewczyny urządzały właśnie bożonarodzeniowe stoisko z ozdobami choinkowymi. Obok stał na oko sześcioletni chłopczyk z matką. Przystanęłam i zaczęłam przysłuchiwać się ich rozmowie.
– Mamusiu, zobacz jakie piękne bombki! To znaczy, że zaraz będzie Boże Narodzenie? Prawda? – pytał rozpromieniony.
– Nie tak zaraz, ale niedługo. Pewnie nie możesz się już doczekać – odparła z uśmiechem matka.
– No! Pojedziemy wtedy na wieś do cioci Małgosi i wujka Felka. Będzie babcia, dziadek, Adrianek, Zosia i…
– Jeszcze nie wiadomo, czy pojedziemy – przerwała mu – Może być tak, że znowu spędzimy te święta tylko we trójkę. Ty, tatuś i ja.
– Ale dlaczego? Przez tego wirusa, na którego tak z tatą codziennie narzekacie?
– No właśnie. Jak niebezpieczeństwo będzie zbyt duże, to zostaniemy w domu. Ale nie martw się. Święty Mikołaj przywiezie ci prezenty od wszystkich wujków i dziadków… Rozmawiałam z nim na ten temat.
– Naprawdę? To fajnie, ale wolałbym, żeby przywiózł ich – westchnął autentycznie zasmucony.
Słowa chłopczyka bardzo mnie zaskoczyły. Wkładałam do koszyka kolejne produkty i myślałam o tym, co powiedział na koniec. Był gotowy oddać prezenty za spotkanie z bliskimi? Bo to było dla niego ważniejsze niż najpiękniejsze podarunki? Ogarnęło mnie nagle dziwne wzruszenie i tęsknota za rodzinnymi spotkaniami.
– E tam, głupie sentymenty. Pamiętasz kobieto, jak się potwornie męczyłaś na tych wszystkich wspólnych świętach? To ciesz się, że prawdopodobnie znowu cię to ominie – mruknęłam do siebie.
Gdy wychodziłam z supermarketu, byłam pewna, że jak dojadę do domu, to już nawet nie będę pamiętać o tym, co wydarzyło się przy stoisku z bombkami. Moje nadzieje okazały się płonne. Mijały kolejne dni, a ja nie mogłam zapomnieć zasmuconej miny tamtego chłopczyka. I coraz częściej łapałam się na tym, że jednak chcę spędzić Boże Narodzenie z rodziną. Pośmiać się ze starych dowcipów wujka, poplotkować z ciotkami, posłuchać opowieści dziadka, jak to dawniej bywało. Początkowo nie przyznawałam się do tego Piotrkowi, bo pamiętałam, jak to zarzekałam się, że nigdy nie zmienię zdania, ale w końcu nie wytrzymałam.
– Mam nadzieję, że te święta w końcu będą normalne – zaczęłam. Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Nie wierzę, czyżby ci na tym zależało? – wykrztusił.
– Szczerze? Tak. Sama nie wierzę w to, co mówię, ale jak znowu zamkną nas w domach, to chyba się wścieknę. Tęsknię za tym tłumem przy stole. Nawet nie wiesz, jak bardzo – przyznałam.
Tylko uśmiechnął się pod nosem, ale założę się, że w duchu pomyślał: „a nie mówiłem?”. Od tamtej pory pilnie szykujemy się z Piotrkiem do rodzinnych świąt. Zamawiamy prezenty przez internet, obdzwaniamy najbliższych, by ustalić harmonogram spotkań, i pilnie śledzimy w telewizji informacje o liczbie chorych. Bo choć rozum podpowiada nam coś innego, zakładamy, że wydarzy się cud, wirus odpuści i spędzimy wszyscy cudowne, rodzinne święta.
Czytaj także:
Popełniłam świętokradztwo. Zostawiłam dzieci same na święta, by spotkać się z ukochanym
Teściowa dała mi pod choinkę ogromne majtasy w kropki. To był początek wojny
Co roku święta mijają za szybko. Mam u siebie wnuki, a potem zostaję sama jak palec