„Jeden telefon sprawił, że zostałam wdową, samotną matką i dłużniczką. Przyjaciel męża pomógł mi odbić się od dna”

Kobieta, która straciła męża fot. Adobe Stock, mrmohock
„Kiedy odłożyłam telefon, przez moment myślałam, że to była jakaś halucynacja. Przecież dookoła nic się nie zmieniło: za oknem siąpił deszcz, woda na makaron wciąż bulgotała w garnku, pralka odwirowywała pranie. A ja zapadałam się w sobie”.
/ 01.03.2022 10:39
Kobieta, która straciła męża fot. Adobe Stock, mrmohock

Miał wyjechać do Francji tylko na rok, by zgromadzić pieniądze na spłacenie siostry, z którą odziedziczył mieszkanie po rodzicach. Zostałam więc z dziećmi sama. Żeby oszczędzić, wprowadziliśmy się do wynajętej kawalerki, w końcu warto było się poświęcić… Jurek dzwonił do nas codziennie, choćby tylko na kilka minut. Pracował po dwanaście godzin, brał dodatkowe zmiany.

– A dobrze się odżywiasz? – martwiłam się. – Pijesz dużo wody?

– Piję głównie napoje energetyczne – odpowiadał. – Tutaj nawet nie ma ekspresu do kawy. Ale mam fajną ekipę: Polacy, Grecy, Litwini i kilku chłopaków z Nigerii. Można na nich liczyć, zawsze się podzielą kanapką, jak ktoś nie ma, podrzucą energetyka do kabiny. A szef jest Polakiem i naprawdę świetny z niego gość! Polubiłabyś go.

Kilka tygodni od wyjazdu Jurka, zadzwonił ktoś z zagranicznego numeru.

– Pani Agnieszka? – zapytał męski głos po polsku. – Jestem Waldek, szef budowy, dzwonię z Francji…

Jeszcze zanim to powiedział, wiedziałam, że stało się coś strasznego. Niewiele wtedy zrozumiałam – tyle tylko, że był wypadek dźwigu. Operator zginął na miejscu. Tym operatorem był mój mąż.

Kiedy odłożyłam telefon, przez moment myślałam, że to była jakaś halucynacja. Przecież dookoła nic się nie zmieniło: za oknem siąpił deszcz, woda na makaron wciąż bulgotała w garnku, pralka odwirowywała pranie.

Ale to nie była iluzja. Nic nie było takie jak pięć minut wcześniej. Nie byłam mężatką, tylko wdową, moje dzieci były półsierotami. Daniel chodził wtedy do pierwszej klasy, Kaja do przedszkola. Ktoś musiał ich odebrać, a ja nie miałam na to siły.

Ostatecznie przyprowadziła ich mama jednej z koleżanek Kai. Kiedy usłyszała ode mnie: „właśnie dowiedziałam się, że mój mąż zginął w wypadku”, powiedziała, że wszystkim się zajmie. Niestety, nikt nie był w stanie zająć się wyjaśnieniem dzieciom, co się stało. To była moja rola.

– Jak to: tata nie żyje? Przecież jest młody! – dla pięciolatki śmierć ojca była abstraktem.

– To nieprawda! – zareagował syn.

– To był na pewno ktoś inny! Tata nigdy by nie miał wypadku!

Co ja mam teraz zrobić?

Nie wiedziałam, jak z nimi rozmawiać o śmierci. Sama wychowałam się w trzech rodzinach zastępczych, nikt nigdy nie rozmawiał ze mną o rzeczach ostatecznych. To Jurek był pierwszą osobą, która się mną naprawdę zaopiekowała, to on uczył mnie życia i pokazywał, jak poruszać się w skomplikowanej dorosłej rzeczywistości. Jak miałam żyć bez niego?!

Nie było nikogo, kto by mi powiedział, co dalej. Ciało Jurka wciąż było we Francji, bo sprawę wypadku badała tamtejsza prokuratura. Nie miałam pojęcia, jak je sprowadzić do Polski, jak zorganizować pogrzeb, nie mówiąc już o tym, jak poradzić sobie z życiem.

Następnego dnia zadzwonił do mnie znowu Waldek, ten szef Jerzego. Był Polakiem, ale mieszkał we Francji od piętnastu lat i miał tamtejsze obywatelstwo. Pamiętałam, że Jurek bardzo go szanował i lubił. Był dla mnie bardzo miły i pomocny.

– Wszystko załatwię – obiecał. – Niech się pani zajmie sobą i dziećmi, ja i Pierre, inwestor, załatwimy formalności. Ma pani kogoś w Polsce, kto teraz jest z panią?

– Jestem sama – szepnęłam przybita.

– Dam pani numer mojej córce, ona mieszka w Polsce, nawet niedaleko od pani. Poproszę, żeby do pani zadzwoniła. My tu wszyscy bardzo lubiliśmy Jurka, to był swój chłopak. Pomagał na policji chłopakowi z Nigerii, którego oskarżono bezpodstawnie o kradzież, zawiózł do szpitala majstra z Grecji, jak dostał ataku wyrostka. Naprawdę go tu lubiliśmy…

Po tych słowach rozpłakałam się na cały głos i pan Waldek aż przeprosił. Jego córka zadzwoniła do mnie tego samego wieczoru.

– Przywiozę pani coś do jedzenia i nakarmię dzieci – zaoferowała się i byłam jej wdzięczna za tak prostą rzecz.

Alina opiekowała się mną przez kolejne dni. Przywoziła gotowe do odgrzania dania w pudełkach, zajmowała się moimi dziećmi, wynosiła śmieci, bo ja nie byłam w stanie. Raz zapytałam ją, dlaczego to robi.

– Bo tego potrzebujesz – odpowiedziała. – Ja też straciłam kiedyś chłopaka i gdyby nie pomoc innych, nie wiem, jak bym sobie poradziła. Proszę, zjedz rosół, musisz mieć siły.

W końcu udało się sprowadzić ciało Jurka do kraju i urządzić pogrzeb. Po ceremonii spojrzałam na świat innymi oczami. Dotarło do mnie, że to nie koniec problemów, lecz początek…

Pracodawca Jurka przesłał mi te parę tysięcy euro, które mąż zdążył zarobić, ale to nie starczyło nawet na ćwierć wykupnego dla Ady. Do tego okazało się, że moja marna pensja sprzedawczyni w sklepie zoologicznym nie wystarczy, żeby utrzymać naszą trójkę. Renty po mężu nie miałam, polisy na życie nie zawarł…

Nigdy nie byłam tak przerażona jak wtedy, kiedy podliczałam, ile brakuje mi do rachunków. Wynajem mieszkania, nawet tak ciasnego jak nasze, pożerał niemal całą moją pensję. Wyszło mi na to, że pieniądze po Jurku wydam w ciągu najdalej dwóch lat na jedzenie i ubrania dla dzieci.

I czy już zawsze mieliśmy zostać w tej norze?

W wdzięcznością przyjęłam pomoc od kolegów Jurka, budowlańcy urządzili zbiórkę na mnie i dzieci. Nie było tego wiele, ale byłam wdzięczna za sam gest. Wzruszyło mnie, że pan Waldek to zorganizował.

Ada zgodziła się mnie spłacać w ratach i wziąć mieszkanie po moich teściach. To zawsze była jakaś dodatkowa gotówka co miesiąc. Po siedmiu miesiącach od śmierci męża po raz pierwszy zabrałam dzieci na spacer do parku.

Siedliśmy na ławce nad stawem i zagapiłam się w dal. Myślałam o tym, jak było nam ciężko, ale też, że jednak udało nam się przeżyć. Pomyślałam o tych wszystkich zupełnie obcych ludziach, którzy dawali mi pieniądze, przynosili jedzenie i pomagali w rozmaity sposób. Los bardzo mnie doświadczył, ale też postawił na mojej drodze wiele dobrych serc. Półtora roku po tragedii znowu odezwał się do mnie pan Waldek.

– Jestem w Polsce – powiedział. – Jak się pani czuje, pani Agnieszko? Chciałbym panią odwiedzić.

Nie rozmawiałam z nim, od kiedy przekazał mi pieniądze ze zbiórki. Doceniałam, że się o nas troszczył, ale nie chciałam wtedy z nikim utrzymywać kontaktów. Teraz zgodziłam się z nim spotkać. Zaprosiłam go na obiad.

W progu naszej kawalerki pojawił się mężczyzna z piętnaście lat starszy ode mnie, o ogorzałej twarzy i silnych, spracowanych dłoniach. Kiedy wszedł, poczułam przemożną chęć przytulenia się do niego.

Musiałam zrobić jakiś gest, bo po prostu podszedł i wziął mnie w ramiona, a potem długo tak trzymał, a ja czułam, jak wielki węzeł w moim brzuchu powoli się rozwiązuje. To się nie stało od razu. Najpierw po prostu rozmawialiśmy. Nie tylko o Jurku, też o Francji i życiu w Lyonie, o domu, jaki wybudował i tym, że jego dorosła córka wcale nie chce tam przyjeżdżać.

Potem opowiadał mi o swoim nieudanym małżeństwie i początkach emigracji. Słuchał też, jak mówiłam o dzieciństwie w kolejnych rodzinach zastępczych, o tym, że nigdy nie byłam za granicą, i że bardzo chciałabym zabrać dzieci do Disneylandu.

Kiedy Waldek wyjechał, utrzymaliśmy kontakt. Złapałam się na tym, że czekam na jego telefon. Dzieciaki też biegły do komputera, żeby się przywitać z fajnym wujkiem. Te wieczory przed monitorem z Waldkiem po drugiej stronie stały się najprzyjemniejszą częścią każdego dnia.
Aż któregoś razu zaproponował, żebyśmy we czwórkę pojechali do Paryża i do Disneylandu.

– Odbiorę was z lotniska – obiecał. – Mam już cały plan wycieczki…

To było szaleństwo, ale się zgodziłam. Nie tylko dlatego, że dzieci marzyły o Disneylandzie, a ja o locie samolotem i zobaczeniu wieży Eiffla. Przede wszystkim… chciałam znowu przytulić się do Waldka.

Myślałam wtedy, że to trochę tak, jakbym zdradzała Jurka, ale przecież on nie żył, a ja tak. I potrzebowałam kogoś, dla kogo byłabym ważna… Dlatego pojechałam. Na lotnisku zrozumiałam, że nie chcę mieszkać w Polsce i codziennie czekać na telefon od Waldka.
Po wycieczce do Paryża zgodziłam się na jego propozycję.

Dzisiaj mieszkamy pod Lyonem w domu, który Waldek sam wybudował. Wciąż pracuje na budowie, ja dostałam pracę w miejscowym salonie piękności. Dzieci mówią perfekt po francusku, ja też rozmawiam w tym języku bez problemów.

Czy tęsknię za Jurkiem? Oczywiście. Nigdy o nim nie zapomniałam. Był moją pierwszą miłością i kawałek mojego serca zawsze będzie należał do niego. Ale kocham też Waldka. Jest wspaniałym opiekunem i przewodnikiem oraz prawdziwym, oddanym tatą dla Daniela i Kai.
Ja z kolei zyskałam pasierbicę – Alinę, która spędza u nas wakacje z nowym mężem i małym synkiem.

Czasem aż nie wierzę, że wyszłam z tak ciemnego miejsca, w jakim byłam po śmierci Jurka. Ale udało się, na przekór wszystkiemu! Po strasznej nocy w moim życiu przyszedł dzień, i za to jestem wdzięczna.

Czytaj także:
„Moja 60-letnia sąsiadka zachowywała się i ubierała jak nastolatka. Tłumy facetów wychodziły od niej nad ranem”
„Po diagnozie zgotowałam mężowi piekło, bo wiedziałam, że i tak odejdzie do zdrowej kobiety. Nie chciałam żyć złudzeniami”
„Ja uratowałam mu życie, a on skradł mi serce. Zupełny przypadek pozwolił mi odnaleźć prawdziwą miłość”

Redakcja poleca

REKLAMA