Stoję w oknie i patrzę na pofalowaną powierzchnię najpiękniejszego jeziora, jakie w życiu widziałem. Przyjechałem tu dokładnie rok temu, ale wtedy nie zachwyciło mnie ani to jezioro, ani reszta widoków. Mieścina wydawała mi się mała i zapomniana przez Boga i ludzi. Ot, takie nic na samym krańcu znanego mi świata. Konkretnie – na Suwalszczyźnie. Znalazłem się tu jako wykonawca ostatniej woli mojego stryja, Sebastiana. Byłem prawnikiem, tak jak mój ojciec, więc wydawało się naturalne, że stryj mnie powierzył tę rolę. Na miejscu okazało się, że byłem nie tylko wykonawcą, ale także głównym… spadkobiercą. To mnie zdziwiło.
Najpierw stryj Sebastian został moim ojcem chrzestnym, a dopiero później bracia się pokłócili i stopniowo stosunki między nimi ulegały ochłodzeniu. Zanim uzyskałem pełnoletność, ochłodzenie zmieniło się w zlodowacenie. I tak już zostało aż do śmierci mojego ojca. Sebastian nie przyjechał na pogrzeb, ponieważ na wieść o nim dostał wylewu i od tego dnia nie wstał już nigdy z łóżka.
Przyjechałem więc do tej dziury w zeszłym roku z przeświadczeniem, że załatwienie wszystkich spraw spadkowych zajmie mi góra dwa dni. Ale już pierwsza wizyta u prawnika w Suwałkach wprawiła mnie w lekkie osłupienie. Prawdę mówiąc, myślałem, że się przesłyszałem.
Mogłem otworzyć własną kancelarię
– Pan powiedział… „spadkobierca”? – ze zdumienia nie mogłem wykrztusić z siebie składnego zdania.
– Zgadza się – mój znacznie starszy kolega po fachu pokiwał z zadowoleniem głową. – Wykonawca testamentu, a zarazem spadkobierca. Z prawnego punktu, przyzna kolega, wyjątkowo wygodna sytuacja.
– O… owszem… – wyjąkałem. – A co z masą spadkową? Nieruchomości jakieś są, nie daj Boże? – z doświadczenia wiedziałem, że spadek to przede wszystkim masa kłopotów, dopiero potem odrobina przyjemności.
– Oczywiście – spojrzał na mnie z uśmiechem. – Ogromny dom nad jeziorem, z zabudowaniami gospodarskimi, sporo ziemi, głównie nad brzegiem, oraz sad owocowy. No i depozyt bankowy jako miłe uzupełnienie.
– Dużo? – zainteresowałem się.
– Prawie sto tysięcy. Euro. Czy panu słabo? – zaniepokoił się.
– Wręcz przeciwnie – odparłem niepewnie. – Ale chyba… poprosiłbym o szklankę wody, jeśli można?
Zaczęliśmy przeglądać razem papiery. Wartość nieruchomości według wyceny sprzed pół roku wynosiła ponad pięćset dwadzieścia tysięcy złotych. Razem z depozytem bankowym byłem więc bogatym człowiekiem. W Warszawie niedługo miałem zostać młodszym wspólnikiem w kancelarii, ale z takimi pieniędzmi mogłem założyć własną firmę. Do tej pory brałem udział w wielkim wyścigu szczurów, teraz sam mógłbym zostać graczem na prawniczej giełdzie. Rysowała się przede mną kariera.
– Jest tylko jeden problem… – stary prawnik zmarszczył brwi. – Nie może pan sprzedać domu ani ziemi, a całe pieniądze musi pan zainwestować w… – poszperał chwilę w papierach, a potem zacytował: – „W rozwój wypożyczalni kajaków i innego sprzętu pływającego”.
Poczułem, że spadam w głęboką przepaść. Marzenia o własnej kancelarii prysnęły jak bańka mydlana.
Musiałem zostać na następny dzień. Ponieważ nie wiedziałem, gdzie szukać hotelu, pojechałem do siedziby stryja. Przyszło mi nocować w domu, który właściwie należał do mnie, choć czułem się w nim zdecydowanie nie na swoim miejscu.
Leżałem w ogromnym łóżku, przewracając się z boku na bok. Dochodziła druga w nocy. Cały dom skrzypiał i jęczał, chociaż nie było wiatru. Dałbym sobie głowę uciąć, że słyszałem myszy buszujące na strychu, więc nawet tam nie wchodziłem. Zwiedzanie ograniczyłem do parteru.
Owszem, było tu sporo miejsca. Wielki pokój dzienny połączony z kuchnią, mniejsza sypialnia, jeszcze mniejszy gabinet i ogromna spiżarnia. Pusta. Na kolację wypaliłem więc pół paczki papierosów. Zapiłem wodą mineralną, którą woziłem w samochodzie już jakiś czas; smaczna nie była.
Zaczynało świtać, kiedy wreszcie udało mi się zasnąć. Wstałem dopiero w południe. Wstyd się przyznać, ale spało mi się wybornie w tej specyficznej wiejskiej ciszy. Nie dochodziły do mnie żadne miejskie dźwięki. Nie słyszałem tramwajów, samochodów, wind, krzyków pijanych imprezowiczów. Czasami tylko zaćwierkał jakiś ptaszek. Prawie bajka. Prawie, bo bez śniadania nie mogłem w pełni cieszyć się sielanką.
Wydawało mi się, że widziałem w miasteczku gospodę. Włożyłem szybko nieco pomięte i sfatygowane podróżą ciuchy. Pięć minut później stałem przed lokalem. Był zamknięty. Ze złością walnąłem pięścią w drzwi. Śniadanie przeszło mi koło nosa. Już chciałem jechać na poszukiwanie sklepu do sąsiedniej osady, kiedy drzwi znienacka stanęły otworem.
Wiejskie śniadanie powaliło mnie na kolana
– Któż to się o tej porze dobija? – powitała mnie uśmiechnięta starsza pani.
Skłoniłem się szarmancko.
– Szukam miejsca, gdzie dostanę skromne śniadanko – wyjaśniłem.
– To źle pan trafił – stwierdziła niespodziewanie, a widząc moją minę, roześmiała się w głos. – „Skromne śniadanko” dają w hotelu pięciogwiazdkowym. Tu podajemy tylko „śniadanko wiejskie”. Zapraszam, i tak jest pan jedynym gościem, do mnie miejscowi przychodzą dopiero po południu na piwo.
Rozsiadłem się wygodnie i z ciekawością rozejrzałem po pomieszczeniu. Kilkanaście solidnych stołów, ław i wygodnych krzeseł, chyba ręcznej roboty. Wszystko wyglądało na autentyczne i używane codziennie, a jednocześnie na ludowe w dosłownym tego słowa znaczeniu. Doszedł mnie boski zapach dobrej kawy… Aż się oblizałem. Chwilę później gospodyni postawiła przede mną elegancką filiżankę z aromatycznym napojem.
– Pan miastowy, więc pewnie panu zasmakuje – powiedziała z zadumą.
Upiłem spory łyk.
– O rany, toż to najlepsza kawa, jaką w życiu piłem! – zawołałem.
– Naprawdę? – ucieszyła się. – Ten ekspres ciśnieniowy to pomysł mojej córki, ale tutejsi piją sypaną, w szklankach. Im więcej fusów, tym lepiej, na taką nie ma chętnych. I jeszcze to spienione mleko… – wzruszyła ramionami i wróciła do kuchni.
Czekałem dokładnie kwadrans, ale warto było. Wjechała jajecznica z pięciu jaj na wiejskim boczku, z pomidorami i szczypiorem, do tego dwie pajdy chleba, tak wielkie, że musiałem je brać w dwie ręce, dzban mleka i taki sam soku z jabłek. Za mlekiem nie przepadam od dziecka, ale z ciekawości spróbowałem. „No… jeżeli to jest mleko, to co oni sprzedają w markecie w tych śmiesznych, kolorowych kartonikach?” – pomyślałem. Tutejsze mleko smakowało jak koktajl śmietankowy z polnych ziół o zapachu sadu.
A na deser przyszła córka mojej gospodyni… i świat jakby zwolnił.
Tego w testamencie akurat nie zawarł…
– To pan jest tym bratankiem, który się tutaj osiedli? – zapytała z taką nadzieją w głosie, że aż skinąłem głową.
Osiedlić się tu?! Nawet do głowy mi to wcześniej nie przyszło! Przecież w mieście czekała na mnie kariera, wyścig szczurów, sprawy w sądzie, bronienie złodziei samochodów i pospolitych przestępców, którzy również mają swoje prawa. Jazda rano do pracy w korkach, powrót wieczorem do pustego mieszkania, szklanka whisky przed snem i kolejny dzień, taki sam jak wszystkie poprzednie. Urlop w Tajlandii, w gronie znajomych z pracy, albo w Egipcie, gdzie upał wysysa mózg przez skórę głowy. Potem powrót do pracy i tak rok w rok…
Hm, właściwie dlaczego nie miałbym zostać tutaj? Dziewczyna trajkotała, zachwycona, a we mnie dojrzewała decyzja. Wybór miałem prosty: powrót do kieratu z nadzieją na wygraną w biegu donikąd albo spokojne i dostatnie życie na wsi, ze spadkiem po stryju. Prawdę mówiąc, wcale nie było mi trudno podjąć właściwą decyzję.
I nie żałuję. Teraz, po roku, patrząc na jezioro ze zbudowaną przystanią, wypożyczalnią skuterów wodnych i sprzętu do windsurfingu, na ogromną piaszczystą plażę, do której powstania też się przyczyniłem, wiem, że wybrałem lepszą możliwość.
W mieście goniłem resztkami sił. Tutaj, pracując dziesięć razy wolniej, zrobiłem i tak dziesięć razy więcej niż ktokolwiek inny. Piasek na plażę załatwiłem w tydzień – dwadzieścia cztery ciężarówki swoje kosztowały, ale efekt był zachwycający. Sześć skuterów wodnych kupiłem z pieniędzy, które dostałem za sprzedaż mieszkania w Warszawie. Resztę sprzętu – ze spadku. Starczyło też pieniędzy na dofinansowanie budowy małego pensjonatu w miasteczku, obok gospody.
To było marzenie Marianny, zachwycającej dziewczyny, dzięki której zostałem właścicielem „wypożyczalni kajaków i innego sprzętu pływającego”. Nie wiem do końca, czy tego właśnie spodziewał się po mnie stryj Sebastian, ale miałem nadzieję, że tak.
Drzwi otwierają się z trzaskiem i wpada Marianna. Zachwycająco piękna i pełna życia. Wkrótce nasz ślub. Nie był to warunek zawarty w testamencie, jakoś tak samo wyszło…
Czytaj także:
„Mąż dostał spadek po matce i niemal od razu rzucił pracę. Rozpił się i rozleniwił, sam sprowadził na siebie nieszczęście”
„Rodzeństwo chciało pozbawić najmłodszego brata spadku. Choć to jemu się należał, hieny próbowały uszczknąć trochę grosza”
„Wszyscy rzucili się na spadek po ojcu jak pazerne hieny. Nie chciałem brać udziału w tej farsie, a i tak zarobiłem najwięcej”