Gdy byłam bardzo młoda, wydawało mi się, że wielkomiejskie życie będzie spełnieniem moich marzeń. Pragnęłam intensywnej, wielkiej, oszałamiającej kariery. Chciałam być ważna, poważana i „światowa”. Intensywnie uczyłam się na studiach ekonomicznych, żeby szybko znaleźć dobrą pracę w prestiżowej, międzynarodowej korporacji. Marzyło mi się, żeby chodzić do pracy w wielkim, nowoczesnym biurowcu, jechać windą na najwyższe piętra w eleganckich szpilkach i marynarce, a potem bawić się w modnych klubach i restauracjach i wracać do swojego pięknego mieszkania z widokiem na miasto.
Żyłam na wysokich obrotach
Chyba wiele osób miało takie fantazje w gimnazjum, liceum czy na studiach, prawda? Tylko że ja swoje zrealizowałam praktycznie w stu procentach. Byłam nie tylko pewna, że właśnie to mnie uszczęśliwi, ale też niesamowicie zdeterminowana i pracowita. Przez całe studia harowałam na barze, żeby uzbierać solidne oszczędności. Wiedziałam, że mogę nie dostać świetnej pracy na samym starcie, dlatego chciałam mieć jakiś zapas, żeby, w razie czego, móc odbyć bezpłatny staż w firmie, która naprawdę mnie ekscytuje.
Dokładnie tak zrobiłam. Stażowałam przez pół roku. Najpierw za darmo, a potem za bardzo kiepską pensję.
– Córunia, daj spokój, przecież tam cię wyzyskują – oburzała się mama.
– Doceniają mnie, mamo. Robię więcej niż niektórzy pracownicy, a co dopiero stażyści. Wiem, że dostanę umowę – upierałam się.
Intuicja mnie nie zawiodła. Gdy po kilku miesiącach poszłam do szefa z prośbą o zatrudnienie mnie, miałam cały wachlarz argumentów. Wykonywałam swoją pracę idealnie. Wykazywałam się inicjatywą, zawsze robiłam wszystko, o co mnie proszono, a nawet więcej. Na szczęście, szef też to zauważył.
– Byłbym głupi, gdybym nie zauważył twojego potencjału. Jesteś bardzo bystra, widać, że lubisz to, co robisz. Dam ci od razu umowę na czas nieokreślony – powiedział z uśmiechem.
Byłam wniebowzięta. Oczywiście, moja pierwsza pensja nie była oszałamiająca. Ale w zupełności wystarczała na pokrycie podstawowych potrzeb, wynajęcie mieszkania, a nawet jakieś wakacje. Posada w korporacji była, na tamten moment, szczytem moich marzeń – ale wiedziałam, że to dopiero początek drogi.
Następne trzy lata poświęciłam w całości pracy. Harowałam nie tylko w ciągu dnia pracy, ale i po godzinach. Bardzo chciałam udowodnić szefostwu, ale i samej sobie, że wejdę na sam szczyt. Doceniali mnie, bo przecież byłam pracownikiem idealnym: takim, który był gotów poświęcić całe swoje życie korporacji. Dostawałam premie, a później awanse. Coraz większe i coraz bardziej prestiżowe.
Myślałam, że spełniam marzenia
Zapracowałam na komfort i bezpieczeństwo znacznie szybciej niż moi rówieśnicy. Pierwsze mieszkanie kupiłam w wieku dwudziestu sześciu lat. Po kilku latach sprzedałam je z zyskiem i zamieniłam na duże, w prestiżowej lokalizacji. Żyłam swoim marzeniem: eleganckim apartamentem, garderobą pełną markowych, jakościowych ubrań i „ważną” posadą w „ważnej” korporacji.
Nie zauważałam, że z czasem staję się coraz bardziej zmęczona, coraz bardziej pozbawiona pasji i chęci życia. Funkcjonowałam na autopilocie, nie pozwalałam sobie na odpoczynek ani na potknięcia. Pobudka, siłownia, makijaż, włosy, szpilki, garnitur, samochód, biuro, znowu samochód, dom i spać. Im wyższe stanowiska zajmowałam, tym mniej miałam czasu na życie poza pracą.
– Dagmara, zaraz minie pół roku, jak ostatnio u nas byłaś... Naprawdę nie możesz znaleźć wolnego weekendu, żeby zobaczyć się z rodzicami? – zapytała mnie któregoś razu mama.
„Pół roku? To niemożliwe... Przecież dopiero co tam byłam!”, pomyślałam z przerażeniem.
A jednak. Praca pochłonęła mnie tak bardzo, że nawet nie pamiętałam, kiedy ostatnio odwiedziłam własnych rodziców. Oczywiście, praktycznie nie wykorzystywałam dni urlopowych, nie miewałam wolnych wieczorów. Kontakt z większością przyjaciół zdążył mi się rozjechać, o randkach nie było nawet mowy.
Świadomość przychodziła stopniowo
Tak, jakbym budziła się z jakiegoś snu. Zaczęłam dostrzegać, że żyję jak robot. Docierało do mnie powoli, że osiągam kolejne punkty ze swojej listy marzeń, a tak naprawdę... wcale nie jestem szczęśliwa. Gdy przyznałam się sama przed sobą, że najbardziej na świecie pragnę osiągnąć już wszystko, co sobie zaplanowałam, żeby w końcu móc zwolnić, zrozumiałam, że robię coś nie tak.
Decyzja o odejściu z pracy przyszła mi łatwiej, niż się spodziewałam.
– Odchodzisz? Ale Dagmara, jesteś najmłodszą dyrektorką działu, jaką widziała ta firma. Za kilka lat możesz być w zarządzie – szef był w szoku, gdy wręczyłam mu wypowiedzenie.
– Już mi na tym nie zależy, wiesz? Zrozumiałam, że wyścig szczurów nie da mi szczęścia. Będę w zarządzie, i co? Przyjdą większe pieniądze, ale i jeszcze większa odpowiedzialność. Będę zasypiała i budziła się ze smartfonem w dłoni. Nie założę rodziny, nie będę miała relacji. Nie chcę tak żyć – oznajmiłam stanowczo.
Widziałam, że mnie nie rozumiał. No cóż, pewnie i on tkwił dalej w tym samym myśleniu, w którym ja przez ostatnie lata.
Wyprowadziłam się z miasta
Gdy odeszłam z pracy, sprzedałam też swój wymarzony apartament. Pieniędzy było tyle, że wystarczyło nie tylko na budowę domku pod miastem, ale i inwestycję w dwa mniejsze mieszkania, które chciałam trzymać na wynajem.
– Nie będzie ci tego brakować? – zapytała mnie mama, gdy pomagała pakować mi pudła.
– Nie. Mam dosyć – odparłam twardo.
Widziałam, że się cieszy i jest ze mnie dumna – chociaż pewnie wielu rodziców kazałoby dzieciom zacisnąć zęby i przeć do przodu. W końcu byłam tak blisko samego szczytu... Na szczęście moja mama się do nich nie zaliczała.
Gdy przeprowadziłam się do małego miasteczka pod Krakowem, od razu poczułam, że znalazłam się w innym świecie. Ludzie witali się ze sobą na ulicach, na targach, w sklepach. Pytali o samopoczucie, wymieniali drobne uprzejmości. Niby nic, a jednak dla mnie to było naprawdę zachwycające. Tak bardzo przywykłam do mijania anonimowych przechodniów na ulicach, że nawet nie przypuszczałam, że można mieć relacje z obcymi ludźmi – tylko dlatego, że mieszkają nieopodal. W Krakowie nie znałam nawet imion swoich najbliższych sąsiadów. Tutaj wkrótce wiedziałam wszystko o ludziach, z którymi dzieliłam ulicę.
Szybko wsiąknęłam w ten styl życia. Nie tylko zyskałam wielu nowych znajomych, ale i zmieniłam swój charakter. Kiedyś byłam nastawiona na siebie, nie przejmowałam się innymi. Teraz chętnie oferowałam pomoc, bo zrozumiałam, że dobro i serdeczność wracają.
Nic dziwnego, że gdy pan Stanisław wprowadził się do domku obok, od razu zaprosiłam go na obiad.
Pozory jednak mylą...
Niewiele o nim wiedzieliśmy, a ja bardzo chciałam go poznać. Wiedziałam tylko, że jest wdowcem i że tak jak ja przyjechał z dużego miasta. Nie kupił domu, ale go wynajął. Może nie wiedział jeszcze, czy mała mieścinka jest miejscem dla niego. Postanowiłam go do tego przekonać.
– Proszę się rozgościć. Ach, nawet pan nie wie, jak dobrze się tu mieszka! Mam nadzieje, że zostanie pan z nami na dłużej – szczebiotałam do niego z kuchni, przygotowując sałatkę.
Pan Stanisław siedział w salonie i prowadził ze mną konwersację „zza ściany”.
– Nie jestem pewien... – odpowiedział nieśmiało. – Dziś jestem tu, jutro tam. Ja się raczej często przeprowadzam.
– Naprawdę? A ja właśnie tu odnalazłam swoje miejsce na ziemi. Da pan wiarę? – zachichotałam, po czym zaczęłam opowiadać swoją historię.
Zaaferowana własną opowieścią, nie zwracałam uwagi na dziwne dźwięki dobiegające z salonu. Starszy pan co jakiś czas odpowiadał mi: „aha”, „faktycznie” albo „niesamowite”, więc czułam się słuchana. Przyznaję, kompletnie straciłam czujność. W mieście w życiu nie wpuściłabym do domu obcego, a co dopiero zostawiła go samego w swoim salonie na tyle czasu! Małe miasto chyba jednak uśpiło mój zdrowy rozsądek. Czułam się, jakbym mieszkała w bajkowej wiosce, w której nie ma prawa zdarzyć się cokolwiek złego. A jednak.
W którymś momencie zorientowałam się, że pan Stanisław przestał mi odpowiadać. Przestraszyłam się. Wyszłam z kuchni, ale nigdzie go nie było. Rozejrzałam się po salonie, jadalni. Zajrzałam do łazienki. Ani śladu. Zobaczyłam tylko otwarte drzwi wyjściowe. Zorientowanie się, co właściwie się właśnie stało, zajęło mi kilka minut. Najpierw zauważyłam, że zniknął mój komputer. Potem zerknęłam na miejsce, w którym powinna znajdować się szkatułka z biżuterią. Nie było jej. Tak samo jak mojej dizajnerskiej lampki, kosztownej torebki wiszącej na krześle, razem z portfelem i wszystkimi kartami.
„Małomiejski czar...”, pomyślałam ze złością. Po czym wykręciłam numer na policję. Już ja się od nich nasłucham za bezmyślność i głupotę... Dałam się zrobić jak prowincjonalna naiwniaczka!
Dagmara, 35 lat
Czytaj także:
„Poza kasą ze spadku dziadek przepisał mi też tajemnicze puzderko. Wtedy nie wiedziałem, że to puszka Pandory”
„Sama skazałam się na bezdzietność i samotność. Mój post od miłości był ścisły jak w Środę Popielcową”
„Razem ze spadkiem po tajemniczym darczyńcy odziedziczyłem problemy. Milion złotych sprawił, że porzuciłem wszystko”