„Skakałam z kwiatka na kwiatek, nigdy nie założyłam rodziny. Męża i dzieci przejęłam dopiero w spadku po przyjaciółce”

szczęsliwa rodzina fot. iStock by Getty Images, kate_sept2004
„Zostałam kimś w rodzaju dochodzącej cioci. Prałam, sprzątałam i gotowałam. Pomagałam w lekcjach, wysłuchiwałam opowieści o kolegach, o niewdzięcznych klientach w warsztacie. Marcin wielokrotnie mi mówił, że nie muszę, że jakoś sobie poradzi, ale ja wiedziałam swoje. Obiecałam przecież Marcie. Zresztą na mnie w domu nikt nie czekał, wolałam wieczorem wypić kawę z Marcinem”.
/ 03.05.2023 12:30
szczęsliwa rodzina fot. iStock by Getty Images, kate_sept2004

Przyjaźniłam się z Martą od dziecka. Mieszkałyśmy tuż obok siebie, nasi rodzice się znali, więc i my spędzałyśmy ze sobą cały wolny czas. Raz bawiłyśmy się u mnie, raz u niej. Można powiedzieć, że byłyśmy jak siostry. W jednej klasie przez całą podstawówkę, dopiero potem wybrałyśmy różne szkoły. Marta poszła do „ekonomika”, a ja do liceum, ale i tak popołudnia spędzałyśmy razem.

Po maturze wyjechałam na studia. Płakałam i trudno mi teraz powiedzieć czy bardziej bałam się rozstania z rodzicami, czy z Martą, która nie chciała studiować i została w naszej rodzinnej miejscowości. Zaczęła pracować w Urzędzie Gminy. Kiedy tylko przyjeżdżałam w odwiedziny – zawsze się spotykałyśmy. Nadal mówiłyśmy sobie o wszystkim. Ja opowiadałam o kolejnych randkach i o tym, że jakoś żaden chłopak nie może na dłużej zagościć w moim sercu. Ona coraz częściej wspominała o niejakim Marcinie. Radziłam, żeby spróbowała spotykać się z kimś innym, żeby sprawdziła jak to jest, bo trzeba mieć przecież porównanie. A ona nic, tylko Marcin i Marcin.

– To poważny facet – mówiła. – Pracuje z ojcem w warsztacie samochodowym, zarabia naprawdę nieźle.

A dobrze się całuje? – pytałam ze śmiechem, widząc jak się czerwieni. – Tak, skąd możesz wiedzieć, skoro z nikim innym nie próbowałaś.

Trochę żałowałam, że nie założyłam rodziny

Ja próbowałam i nie mogłam się zdecydować. Studenckie życie było przyjemne, nie planowałam jeszcze dorosłego. Co innego moja przyjaciółka. Kiedy byłam na czwartym roku, ona zdecydowała się na ślub.

– Będziesz moją druhną? – spytała.

Zgodziłam się z radością, chociaż nie rozumiałam jej decyzji. Byłyśmy młode, po co się tak spieszyć? A ten jej Marcin nie był też jakimś księciem z bajki. Owszem, nawet przystojny i sympatyczny, ale ja miałam na roku takich kilkunastu. To jeszcze nie powód, żeby brać ślub. Ale Marta chciała.

– Kocham go – mówiła, a ja widziałam w jej oczach, że to prawda.

Wzruszyłam się, widząc swoją najlepszą przyjaciółkę w białej sukni z welonem. Wyglądała prześlicznie i była naprawdę szczęśliwa. Życzyłam młodym wszystkiego najlepszego.

Mijały lata. Marta żyła z Marcinem i rodziła mu kolejne dzieci. Samych synów. On rozwijał warsztat, dobrze im się powodziło. Ja nadal nie znalazłam tego jedynego. Skończyłam studia i dostałam pracę w szkole. Nie narzekałam. Dorabiałam korepetycjami, a że byłam wolna, mogłam też prowadzić szkolenia czy jeździć na wakacje jako wychowawczyni na koloniach.

Widywałyśmy się z Martą dużo rzadziej, bo nie bywałam w rodzinnej miejscowości tak często jak kiedyś. Za to regularnie dzwoniłyśmy do siebie. Wciąż dzieliłyśmy radości i smutki. Byłyśmy coraz starsze, dzieci Marty rosły, a nasi rodzice się starzeli. Najpierw pożegnaliśmy ojca mojej przyjaciółki, potem moją mamę, dwa lata później odeszła mama Marty. Wtedy zdecydowałam się na powrót w rodzinne strony. Tata był chory, nie miał siły, zresztą po śmierci mamy nie potrafił poradzić sobie z domowymi obowiązkami. Miałam szczęście, bo gminna szkoła szukała polonistki, więc nie zastanawiałam się ani chwili.

I tak znowu zamieszkałyśmy z Martą blisko siebie. Co prawda nie płot w płot, ale jak dawniej mogłyśmy spotykać się wieczorami na plotki. Z niedowierzaniem patrzyłam na synów przyjaciółki. Rośli jak na drożdżach, kończyli kolejne klasy. Dziwiło mnie to, bo wydawało mi się, że przecież to my mamy dopiero po kilkanaście lat i jesteśmy na początku drogi.

– Powinnaś pomyśleć o założeniu rodziny – mówiła Marta. – Tak dobrze rozumiesz się z chłopcami. Uwielbiają cię. Byłabyś świetną matką.

– Martuś, ja już za stara jestem na dzieci – śmiałam się, ale czasami było mi trochę żal, że byłam taka wybredna i nie zdecydowałam się na żaden trwały związek, bo teraz brakowało mi kogoś kochającego u boku.

Szczególnie odczułam ten brak, kiedy mój tata wylądował w szpitalu i po tygodniu ciężkiego zapalenia płuc, odszedł. Wtedy poczułam się zupełnie sama na świecie. Nie miałam nikogo, komu mogłabym się wypłakać, i kto byłby przy mnie cały czas...

Oczywiście Marta mnie nie zawiodła. Wspierała mnie, jak umiała, a Marcin załatwił wszystkie formalności pogrzebowe. Bez nich nie dałabym chyba rady – byli obok, z dobrym słowem i pomocną dłonią. Wiedziałam, że nigdy nie zdołam im się odwdzięczyć. Naprawdę, taka przyjaciółka jak Marta, to bezcenny skarb!

Wspierałam ją, jak tylko umiałam

Wiadomość o jej chorobie wydała mi się tak nierealna, że nie potrafiłam jej na początku przyjąć do wiadomości.

– Jak to nowotwór? Niemożliwe. Może coś pomylili z badaniami?!

– Nie pomylili, Aniu. – Marta była smutna, ale spokojna. – Mam raka. Za trzy dni idę do szpitala.

Byłam wściekła na cały świat. Przeklinałam w myślach urząd gminy, który zafundował pracowniczkom mammografię. Jakby to była ich wina, że u Marty wykryto chorobę.

Biegałam do szpitala co dnia, całe wieczory spędzałam przy jej łóżku.

– Będzie dobrze, zobaczysz – pocieszałam ją i samą siebie przy okazji.

Marta uśmiechała się i starała być dzielna, ale widziałam jak jej ciężko. Wracałam do domu i przez długie godziny płakałam z bezsilności i strachu. Po kilku tygodniach pojawiła się nadzieja – organizm dobrze zareagował na chemię i Marta, chociaż bardzo słaba, wróciła do domu. Pomagałam jej we wszystkim, zajmowałam się chłopcami, gotowałam i sprzątałam. Dzieciaki rozumiały powagę sytuacji i starały się być bardzo grzeczne.

Marta powoli wracała do zdrowia. Zaczęła wychodzić do ogródka, poszła na pierwsze zakupy.

– No, kochana – cieszyłam się jak dziecko. – Jeszcze kilka tygodni i całkowicie wrócisz do formy.

– Jedno dobre – śmiała się przyjaciółka. – Przynajmniej schudłam.

Jednak nowotwór nas oszukał. Dał nam chwilę złudnej radości chyba po to, żeby jeszcze skuteczniej nas dotknąć. Po pół roku radości wyniki badań kontrolnych powaliły nas wszystkich na kolana. Przerzuty do węzłów chłonnych. Trzeba było działać!

– Mam się zgłosić do szpitala.

– Martuś, weźmiesz kolejną chemię i wrócisz – sama chciałam w to uwierzyć, żeby jakoś zdusić ten paraliżujący strach, który ściskał mi serce.

– Aniu, zdecydowałam, że nie pójdę. Nie chcę kolejnej chemii, nie wytrzymam już tego – westchnęła. – Zresztą i tak nic to nie da. Wolę do końca być tutaj, z Marcinem i chłopcami.

Nie udało się jej przekonać, chociaż próbowałam i ja, i Marcin. Musieliśmy uszanować jej decyzję. Postanowiliśmy więc udawać, że nic się nie zmieniło. Staraliśmy się żyć tak, jak dotąd. Widziałam, że Marcie jest coraz trudniej, że jest coraz słabsza, więc znowu przejmowałam coraz więcej jej obowiązków. Nie odzywała się, ale przyjmowała pomoc i wiedziałam, że jest wdzięczna. Nie musiała nic mówić – rozumiałyśmy się bez słów.

Ona to wszystko przewidziała

Pewnego dnia, nieoczekiwanie, podeszła do mnie i spojrzała mi w oczy.

– Przyrzeknij mi, że zaopiekujesz się chłopcami i Marcinem.

Nie było sensu mówić, że przecież sama to zrobi. Wiedziałam ja i wiedziała ona. Powiedziałam więc tylko:

– Obiecuję.

Marcie nie udało się zostać w domu do końca. Ostatnie dni spędziła w szpitalu, ale chyba już i tak nie zdawała sobie z tego sprawy. Odeszła nie odzyskawszy nawet przytomności.

Marcin płakał jak dziecko na szpitalnym korytarzu. Byłam przy nim aż do chwili, gdy jakoś doszedł do siebie. Potem siedziałam z chłopcami dwie noce. Nie wiem, jak to wytrzymałam, bo samej pękało mi serce. Po pogrzebie powiedziałam Marcinowi:

– Obiecałam Marcie, że się wami zaopiekuję. I tak nie mam nikogo, więc nie musisz się z tym źle czuć. Będę wam pomagać.

I tak zostałam kimś w rodzaju dochodzącej cioci. Prałam, sprzątałam i gotowałam. Pomagałam w lekcjach, wysłuchiwałam opowieści o kolegach, o niewdzięcznych klientach w warsztacie. Marcin wielokrotnie mi mówił, że nie muszę, że jakoś sobie poradzi, ale ja wiedziałam swoje. Obiecałam przecież Marcie. Zresztą na mnie w domu nikt nie czekał, wolałam wieczorem wypić kawę z Marcinem.

Pewnego wieczoru siedzieliśmy w kuchni. Chłopcy odrabiali lekcje, Marcin czytał gazetę, a ja szykowałam obiad na następny dzień. Zupełnie niespodziewanie najmłodszy syn Marty podniósł głowę znad zeszytu i powiedział:

– Właściwie, moglibyście się pobrać.

Zamarłam z łyżką w dłoni. Nie bardzo do mnie docierało to, co usłyszałam.

– W sumie racja – dodał najstarszy, już nastolatek. – Nie musiałabyś bez sensu wracać do domu na noc, ciociu.

Nie odezwałam się. Marcin też nie. Jednak kiedy chłopcy poszli do siebie, długo rozmawiałam z Marcinem. Pobraliśmy się latem, miesiąc po drugiej rocznicy śmierci Marty. Przez całą uroczystość miałam wrażenie, że ona jest gdzieś obok i cieszy się tak, jak ja w dniu jej ślubu. I nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że ona to wszystko przewidziała. Że wiedziała już wtedy, gdy prosiła mnie o opiekę nad rodziną. W końcu zawsze rozumiałyśmy się bez słów.

Czytaj także:
„Gdy przyjaciółka zmarła, poczułam, że to moja szansa. Bez zastanowienia weszłam w jej buty i wskoczyłam do łóżka jej męża”
„Moja przyjaciółka zmarła na raka piersi. Przed śmiercią poprosiła mnie, żebym zaopiekowała się jej dziećmi”
„Przez całe życie byłam dla mojego męża tylko >>planem B<<. Tak naprawdę... chciał być z moją przyjaciółką”

Redakcja poleca

REKLAMA