„Jak ostatni przegryw wprowadziłem się do rodziców po rozwodzie. Potem sąsiedzki spór o miedzę przebił Kargula i Pawlaka”

mężczyzna, który po rozwodzie zamieszkał z rodzicami fot. Adobe Stock, triocean
„Nasze rodziny walczyły ze sobą od pokoleń. Teraz sprawa miała zakończyć się w sądzie. Nie miałem wielkich oczekiwań od życia - ja, rozwodnik ze skazą w miłosnej kartotece. Pani mecenas tak mnie uwiodła, że schowałem do kieszeni rodzinny honor”.
/ 12.11.2022 17:15
mężczyzna, który po rozwodzie zamieszkał z rodzicami fot. Adobe Stock, triocean

Gdybym tak nie bronił naszego dębu przed wycinką, nie dostałbym nagrody. Nie, nie chodzi o pieniądze, wygrana była znacznie większa. Tak naprawdę od dawna nie było tam żadnej miedzy. Może sto lat temu, kiedy nasi pradziadkowie jeszcze uprawiali rolę, a tuż za domami zaczynały się pola. Wtedy to drzewo wyznaczało granicę sąsiadujących działek, no i było młode, czyli znacznie mniejsze niż teraz. Potem sąsiedzi sprzedali większość ziemi i otworzyli warsztat samochodowy. Biorąc pod uwagę, że nasza miejscowość została dwadzieścia lat temu włączona do wielkiego miasta, było to bardziej opłacalne niż produkcja kapusty.

Mój dziadek też wycofał się z rolnictwa

Sprzedał pola pod budowę osiedla. Przy domu został niewielki sad, mała szklarnia, kilka grządek na ogórki i cebulę. Okazało się, że stara miedza, taka jak ta z „Samych swoich”, już nie wystarczy, żeby oddzielić naszą posesję od sąsiada. Klienci warsztatu sąsiada rzucali pety na naszą natkę, a moja mama kategorycznie sprzeciwiła się dalszemu trzymaniu psa na łańcuchu. Pojawił się więc fachowy geodeta, a potem solidne metalowe ogrodzenie. Mój ojciec proponował, żeby ogrodzenie ominęło graniczne drzewo – wielki, stuletni dąb, stojący dokładnie na granicy naszych włości. Był gotów nawet odstąpić parę metrów naszej działki na coś w rodzaju „zatoki” – po to, by drzewo mogło całe znaleźć się po tamtej stronie.

Sąsiad odmówił. Nie chciał mieć u siebie żadnego drzewa, bo drzewo gubi liście, które trzeba grabić, pakować w worki i tak dalej. Uważał, że dąb należy po prostu ściąć, a problem zniknie. Argument, że wycięcie bez pozwolenia dębu, którego pień ma średnicę stu centymetrów jest nielegalne, przyjął niechętnie, a kiedy mój ojciec odmówił wystąpienia do władz o zgodę na wycinkę, obraził się ostatecznie.

Po rozwodzie wprowadziłem się do rodziców

Ogrodzenie poprowadzono precyzyjnie według pomiaru geodety – z niezbędną przerwą na pień. Z upływem lat dąb rozrósł się jeszcze bardziej i krawędzie siatki wrosły w drzewo. Wtedy zrozumiałem, że nie da się już nigdy niczego z tym zrobić. Niczego nie dało się też zrobić z sąsiedzkimi relacjami. Już nasi pradziadkowie mieli do siebie jakieś pretensje. Dziadkowie pokłócili się w czasie okupacji. Rodzinna legenda mówiła coś o dwu oddziałach partyzanckich z różnych politycznych ugrupowań. Brat dziadka należał do tych od „Wichra”, dziadek sąsiada pomagał tym od „Rokity”. Była w to też zamieszana jakaś kobieta. Typowa historia z czasów wojny, której po latach nie sposób zweryfikować.

Mój ojciec spierał się z sąsiadem, panem Waldkiem, o bardziej przyziemne sprawy: hałas, spaliny i odpadki dorzucane do pieca ogrzewającego warsztat. Waldek miał z kolei pretensje o gołębie, których zapalonym hodowcą był mój dziadek, a potem tata. Ptaki nie chciały przestrzegać niewidzialnej granicy, która rozdzielała nasze działki w powietrzu. Kołowały nad podwórzem sąsiada. Któregoś dnia jeden z naszych gołębi został postrzelony śrutem. Waldek zaklinał się, że to nie on, ale ojciec nigdy mu nie uwierzył. Od tego dnia nawet nie mówili sobie „dzień dobry”.

Przez kilkanaście lat odwiedzałem dom rodziców tylko w święta

Moja żona nie przepadała za teściami, a ja byłem zajęty budowaniem autostrad. Nasze małżeństwo szybko okazało się nieporozumieniem, dla „dobra dzieci” trwało kilka lat za długo. Po rozwodzie, kiedy żona została z dziećmi w naszym wspólnym mieszkaniu, zmuszony byłem na jakiś czas wprowadzić się z powrotem do rodziców. Potrzebowałem paru miesięcy, żeby odzyskać równowagę i znaleźć nowy dach na głową. Rodzinny dom wydawał się w tym momencie najlepszym możliwym azylem.

– Adasiu, przecież ty się nie musisz nigdy stąd wyprowadzać! – mama słabo ukrywała radość z powodu ostatecznego rozpadu mojego małżeństwa. – Przecież my nie będziemy żyli wiecznie! Po co masz kupować kolejne mieszkanie? Wystarczająco ciężko pracowałeś na tamto i co z tego teraz masz? Znajdziesz sobie inną, miejmy nadzieję, że lepszą, żonę, i ona się tu do nas wprowadzi. Mamy wystarczająco dużo miejsca, a gdyby jeszcze nasz sąsiad wreszcie stąd zniknął, to będzie też cisza i świeże powietrze…

Moja mama chyba powiedziała to w złą godzinę

Dosłownie kilka tygodni później dowiedzieliśmy się o śmierci sąsiada. Okazało się, że od dawna miał kłopoty z krążeniem. A niefortunne proroctwo mamy okazało się zdumiewająco trafne. Syn zmarłego nie zamierzał dłużej prowadzić nieszczęsnego warsztatu. Co prawda pan Waldek miał jeszcze córkę, ale ta ponoć skończyła studia prawnicze i dawno wyprowadziła się do centrum miasta.

Kilka miesięcy później ja też przekonałem mojego ojca, że gołębnik jest już w mieście przeżytkiem i że opieka na ptakami zaczyna przerastać jego siły. Chyba trafiłem w sedno, bo tata zgodził się sprzedać swoje gołębie koledze. I właśnie wtedy, kiedy wydawało się, że sąsiedzkie konflikty odejdą wreszcie do przeszłości, rozpętała się prawdziwa awantura – z drzewem w roli głównej…

To był poniedziałek. Po powrocie z pracy zastałem rodziców przy kuchennym stole, z ponurymi minami. Kiedy zapytałem, co się stało, ojciec westchnął głęboko.

– Był tu sąsiad, no wiesz, ten syn Waldka. Wyjeżdża na stałe za granicę i postanowił sprzedać dom. Już ma kupca. Ten człowiek jest poważnie zainteresowany, ale chce postawić wokół działki nowe ogrodzenie i żąda usunięcia drzewa. No i ten syn Waldka prosi, żebyśmy podpisali wniosek do gminy o wycięcie dębu.

– Zgodziliście się?! Nie wierzę… Ojciec pokręcił głową.

– Nie zgodziliśmy się. Powiedziałem mu, że drzewo ma sto lat, posadzili je nasi pradziadkowie i ja nie będę jego zabójcą. Wtedy przestał być miły i powiedział, że poczeka tylko do piątku. Jeżeli do tej pory nie podpiszemy tych papierów, to wytoczy nam sprawę sądową i będzie się domagał kolosalnego odszkodowania za utracone korzyści.

Sąsiad domagał się ogromnej kwoty

Nawet jeżeli od razu nie potraktowałem sprawy dość poważnie, po kilku dniach musiałem zmienić zdanie. W sobotę rano obudził mnie dźwięk piły mechanicznej. Zerwałem się z łóżka i w piżamie wybiegłem do ogrodu. Sąsiad stał na drabinie i obcinał gałęzie dębu po swojej stronie ogrodzenia. Ściął już sporo mniejszych i zabierał się za te duże…

Zawołałem, żeby natychmiast przestał, ale nie zareagował. Krzyknąłem więc, że wzywam policję. Wybierałem już 112, kiedy wyłączył piłę. Powiedział coś, czego nie mogę zacytować, a potem rzucił piłę w trawę.

– Chcecie sądu?! To go będziecie mieli! Nie dotknę już tego drzewa, ale załatwię sobie od was takie odszkodowanie, że stracicie ten dom razem z tym swoim cholernym dębem! Już Kaśka się o to postara…

Wezwanie do sądu przyszło szybciej niż się spodziewaliśmy

Sąsiad założył sprawę o pozbawienie go należnych korzyści finansowych, straty moralne… Domagał się ogromnej kwoty, którą rzekomo stracił na skutek niemożności sprzedaży domu. Uzyskał też zaskakująco szybki termin rozprawy. Być może rozwiązaniem tej zagadki było nazwisko pani mecenas widniejące na pozwie.

To ona, młodsza córka Waldka, była ową Kaśką, która miała „się postarać”, żebyśmy stracili dom. Szczerze mówiąc, słabo ją pamiętałem. Pewnie chodziliśmy razem do podstawówki, ale wiadomo, młodszych się nie pamięta. Owszem, widywałem drobną, piegowatą dziewczynkę z kucykiem, ale przecież nasze rodziny od zawsze były skłócone. Potem musiała się chyba dość wcześnie wyprowadzić a i ja szybko zmieniłem adres. Przekonany o słuszności naszych racji, chciałem sam występować w sądzie. Kolega, praktykujący adwokat, mi to odradził.

– To nic, że macie rację. Przeciwko dobremu prawnikowi nie masz szans. A ta Kaśka to nie byle kto. Sprawdziłem ją, jest znana w środowisku. Piekielnie zdolna, robi świetną karierę. Ona takich drobnych spraw już nie prowadzi, robi to tylko dla rodziny. To będzie trudny orzech do zgryzienia. Choć chyba bardziej – żołądź…

Kolega został naszym pełnomocnikiem. W sądzie stawiliśmy się całą rodziną. Kiedy czekaliśmy przed salą, na korytarzu pojawiła się młoda kobieta w adwokackiej todze. Nie przypominała piegowatej dziewczynki z kucykiem. Miała długie, jasne włosy, równie długie nogi i piękne, zielone oczy. Spojrzałem w nie, bo od razu do nas podeszła. Przedstawiła się i powiedziała, żebyśmy jeszcze raz rozważyli zmianę stanowiska.

– Będę występowała jako pełnomocnik własnej rodziny. Sami państwo rozumiecie, że nie odpuszczę. Stracicie czas i pieniądze. Mój brat jest porywczy, z pewnością powinien był z państwem inaczej rozmawiać. Ale ma poważne racje. Sprzedaż domu to jego przyszłość, bezpieczeństwo rodziny. Sąd nie przychyli się do obrony drzewa w imię sąsiedzkiego sporu o miedzę. Jeszcze mamy szansę oszczędzić sobie tej procedury.

Szanuję jej próbę mediacji, ale nie wycofamy się z walki

I że nie chodzi o miedzę, tylko o zasady i wartości, które są dla nas ważne. Wysłuchała mnie i pokiwała głową.

– Dobrze. Widzę, że pana nie przekonam. Zatem rozstrzygniemy tę sprawę na sali…

Odwróciła się, a ja pomyślałem, że dużo bym dał, żeby to ona była naszym adwokatem. I że to bardzo dziwne, że przez tyle lat, mieszkając tuż obok, kompletnie nie zauważyłem, jakie ma piękne oczy…

Nasz pełnomocnik robił co mógł, ale Kaśka zbijała jego argumenty z chłodną precyzją. Z każdą chwilą coraz mocniej docierało do mnie, że przegramy. W dodatku było jeszcze coś, wyjątkowo denerwującego. Złapałem się na tym, że z większą przyjemnością słucham głosu adwokata strony przeciwnej, niż własnego. Że podoba mi się sposób, w jaki się porusza i jak marszczy brwi na chwilę przed atakiem… Po dwóch godzinach sędzia zarządził półgodzinną przerwę. Nie miałem wątpliwości, że gdy wrócimy na salę, sprawa zakończy się szybko i źle.

Już wcześniej zauważyłem, że Kaśka pali. Ja też, niestety, nie jestem wolny od tego nałogu. Wiedziałem, że po teraz oboje, bez względu na pogodę, będziemy musieli wyjść na papierosa. Kiedy skierowała się w stronę schodów, odczekałem chwilę, a potem też zbiegłem na dół. Szukała w torebce zapalniczki, więc podałem jej ogień. Przyjęła z uśmiechem, rzuciła jakąś uwagę o ciśnieniu. Jednak ja nie miałem czasu na kurtuazyjną rozmowę.

– Proszę mi powiedzieć prawdę. Dlaczego pani to robi? Nie pasuje pani do brata, uciekła pani z domu, kiedy tylko była taka możliwość. Chodzi o kasę? Brat po sprzedaży spłaci pani część domu? Nie wygląda pani na osobę, która musi walczyć o takie pieniądze. Proszę wybaczyć, jestem inżynierem budowlańcem, wiem ile wart jest wasz dom. Tyle co sama działka. Mała działka…

Kaśka spojrzała na mnie uważnie

A ja znów poczułem coś bardzo dziwnego w żołądku.

– Nie. To ja mogłabym spłacić brata, gdybym chciała. Nawet jutro. Widzi pan, broniłam już w dużych procesach, a on… No cóż. Nie ma niczego prócz starej taksówki, za to ma dzieci. Nie zamierzałam brać pieniędzy ze sprzedaży, i nie wezmę z tego odszkodowania, które pański ojciec zapłaci…

Dmuchnęła dymem, a ja pomyślałem, że robi to najpiękniej na świecie. Zastanawiałem się, czy przypadkiem się nie rumienię.

– Więc czemu? Może to taka ambicja zawodowa? – byłem bezczelny, ale nie miałem nic do stracenia i nie miałem czasu, bo Kaśka dopalała już papierosa.

– Nic z tych rzeczy. Widzi pan… Moje małżeństwo kompletnie się nie udało. Marzyłam o dzieciach, szczęśliwej rodzinie. Szkoda gadać. A mój brat jest dobrym ojcem i mężem. Przyrzekłam sobie, że mu pomogę. Niech choć jedno z nas spełni swoje marzenia.

Kaśka zgasiła papierosa i ruszyła w stronę wejścia. Nie wiem, co we mnie wtedy wstąpiło, ale nie zdarzyło mi się to nigdy wcześniej ani później.

– Spłacę pani brata. Odkupię wasz dom i nie wytnę dębu. Kiedy byliśmy mali, obserwowałem panią z tego drzewa i nasze dzieci też będą się na nim bawiły. Nie widziałem pani przez tyle lat, ale zakochałem się w chwili, kiedy znów się spotkaliśmy. Ten dąb to nie jest zwykłe drzewo. Stał tam od stu lat właśnie po to, żebyśmy mogli się dzisiaj spotkać. Wiem, że zostanie pani moją żoną. Ja to po prostu wiem…

Mężczyźnie rzadko zdarza się powiedzieć kobiecie dokładnie to, co trzeba. Słowa to nie nasza specjalność. Jednak w tamtym momencie, na tamtym korytarzu, mówiło za mnie chyba przeznaczenie… Kasia nic nie odpowiedziała. Ale po wejściu na salę złożyła wniosek o odroczenie rozprawy – ze względu na „nowe okoliczności”.

Potem powiedziała mi, że tamtego dnia, od momentu naszego spotkania, czuła coś bardzo dziwnego. Dąb stoi do dziś. Tylko ogrodzenia już nie ma, bo obie działki zostały połączone, a stara miedza zarosła trawą. Na drzewie zbudowałem domek dla naszych dzieci, ale Kasi i mnie też zdarza się wdrapać tam po drabince. Czasem sobie myślę, że każdy człowiek ma swoje szczęśliwe drzewo. Zanim chwycicie piłę, sprawdźcie, czy to nie ono.

Czytaj także:
Ciotka była taką jedzą, że mąż uciekł od niej na tamten świat. Ciągnęliśmy losy, u kogo nocuje
Mój mąż miał kompleks - on był robotnikiem, ja lekarką. To dlatego usprawiedliwiał przemoc
Syn jest ode mnie młodszy o 13 lat. Jego matka zginęła w wypadku, ja już wtedy znałam jego ojca

 

Redakcja poleca

REKLAMA