Wsiadłam do samolotu, łkając jak przestraszone dziecko („Co ja najlepszego wyrabiam?! I dlaczego muszę to robić?!”). Unosił mnie, a wszystko, co było dla mnie ważne, kurczyło się, malało, aż wreszcie zniknęło za chmurami. Jeszcze kilka tygodni wcześniej, kiedy zdecydowałam się kupić bilet, ekscytacja była tak silna, że wynosiła mnie w górę bez pomocy maszyny. Żaden odrzutowy silnik nie był mi potrzebny, bym fruwała pośród obłoków i sunęła z wyciągniętymi skrzydłami ku nowemu życiu.
Podjęłam decyzję i to było wówczas najważniejsze: ma być pięknie i wspaniale. Dosyć miotania się między pomysłami na szczęście, które jakoś nigdy nie wypaliły. Dość nielubianej pracy i ludzi z nią związanych, rzekomych przyjaciół zawsze nieobecnych, gdy byli mi potrzebni. Dość dzieciaków, które przestały być już dawno temu dziećmi, ale wciąż tkwiły przyssane do mojego boku jak pijawki. Niech sobie wreszcie zaczną radzić same i niech zatęsknią za matką-frajerką, bo dotychczas jakoś nie zdążyły jej docenić. Na dobre im to wyjdzie.
Zbuntowałam się
Wolałam zrobić ten jeden wielki krok, choćby miał mnie on wyprowadzić na manowce, niż dreptać w miejscu w ciągłym poczuciu niezadowolenia, nienasycenia i dobrze znanych mi trwóg. To już lepiej porwać się na coś większego, co najwyżej mnie zniszczy, spali, pokona, a nie jedynie będzie kąsać boleśnie po łydkach. Wóz albo przewóz.
– Wszystko przygotowałem, czeka na ciebie choinka, a pod nią prezenty, Mikołaj już dawno je przyniósł – Krzysztof nie krył ekscytacji, wreszcie miał się doczekać, po latach totalnej niewiary w moją umiejętność podjęcia decyzji. – Wigilię też przygotuję, przekonasz się wreszcie, jaki kucharz ze mnie. Nauczyłem się nawet pierogi lepić.
– Niemożliwe. Pierogi? Ty?
– Tak. Będą z kapustą i grzybami, po polsku, a co!
Nigdy żaden facet nie zrobił dla mnie pierogów, nie przygotował nawet zwykłej kolacji, a co dopiero wigilijnej. Poczułam, że łzy napływają mi pod powieki. Wzruszenie, dobre przeczucie? Czyż to nie jest znak, że w moim życiu naprawdę wiele się zmieni? – roiłam gorączkowo. Czasem wydawało mi się, że jestem w nim zakochana, a za chwilę czułam się jak rozhisteryzowana nastolatka.
Gorączkę potęgował przedświąteczny nastrój, który zaczął się już w listopadzie. Im bardziej przybliżał się dzień wyjazdu, tym bardziej poddawałam się tej uroczystej atmosferze i tym mniej pewnie się czułam w związku ze swoją decyzją. Co ja najlepszego wymyśliłam? Zafundowałam sobie wylot akurat w takiej chwili, gdy wszyscy przygotowują się do Bożego Narodzenia, do wspólnego biesiadowania, obdarowywania się, do tych magicznych, jedynych w roku chwil.
Może wreszcie będzie biało? Świat na moment zatrzyma się w swoim przerażającym pędzie, znieruchomieje skuty mrozem, spowity mleczną zimową mgiełką, a od środka, od samego sedna rozpierać go będzie ciepło uczuć, tych rodzinnych, prawdziwych, bezwarunkowych, niezastąpionych… Kretynka. Czym się łudzę? Przecież nienawidzę świąt od lat, całego ich nabzdyczenia, sztuczności i tych oceanów komercji, w których pływają jak w śmierdzącym stawie. Jakie ciepło, jakich uczuć! Co najwyżej przyduszone kwaśne ciepełko.
I przecież właśnie o tym myślałam kupując bilet na 20 grudnia – uciec od hipokryzji, wzajemnego oszukiwania się, udawania przed samą sobą, jak to niby jest cudownie, a przecież wcale nie jest. Zmęczenie, poczucie niewdzięczności, nuda obowiązkowych spotkań, podczas których nikt nikomu nie ma nic do powiedzenia. Tak naprawdę koszmar, z którego budzę się co roku wyłącznie z poczuciem ulgi, gdy już wreszcie mam go za sobą.
Więc niech raz będzie inaczej – w egzotycznym kraju, pod palmami, w kostiumie kąpielowym i u boku faceta, który kocha mnie i chce, niejeden raz już to udowodnił. Choćby swoją wytrwałością.
Znałam Krzysztofa od czterech lat i cały ten czas wyglądało to trochę tak, że go zwodzę: czasem coś obiecałam, potem się wycofałam, a to popłakałam w telefon i wyrzuciłam z siebie całą depresję, te głębokie pokłady frustracji i lęku przed przyszłością, a to odgrywałam bohaterkę, kobietę sukcesu, której nic nie zmorze.
Nie prowadziłam z nim gry
Po prostu czasem wydawało mi się, że go pragnę i jestem w nim zakochana, a za chwilę już czułam się jak rozhisteryzowana nastolatka. Ja, która wychowałam dwoje dzieci i nie dałam się zatopić nawet najgroźniejszym falom losu. Wtedy przywoływałam się do porządku i mówiłam sobie: „Hola, spokojnie, powoli, ostudź kobieto rozpaloną głowę, wejdź pod zimny prysznic”. Wstydziłam się sama przed sobą swoich uniesień.
Natychmiast odsuwałam się od Krzyśka, nie odbierałam jego telefonów, kasowałam wiadomości, nawet ich nie przeczytawszy. Na całą tę miłosną historię i moje wariackie w niej zachowanie patrzyłam jak na film albo nawet serial: ciekawy, ale jakby w ogóle nie dotyczył mnie. Skomplikowana bohaterka, nawet sympatyczna. A potem nagle znowu mnie dopadało. Łapałam się kurczowo tej ostatniej, jak sądziłam od początku, szansy. Płakałam i obiecywałam przyjazd, spotkanie, być może coś więcej, jakieś poważniejsze życiowe decyzje. I tak w kółko. Aż dziw, że się chłop nie zniechęcił.
Jego samego chyba coś w tym kręciło. Może nigdy nie spotkał drugiej takiej? Dzień przed podróżą byłam zupełnie na serio gotowa ją odwołać. Już się zastanawiałam, co mu znowu powiedzieć, jak wydostać się z pułapki kupionego biletu i podjętych planów. Najprostsza wydawała się ucieczka w chorobę.
Wiedziałam, że nie będę umieć skłamać, że znowu się wyda moja psychiczna nierównowaga, ile razy można ranić jednego człowieka? Krążyłam wokół walizki, unikając spojrzenia w jej stronę, aż nadszedł wieczór, zrobiło się bardzo późno i wtedy, czując chłód na skórze i ucisk w okolicy mostka, powkładałam w nią jakieś ubrania i zakupione wcześniej słodycze. Zapukałam cicho do pokoju mojego syna, Pawła, nie spał, więc raz jeszcze ustaliliśmy, o której wstajemy, o której ruszamy spod domu.
Przycupnęłam w nogach jego chłopięcego łóżka, nie wyrósł z niego, pozostał niskim i drobnym chłopcem, głos wiązł mi w gardle. Jak oni sobie dadzą radę beze mnie? Jestem wyrodną matką, powinnam tu być, z nimi.
Przecież to tylko trzy miesiące
Szybko miną, a potem skończy się mój urlop bezpłatny, wrócę do domu, dzieci, które nie są już dziećmi, do pracy, której tak nie lubię… Za późno na wyrywanie drzew, to tylko długi urlop, odpocznę, zwiedzę kawałek świata, należy mi się. Nie, nie jestem zakochana, co za nonsens, w tym wieku?! Mam po prostu przyjaciela i zamierzam przeżyć z nim miłe święta Bożego Narodzenia, raz inaczej. Nie ma się co trząść. Spokojnie, spokojnie.
Rano na moment wróciła nadzieja: za oknem stała mgła, stała, bo trudno nawet powiedzieć, że wisiała, tak była gęsta. Zdawała się twarda, biały mur nie do przebicia. Samolot wleciał w chmury. Ciężkie, ciemnoszare, ołowiane…
– Oczywiście, że żaden samolot nie wyleci w takich warunkach, prawda?
Paweł uśmiechnął się pod niewyrośniętym wąsem.
– Zobaczymy. Oni mają swoje sposoby…
– No co ty, mgły jeszcze u nas nie rozpędzają, nie wylecę, na pewno. Zaraz wrócimy do domu. Przebukuję cały ten lot na… Styczeń może? Luty? Zobaczymy. Będzie wspólna Wigilia! Nie zostało dużo czasu, ale zdążę. Tylko trzeba karpia szybciutko kupić, żebym w galarecie zrobiła, no i wiesz, bigos trzeba już dziś zacząć gotować…
– O matko!
– Matko, matko, a bez tej matki to co? Nawet opłatkiem się nie podzielicie!
Mgła szybko się rozstąpiła. Widać pisane mi było polecieć. W poczekalni przy bramce rozpłakałam się i nijak nie mogłam uspokoić. Szłam przez ten mankiet, czy rękaw łkając niczym małe dziecko, bo nagle doszło do mnie, że popełniam jakieś niewybaczalne głupstwo. Może nawet świętokradztwo.
Zostawiam dzieci
Gdzieś tam w dalekim świecie czekał na mnie Krzysztof, równie nierealny jak Święty Mikołaj. I cóż ma on mi do zaoferowania, ten pan? Miłość? W moim wieku nawet nie powinno się o tym myśleć. Było się kochać za młodu! Samolot wzleciał w chmury, ciężkie, ciemnoszare, ołowiane. Czułam, jak mnie gniotą, jak ciążą, jak przywracają mnie ku ziemi i temu wszystkiemu, co zostawiam. A potem – jeden moment, jedna króciutka chwila – i już byliśmy ponad nimi, w kryształowym, jaskrawym błękicie ze złotym medalem jako specjalną nagrodą. Dla tych, co nie wymiękli.
Nagle to, co zostało pod chmurami, w ponurych ciemnościach grudniowego dnia, zdało się dalekie i obce. Jakieś miazmaty, od których trzeba uciekać, byle dalej. Poczułam się błogo. Przyjechała stewardessa z wózkiem obfitości – zamówiłam szampana. Potem drugiego i trzeciego, chciałam zasnąć i obudzić się w ramionach Krzyśka, byle szybciej. Tak się stało.
– Jak dobrze cię widzieć. Wreszcie!
Ten mężczyzna – młodzieńczy, opalony, z uśmiechem w błękitnych oczach – to właśnie on? Trochę już zapomniałam, jak wygląda, nie widziałam go cztery lata. Czas najwyraźniej mu służy, w przeciwieństwie do mnie, myślałam spanikowana.
– Wesołych świąt – szepnęłam trochę bez sensu, ale tak mi się powiedziało.
– O to chyba nie musimy się martwić, Danusiu? Jak mogłyby nie być wesołe? To niemożliwe. Będą.
Wciąż pamiętam, jak trudno było zrobić ten krok. Ile się trzeba było naoszukiwać przed samą sobą. Trudności piętrzyły się jak góry w plejstocenie albo innym oligocenie. Strach, lęk, obawy: gdzie to się skończy, co ludzie powiedzą, jak dzieci przyjmą. Przeżyłam wtedy z Krzysztofem szczęśliwe, całkiem zielone święta. A potem kolejne, też zielone, ale czasem białe, czasem zupełnie szare. Zawsze dobre i pełne miłości. Jesteśmy razem i tylko to się liczy. Świat nie tylko się nie zawalił, ale się dopasował. Dlaczego kiedykolwiek w to wątpiłam? Jak mogłam? Nie warto być tchórzem. Wesołych świąt!
Czytaj także:
W Wigilię mój kochanek miał zostawić żonę i spędzić ze mną święta. Wyłączył telefon
W Wigilię znowu będę sama. Mój mąż pojedzie do dzieci i byłej żony. Ja zawsze jestem gorsza
Moja wnusia prosi Mikołaja, żeby jej mama wróciła z zagranicy. Nie wie, że ją porzuciła