„Spędzałam weekendy sama jak palec, a mąż jeździł w delegacje do sąsiadki. Prawdę odkryłam przez kubeł na śmieci”

smutna kobieta fot. Spędzałam weekendy sama jak palec, a mąż jeździł w delegacje / Adobe Stock, kucherav
„A kto jej otworzył drzwi? Mój mąż we własnej osobie. Ubrany jedynie w koszulkę i bokserki. Ten dziwny przypadek z kubłem na śmieci sprawił, że dowiedziałam się o zdradzie Łukasza, który weekendy spędzał wcale nie w dalekich delegacjach, ale w tym samym bloku”.
/ 15.03.2025 08:30
smutna kobieta fot. Spędzałam weekendy sama jak palec, a mąż jeździł w delegacje / Adobe Stock, kucherav

Z Łukaszem małżeństwem jesteśmy od siedmiu lat. Pobraliśmy się tuż po obronie dyplomów i od tego czasu stanowimy zgrany duet. Jeszcze nie mamy dzieci, bo wspólnie postanowiliśmy, że najpierw nacieszymy się sobą, okrzepniemy nieco finansowo i ustabilizujemy swoje sytuacje zawodowe, a dopiero później pomyślimy o powiększeniu rodziny.

Byliśmy niczym papużki nierozłączki

I dokładnie tak było na początku naszego małżeństwa. Na studiach oboje mieszkaliśmy z rodzicami, dlatego nie mogliśmy nacieszyć się swoją bliskością na co dzień. Romantyczne kolacje przy świecach i muzyce, wspólne kąpiele, wyjścia do kina czy ulubionych knajpek wreszcie stały się naszą codziennością. Chcieliśmy pielęgnować swój związek nie tylko w weekendy, ale także po pracy.

Początkowo, choćby się waliło i paliło, wieczory staraliśmy się spędzać razem. Ja jestem licencjonowaną kosmetyczką, a Łukasz skończył mechatronikę. Początkowo pracował w  biurze firmy zajmującej się projektowaniem, sprzedażą i serwisem linii przemysłowych. Dopóki jego zajęcie polegało głównie na zbieraniu zamówień, analizie danych i telefonicznym kontakcie z klientami, do domu wracał po ośmiu godzinach i pozostały czas spędzaliśmy razem. Doskonale pamiętam, że starsze koleżanki z salonu często się z nas podśmiewały.

– Oj Baśka, Baśka. Wy to jesteście niczym wieczna para młoda, która cały czas myśli o randkach. Zobaczysz, że po kilku kolejnych latach już na pewno nie będziesz tak pędzić do domku i mężusia – śmiały się jedna przez drugą, gdy konsekwentnie odmawiałam wspólnego wyjścia na kawę i ciacho, piwo czy babskie zakupy, bo byłam umówiona z Łukaszem w domu.

Wtedy zupełnie nie brałam ich słów na poważnie. Wydawało mi się, że wystarczy odpowiednio pielęgnować związek i podsycać uczucie, aby nawet po latach za sobą tęsknić. Nie rozumiałam, dlaczego one w większości narzekają na nudnych lub nieobecnych mężów, którzy wolą wyjście na mecz z kumplami niż wieczór z własną żoną.

Nasz związek kwitł i sądziłam, że tak będzie już zawsze. Mieliśmy wspólne zainteresowania, rytuały i ulubione sposoby spędzania czasu. W tygodniu często zostawaliśmy w domu i robiliśmy sobie leniwe popołudnia i wieczory. Wspólnie gotowaliśmy, oglądaliśmy seriale, układaliśmy puzzle, graliśmy w planszówki.  Za to weekendy spędzaliśmy bardziej aktywnie. Oboje lubimy poznawać nowe miejsca, dlatego często planowaliśmy wycieczki po okolicy, jeździliśmy na rowerze, czasami umawialiśmy się z rodziną i znajomymi albo planowaliśmy odświętny sobotni wieczór w teatrze czy filharmonii.

Kupiliśmy przytulne mieszkanie

Przez te kilka wspólnych lat udało się nam odłożyć pieniądze na wkład własny i kupić przytulne mieszkanko. Trzy pokoje z kuchnią, łazienką i niewielkim tarasem może nie były apartamentem, ale to było nasze własne miejsce na ziemi.

– Wreszcie na swoim – uśmiechnęłam się do męża, gdy otworzyliśmy szampana.

– Tak, koniec wynajmowania, użerania się z właścicielami i ich dziwnymi pomysłami. Koniec przeprowadzek. Wznieśmy toast za naszą wspólną przyszłość – Łukasz był równie szczęśliwy jak ja.

Tego wieczoru zorganizowaliśmy prywatną mini-parapetówkę. Nasze mieszkanie świeciło jeszcze pustkami. W kuchni stała dopiero kuchenka i lodówka, łazienka była jeszcze do wykończenia, a w sypialni zamiast łóżka mieliśmy duży materace. Czekało nas jeszcze mnóstwo prac, kupowanie mebli i urządzenie się, ale byliśmy bardzo szczęśliwi.

Po przeprowadzce urządziliśmy parapetówkę, na którą zaprosiliśmy rodzinę i kilku znajomych. Byliśmy przekonani, że rozpoczynamy nowe, szczęśliwe życie. Zwłaszcza, że miejsce było urocze. Kameralny blok otoczony parkiem, z piękną zielenią wokół, ławkami i miejscami na spacery. Jednocześnie nie było to jakieś odludzie, dlatego dojazd do pracy mieliśmy naprawdę dobry. Byłam przekonana, że teraz już nic nie jest w stanie zaburzyć mojego szczęścia. Ba, nawet powoli i bardzo nieśmiało zaczęłam myśleć o dziecku.

– Remont już skończyliśmy, Łukasz niedawno dostał całkiem fajną podwyżkę, rata kredytu zbytnio nie obciążą naszego budżetu, mamy nieco oszczędności. Ja też mam ustabilizowaną pozycję w pracy i myślę, że spokojnie mogłabym przejść na urlop macierzyński – zwierzyłam się pewnego wieczoru siostrze, a Aldona pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Pewnie. Kiedy jak nie teraz – uśmiechnęła się. – Ja miałam dużo gorszą sytuację zawodową niż ty i jakoś daliśmy z Tomkiem radę. Myślę, że wy też dacie.

Nagle zaczęły się ciągłe delegacje

Moje plany pokrzyżował awans męża. Łukasz dostał propozycję pracy na stanowisku menadżerskim. To wiązało się ze sporą podwyżką, ale i częstszymi wyjazdami.

–  Wiesz jak to jest. Nie wszyscy klienci mają czas na spotkania w środku tygodnia. W końcu to zapracowani właściciele zakładów, dyrektorzy, managerzy wyższego szczebla. W naszej branży rozmowa biznesowa w sobotę wieczorem czy nawet w niedzielę popołudniu jest czymś normalnym. Nie mogę przecież powiedzieć gościowi, który chce podpisać kontrakt na ogromną sumę, że właściwie to ja jego halę produkcyjną mogę obejrzeć tylko od poniedziałku do piątku i to koniecznie z rana, żeby do wieczora wrócić do domu – tłumaczył, a ja starałam się go zrozumieć.

Sama zaczęłam brać dodatkowe klientki w salonie, żeby nieco dorobić do naszego domowego budżetu. Miałam jednak nadzieję, że to sytuacja przejściowa i niedługo wszystko się ustabilizuje. Okazało się jednak, że wcale nic nie zmieniało się na lepsze. Mąż coraz częściej wyjeżdżał w delegacje, tłumacząc się ważnymi spotkaniami biznesowymi, negocjacjami z klientami czy szkoleniami. W pewnym momencie doszło do tego, że niemal wszystkie weekendy zaczęłam spędzać sama jak palec.

Z rozrzewnieniem wspominałam sobotnie wycieczki rowerowe za miasto, randki w kinie czy kolacje w knajpkach i próbowanie wciąż nowych smaków. Ba, zaczęło mi brakować nawet naszych wieczorów filmowych z kieliszkiem wina i popcornem.

Koleżanki już dawno przestały mnie zapraszać na wspólne wyjścia, bo przyzwyczaiły się, że nie mam czasu. Siostra miała męża, dwójkę dzieci i swoje własne sprawy. Nie chciałam więc zwalać się jej na głowę. A ile można siedzieć samej w mieszkaniu, wychodzić jedynie na zakupy czy spacery? Naprawdę zaczynało mi coraz bardziej brakować naszego dawnego życia. Dzielnie znosiłam jednak te rozłąki przekonana, że Łukasz rozwija karierę i pracuje dla naszego wspólnego dobra. Marzyłam, że minie jeszcze trochę czasu, a on przystopuje i wreszcie będziemy mogli pomyśleć o dziecku.

Wpadł przez kubeł śmieci

Tak się jednak nie stało. Pewnie dalej żyłabym w błogiej nieświadomości, pomagała mężowi pakować odprasowane koszule do walizki i czule całowała go w policzek na pożegnanie, gdyby nie pewne niedzielne popołudnie. Sobota, jak zwykle, upłynęła mi na zakupach, ogarnianiu mieszkania i nadrabianiu domowych spraw. W niedzielę spałam do późna, a później odgrzałam sobie wczorajszą zupę.

Dla siebie samej nawet nie chciało mi się gotować dwudaniowych obiadów, które niegdyś były naszym niedzielnym rytuałem. Bo kto to wszystko niby będzie jadł? Łukasz i tak wróci późnym wieczorem zmęczony, weźmie szybki prysznic, a później pójdzie spać, twierdząc, że podróż totalnie go wykończyła.

Postanowiłam więc przesadzić kwiaty z kuchennego parapetu. Moje ulubione pelargonie już od dawna nie mieściły się w ciasnych doniczkach i wymagały dużo więcej miejsca, żeby się rozrastać. Ziemię kupiłam w tygodniu, przy okazji wizyty w markecie. Teraz zostało jedynie rozłożyć się na tarasie z pracą. Kątem oka zauważyłam, że nasza sąsiadka, młoda studentka, także przesadzała coś w swoich skrzynkach. Nawet pomachałam jej ręką i uśmiechnęłam się przyjaźnie, ale ona zaraz weszła do swojego mieszkania.

Gdy skończyłam przesadzanie, zebrałam pozostałe łodygi, resztki ziemi i uschnięte liście, żeby od razu wynieś je do pojemnika z opadami BIO. Na takie cele miałam zarezerwowane zielone wiaderko ze szczelnym przykryciem, które trzymałam w piwnicy. Zeszłam do komórek, ale nigdzie nie mogłam go znaleźć. Machnęłam jednak na to ręką, zebrałam śmieci do innego kubełka i powędrowałam w stronę altany śmietnikowej.

Już miałam wracać, gdy moją uwagę zwróciło charakterystyczne zielone wiaderko w rękach naszej młodej sąsiadki, która wyrzucała śmieci chwilę przede mną. Tak, doskonale wiem, że podobne pojemniki może mieć mnóstwo ludzi. Ale na naszym wiaderku kiedyś, białym lakierem do paznokci, namalowałam stokrotki. Akurat wtedy robiłam siostrze hybrydy i nieco się nam nudziło. Coś przyszło mi do głowy, żeby wzór kwiatuszków poćwiczyć właśnie na tym wiaderku, które stało pod ręką. Niemożliwe, żeby ta Paulina wpadła na dokładnie taki sam pomysł, prawda?

Od razu wiedziałam, że coś jest nie tak. Owszem, Łukasz mógł jej pożyczyć to wiaderko, a potem zapomnieć mi o tym powiedzieć. Ale przecież my nie utrzymywaliśmy z tą dziewczyną znajomości. Ba, byłam przekonana, że mąż poza zdawkowym „dzień dobry” nie zamienił z nią słowa. Dyskretnie poszłam za nią. Chowając się za windą zobaczyłam, że sąsiadka wchodzi do mieszkania. A kto jej otworzył drzwi? Nie kto inny, tylko mój mąż we własnej osobie. Ubrany jedynie w koszulkę i bokserki. Już wszystko było jasne.

Ten dziwny przypadek sprawił, że  dowiedziałam się o zdradzie Łukasza, który weekendy spędzał wcale nie w dalekich delegacjach, ale dokładnie w tym samym bloku. A dokładnie w łóżku naszej młodej sąsiadki. Nie, nie wybiegłam wtedy zza ściany i nie zrobiłam im karczemnej awantury na cały blok. Zwyczajnie wróciłam do mieszkania i spakowałam mężowi walizki. Teraz Łukasz mieszka u swojej matki i błaga mnie o wybaczenie. Twierdzi, że to nic dla niego nie znaczyło, ale ja już nie potrafiłabym mu zaufać. Właśnie dzisiaj znalazłam adwokata i składam pozew o rozwód.

Basia, 31 lat

Czytaj także:
„Z litości zaprosiłam na obiad samotnego sąsiada. Nie spodziewałam się, że miły, starszy pan ma lepkie ręce”
„Matka wymyśliła sobie, że mam dobrze wyjść za mąż za syna organisty. A ja narobiłam jej wstydu przed samym ołtarzem”
„Miałem żonę za świętą, aż przeczytałem jeden SMS na jej telefonie. Nasza romantyczna bajka zamieniła się w koszmar”

Redakcja poleca

REKLAMA