Przyjechałem do siostry na kilka dni. Zatęskniłem za bliskimi, dawnymi kolegami, za stolicą… W ogóle zrobiłem się ostatnio jakiś sentymentalny. To nie w moim stylu. Może to oznaka starzenia się? Gośka, jak zwykle pełna wigoru, przygotowała mój pobyt w najdrobniejszych szczegółach, jakby to była oficjalna wizyta na szczeblu państwowym. Ale ucieszyłem się.
Wróciły wspomnienia
Pierwszy wieczór spędziłem z rodziną, potem była niespodzianka: przyjęcie z okazji 50. urodzin mojego kumpla z ławki. Przyszła stara paczka, niektórzy panowie z żonami, jeden z przyjaciółką. Były wspomnienia, żarty na temat brzuchów i łysin starszych panów, jakimi się staliśmy. Siostra zrobiła mi frajdę. Swoją drogą podziwiam ją, że pamięta, kto gdzie mieszka, ma telefony moich starych kumpli, a nawet dawnej dziewczyny.
– Dziś pójdziesz do teatru, ale sam. Niestety, Kasia jest chora i nici z randki po latach – siostra zaplanowała nasze spotkanie, licząc pewnie, że znowu się w Kaśce zakocham. – Ja z tobą nie pójdę. Mam co robić, a poza tym już widziałam tę sztukę. Niezła, pośmiejesz się.
Do spektaklu zostało prawie pół godziny, kiedy stawiłem się na miejscu. Bilet Kasi sprzedałem bez problemu. Przy wejściu kłębił się spory tłum. W pewnej chwili wśród obcych twarzy mignęła mi dobrze znana. W ułamku sekundy serce zaczęło łomotać jak szalone. Moja Marta…
Przecisnąłem się przez grupę młodzieży i po chwili trzymałem ją za rękę. Spojrzała na mnie z niechęcią. Zdałem sobie sprawę, że nie powinienem tego robić. Marta już od dawna nie jest moja.
– Arek? Ty w Warszawie? – zdziwiła się, ale w jej głosie nie było radości. Raczej obojętność. Poczułem, jak lekkim szarpnięciem wyzwoliła rękę z mojej dłoni.
– Miło cię widzieć, co porabiasz… Marto? – tak dawno nie wymawiałem tego imienia, że aż głos mi zadrżał.
– Daj spokój, Arek, jakie to ma znaczenie? Żyję, pracuję, mam rodzinę, dom… – mówiła nieco zniecierpliwionym tonem. – Daruj, ale ta rozmowa nie ma sensu. Czekają na mnie mąż z synem. Cześć! – ucięła i odeszła.
Straciłem ją przez własną głupotę
Ach, jak zabolało… Zadzwonił dzwonek, potem drugi. Skulony wszedłem na widownię, odszukałem swoje miejsce. Dziewczyna, która przy wejściu kupiła ode mnie bilet, widząc mnie, uśmiechnęła się. Usiadłem obok. Gdyby mnie ktoś spytał, o co chodziło w sztuce, nie umiałbym chyba sklecić jednego sensownego zdania. Przez cały czas patrzyłem tępo przed siebie, nie widząc sceny. W głowie przesuwały mi się klatki filmu z mojego poprzedniego życia.
To ja zawiodłem Martę, postanowiłem żyć pełnią życia: trekkingi po Himalajach, nurkowanie w niedostępnych zwykłym śmiertelnikom rejonach Pacyfiku, skoki ze spadochronem. Robiłem wszystko to, czego ona się bała. Wiele razy na Okęciu całowałem Martę na do widzenia i przysięgałem, że to już ostatni raz, że kiedy wrócę, już będę grzeczny. Zajmę się domem, nią i dzieckiem, jeśli tylko pojawi się na świecie. Ona tak chciała zostać matką… Wracałem i w tajemnicy przed żoną organizowałem kolejną wyprawę. Złożyła pozew o rozwód, kiedy złamałem rękę w górach. Nic groźnego, ale dla niej to był wystarczający powód. Mówiła coś o tym, że nie zostanie młodą wdową, woli ubiec los. Rozwód orzeczono na pierwszej rozprawie.
I nagle przestałem skakać, nurkować, zapuszczać się w niebezpieczne rejony. Po prostu mi przeszło. Licho wie, dlaczego… Po Marcie dwa lat byłem sam. Wyprowadziłem się do Trójmiasta, tam poznałem Jolę, zanosiło się na długi związek, jednak nie wyszło. Potem były inne dziewczyny, kobiety… Raz nawet zadurzyłem się w swojej zwierzchniczce, starszej o cztery lata, atrakcyjnej blondynce. Ale i to minęło, wraz z wypowiedzeniem umowy o pracę.
Gapiąc się bezmyślnie na scenę, uświadomiłem sobie boleśnie, że takiej kobiety jak Marta już nie spotkam. Chociaż tyle marzeń udało mi się spełnić, coś mnie w życiu ominęło. Bezpowrotnie straciłem szansę na prawdziwy dom i rodzinę. Nagle wokół huknęły gromkie brawa. Męski matowy głos obwieścił dwudziestominutową przerwę. Ruszyłem do wyjścia. Postanowiłem odszukać Martę. Zobaczyłem ją przy bufecie. Stała bokiem do mnie, więc cofnąłem się lekko, żeby mnie nie widziała.
Nie miałem planu, co robić dalej. Podejść i jeszcze raz spróbować porozmawiać? Ale o czym? Do mojej byłej żony podszedł tymczasem jakiś wysoki brunet. Odwrócił się w moją stronę, zatrzymał na mnie wzrok przez kilka sekund. Dzieliły nas może dwa, trzy metry i zbity tłumek młodych ludzi.
– Rany boskie! – aż krzyknąłem w duchu. – On jest do mnie podobny: krzaczaste brwi, długi nos, te same usta… Tylko oczy niebieskie, jak Marty. Ile lat ma ten chłopak? 16? To by się zgadzało… Muszę tam podejść – myślałem nerwowo.
– To jest mój syn! – pot oblał mi plecy. Czułem, że cały trzęsę się z emocji i wtedy do Marty podszedł mężczyzna z burzą siwych włosów na głowie. Rozejrzał się po sali, ponad głowami ludzi. Teraz obaj, młody i stary, stali obok siebie. Mimo różnicy wieku i koloru włosów byli niemal identyczni, jak dwie krople wody.
– A jednak to nie ja jestem ojcem tego dzieciaka – pomyślałem z rezygnacją. Skąd mi przyszło do głowy, że chłopak jest do mnie podobny? Tak, pewnie chciałbym mieć syna, dziecko… Ale tego w tym życiu już się nie da zrobić. Naprawdę żałuję.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Mama wymyśliła, że chcę ją oddać do hospicjum, a jej mieszkanie przerobić na burdel
Przez teściową nie mogłam cieszyć się ciążą. Nic jej nie pasowało...
Byliśmy zawsze zgraną rodziną. Potem pokłóciliśmy się o podział majątku