Kiedy byłem dzieckiem, każdą Wigilię dzieliliśmy między dziadków. Jednego roku zaczynaliśmy u rodziców mamy, drugiego – taty. W połowie wieczoru zrywaliśmy się i jechaliśmy do tych drugich podzielić się opłatkiem i zjeść kolejną porcję pierogów. Do domu wracaliśmy późno, mocno umęczeni.
Rodzice mamy zmarli, gdy byłem już na studiach, w odstępie kilku miesięcy. Kiedy zbliżały się kolejne święta, miałem nadzieję, że teraz będzie już prościej. Pójdziemy do jednych dziadków i wreszcie nie będziemy się nigdzie spieszyć.
Nic z tego. Mama – najstarsza z trójki rodzeństwa – uznała, że teraz obowiązek organizowania wieczerzy wigilijnej spoczywa na niej. Przez kolejne lata rok w rok najpierw podejmowaliśmy w domu całą rodzinę mamy, a po kilku godzinach ja z tatą jechaliśmy do jego rodziców. Mama zazwyczaj zostawała, bo przecież nie mogła wyrzucić gości z domu. Babcia co roku wygłaszała tę samą uwagę, że „Ala musi być szczęśliwa, bo ma wymówkę, żeby do nas nie przychodzić”. Tata udawał, że nie słyszy tych uszczypliwości. Ja też.
Buntowałem się, a mama zaczynała płakać
Dziesięć lat temu poznałem Kamilę. Ale nawet, kiedy już mieszkaliśmy razem, Wigilię każde z nas spędzało ze swoją rodziną. Kama miała nawet jeszcze trudniej niż ja – jej rodzice byli rozwiedzeni. Do obskoczenia miała więc tatę i jego nową rodzinę, mamę i dziadków.
– Próbowałam im tłumaczyć, że takie szarpanie się nie ma sensu. Że gdzie tu magia świąt? Ale nie słuchają – opowiadała mi. Doskonale ją rozumiałem.
Aż do naszego ślubu co roku w moim domu rozgrywały się te same sceny.
– Mamuś, wiesz, bo ja bym chciał spędzić Wigilię z Kamą – zaczynałem.
– Wspaniale, oczywiście zaproś ją do nas, będzie nam bardzo miło.
– No ale widzisz, jej mama zaprosiła mnie do siebie. Pomyślałem, że pójdę…
– No oczywiście, wiadomo, teraz już tylko Kama i Kama. A rodzice już są nieważni.
Mama zaczynała płakać i wszystko zostawało po staremu. Zbuntowaliśmy się raz. W pierwsze święta po naszych zaręczynach pojechaliśmy w góry. Obrazili się na nas wszyscy: i moi rodzice, i Kamy, dziadkowie, ciotki i kuzyni.
– Skoro rodzina dla was tak mało znaczy, to nie wiem, czy przyjdę na wasze wesele – oświadczyła babcia Kamy.
Na wesele oczywiście wszyscy przyszli, ale wiedzieliśmy, że kolejny raz taki numer nie przejdzie. Wczesną jesienią po naszym ślubie uznałem, że pora ustalić z Kamą, co robimy ze świętami.
– Musimy opracować system. Nie damy rady w jeden wieczór być w pięciu miejscach. To jest fizycznie niemożliwe. Nasze rodziny muszą to zrozumieć – zagadnąłem. Kama skwapliwie przytaknęła.
Ustaliliśmy, że w jednym roku będziemy świętować z moją rodziną, a w następnym – Kamy. Awantura wybuchła, gdy tylko o tym powiedzieliśmy rodzicom. Moim nie podobało się, że w najbliższe święta miała być kolej Kamy.
– Nie rozumiem, jak tak możesz. Babcia Zenia ma już 85 lat. To mogą być nasze ostatnie wspólne święta. Naprawdę, chcesz jej to zrobić?
Mama zaczęła pociągać nosem. Wiedziałem, na co się zanosi, więc natychmiast się wycofałem.
– Dobrze, mamo, to w tym roku spędzimy święta z wami. A za rok się zobaczy.
Oczywiście wieczorem awanturę zrobiła mi żona. Spór skończył się tak, że zaliczyliśmy aż cztery wigilie. Ten „magiczny” i „rodzinny” wieczór u nas wyglądał tak: 16 – siadamy do stołu u mojej mamy. Opłatek, śledzik, pierogi i prezenty. 18 – pakujemy się do auta i jedziemy do moich dziadków. Znowu opłatek, dziękujemy za śledzik i pierogi, ale musimy spróbować kutii. Przełykamy po kilka łyżek, zrywamy się i o 19 meldujemy się u teścia. Na szczęście udaje nam się przekonać panią Edytę, żeby nie odgrzewała pierogów. Wymieniamy się prezentami, słuchamy wierszyków recytowanych przez rodzeństwo Kamy i znowu gnamy do auta. Wieczór kończymy u babci Kamy, która cały czas gdera, że nam się nie spieszyło i że kto to słyszał trzymać starych ludzi na nogach tak długo. Koło północy lądujemy wreszcie w domu. Biegnę do sypialni, żeby wreszcie dać Kamie prezent. Gdy wracam – śpi zwinięta w kłębek na kanapie. Biorę ją na ręce i niosę do łóżka. Koniec magicznego dnia.
A może by tak urządzić wielką, wspólną wieczerzę?
Te sceny powtarzały się przez kolejne lata. Myślałem, że kiedy zostaniemy rodzicami, rodzina nam odpuści. Nic z tego. Rok w rok w Wigilię targaliśmy Kajtka po całym mieście. Zanim docieraliśmy
do ostatniego przystanku, mały już spał w foteliku.
Dwa lata temu postanowiłem coś zrobić. Zaproponowałem rewolucyjny pomysł: może wszyscy spotkamy się razem na jednej wielkiej wieczerzy wigilijnej? Dziadkowie Kamy mają duży dom. Zmieścilibyśmy się wszyscy. Moja rodzina, Kamy rodzina. Oczami wyobraźni już widziałem takie święta jak na filmach: wielki stół, dookoła ganiają się dzieci, śpiewamy wspólnie kolędy. Nikt nigdzie się nie pieszy.
– Miałabym siedzieć przy stole z tą kobietą? – pierwsza zaprotestował teściowa. „Tą kobietą” zawsze nazywała nową żonę taty Kamy. – Niedoczekanie! Ale oczywiście, zapraszajcie ich. Ja mogę spędzić Wigilię sama w domu.
Moja mama też nie była zachwycona.
– Marcin, tak nie można. To nie wypada. Dziadkowie Kamy pomyślą, że jesteśmy skąpi i się wpraszamy. I że co, swojego domu nie mamy? Nie podoba mi się ten pomysł.
Próbowałem tłumaczyć, że przecież co roku mama narzeka, że ma tyle roboty, a teraz będzie się można nią podzielić.
– Każdy przygotuje jedną potrawę. Będziesz mogła odpocząć – tłumaczyłem.
Na to włączył się tata.
– I co? Mamy kupić prezenty dla tych wszystkich ludzi? A skąd niby mamy na to wziąć pieniądze? Też wymyśliłeś – tata pokręcił głową i wlepił wzrok w telewizor.
Wszystko zostało po staremu.
– Marcin. Ja mam dość. Słowo, za rok już się na to nie zgodzę. Musimy coś zrobić – oświadczyła po powrocie z wigilijnego maratonu Kama.
Zgodziłem się z nią. Rok temu niestety znowu zabrakło nam determinacji. Płacze, fochy, żale – poddaliśmy się.
– Marcin, Marcin, mam wspaniałą wiadomość! – zawołała do mnie Kama w październikowy wieczór.
Zdziwiłem się, bo z telewizora płynęły coraz to bardziej alarmujące doniesienia o wzroście zachorować na koronawirusa i zgonach. Z czego tu się cieszyć?
– Zadzwoniła moja babcia. I wiesz, co powiedziała? Że jest jej bardzo przykro, ale jednak boją się z dziadkiem o zdrowie i że święta spędzą sami. Nawet zdobyłam się na to, żeby jej powiedzieć, że też mi bardzo przykro z tego powodu.
Odtańczyłem taniec zwycięstwa. Jedna wigilia mniej.
– Wiesz, zadzwonię do moich dziadków. Powiem im, że dla ich dobra w tym roku ich nie odwiedzimy. Tym razem nie będą mogli się obrazić – uznałem, że trzeba kuć żelazo, póki gorące.
– Wiesz, babciu, u Kajtka w przedszkolu dzieci dużo chorują. A jak któreś przyniesie coś? Teraz to nic nie wiadomo. Więc to nie jest dobry pomysł, żebyśmy w te święta spotykali się w takim dużym gronie. Musimy się w tym roku jakoś przemęczyć – oświadczyłem tonem niecierpiącym sprzeciwu. O dziwo, babcia przyznała mi rację.
Dalej już poszło łatwo. Udało mi się przekonać mamę, że pora na kameralną wieczerzę w gronie najbliższych.
– I wiesz, bardzo nam zależy, żeby była u nas. Bo chcemy też zaprosić teściową.
Mama się zgodziła. Postawiła tylko warunek, że to ona gotuje pierogi i robi karpia. Nie kłóciłem się. To były jej dania popisowe i na pewno Kama nie zamierzała z nią konkurować. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów niecierpliwie czekam na Wigilię. Jestem pewien, że to będą wspaniałe święta!
Czytaj także:
„Przez całe życie olewałem córkę, bo nigdy nie chciałem jej mieć. Teraz jej matka choruje i jestem na nią skazany”
„Mój młodszy o 10 lat mąż w przeddzień 32. urodzin dostał ataku serca i zmarł. Dziękuję losowi, że byłam jego żoną”
„Sypiałam z chłopakiem siostry. Chciałam jej unikać, żeby się nie zdradzić, ale z nimi mieszkałam”