„Sąsiedzi we wsi mają mnie za dziwaczkę, bo przygarniam bezpańskie zwierzaki. Co gorsza, pozwalam im spać w chałupie”

kobieta, która kocha zwierzęta fot. Adobe Stock, peopleimages.com
„Mieszkamy tu już 15 lat, dzieciaki chodzą do szkoły. Przez nasz dom przewinęło się w tym czasie w sumie 8 psów i niezliczona liczba kotów. Niektóre trafiały stare, były z nami krótko. Jednego psa ktoś nam ukradł, bo ładny był, rasowy, a dwa koty zginęły pod kołami samochodów. Ale ciągle pojawiają się nowe”.
/ 03.08.2022 18:30
kobieta, która kocha zwierzęta fot. Adobe Stock, peopleimages.com

Ciekawe, czy gdybym nie mieszkała na wsi, inaczej by na mnie patrzono. Bo tutaj wszyscy mnie obgadują. Naturalnie za plecami, chociaż przecież tak naprawdę nikomu nie szkodzę. No ale moi sąsiedzi uważają, że psy to mają w budzie siedzieć i pilnować obejścia. Tak było od wieków i pewnie tak będzie, bo trudno jest zmienić ludzką mentalność. A ja zawsze byłam pod tym względem inna. Już w dzieciństwie strasznie płakałam, prosiłam mamę, żeby kotki mieszkały ze mną w pokoju, a pies zimą mógł wejść do sieni.

– Dziecko, zwierzęta są brudne, po podwórzu chodzą, po gnoju. Jak to to w chałupie trzymać? – dziwiła się mama.

– Ale one marzną! – protestowałam.

– Jakie marzną, toż to zawsze po dworze latało, w lesie mieszkało! Poradzą sobie. Zresztą, koty do obory chodzą, tam ciepło mają.

– A psy? – awanturowałam się.

– No przecież tata budy słomą zawsze ogaca. Zimą to jak w puchu mają. Przestań, córcia, nie ma o co się kłócić, nie zginą.

Nie przekonywało mnie to zupełnie.

Mama wciąż mnie krytykowała

Zawsze starałam się przemycić jakiegoś zwierzaka do domu, jednak mama była nieustępliwa. Zazwyczaj kończyło się na tym, że wyrzucała kota na dwór, ja wylatywałam za nim i zanosiłam do stodoły czy obory, a po chwili mama szła za mną z jakąś kufajką i szalikiem i kazała mi wracać do domu.

Ta miłość do zwierząt z wiekiem mi nie przeszła. Jak byłam w liceum, to nawet myślałam, żeby zdawać na weterynarię, ale wiedziałam, że studia nie są dla mnie. Ani ja się specjalnie nie nadawałam, ani rodziców nie było stać na finansowanie mojego pobytu w mieście. Skończyło się na policealnej szkole medycznej. To był wybór podyktowany rozsądkiem, nie sercem. Wiedziałam, że dostanę pracę w pobliskim miasteczku, w laboratorium szpitalnym, i wiedziałam, że rodzina bardzo na to liczy. A skoro nie mogłam zostać weterynarzem, to było mi obojętne, kim zostanę.

Jeszcze gdy byłam w szkole, poznałam swojego męża. Nie chciał zostać górnikiem (a w tym zawodzie pracowała cała jego rodzina), dlatego wybrał szkołę medyczną. Z tym, że Heniek chciał pracować w pogotowiu – i swoje marzenie zrealizował.

Kiedy tylko skończyliśmy szkołę, pobraliśmy się. Najpierw zamieszkaliśmy z moimi rodzicami – bo Heńkowi nadal nie mogli mu darować, że zerwał z rodzinną śląską tradycją – potem wybudowaliśmy sobie własny domek. I oczywiście od razu, jak tylko się przeprowadziliśmy, pojawiły się w nim zwierzaki. Najpierw kot, którego zabrałam od rodziców, chwilę potem szczeniak. Heniek podobnie jak ja uwielbia zwierzęta, więc nie protestował.

– Ale będą mieszkały z nami – zastrzegłam od razu, a mąż tylko wzruszył ramionami.

– Mnie jest wszystko jedno, chociaż moi rodzice pewnie będą to krytykować.

Oczywiście, że krytykowali! Moi zresztą też!

– Dziecko w domu raczkuje, a na podłodze sierść i brud! – załamywała ręce moja mama, kiedy tylko do nas przyjeżdżała.

A mieszka na drugim końcu wsi, więc niestety, była częstym gościem. I nie omieszkała wyrażać swojego zdania za każdym razem, gdy nas odwiedzała. Co gorsza, te opinie sprzedawała też sąsiadom, i szybko się przekonałam, że wszyscy mają nas za dziwaków. Ale czy to moja wina, że kocham zwierzęta i koło żadnego nieszczęścia nie mogę przejść obojętnie?

Natychmiast wzięli nas na języki

Już pierwszej zimy, gdy zamieszkaliśmy na swoim, przyplątał się do nas kocur. Młody był: albo się zgubił, albo ktoś go wyrzucił, bo nie był łowny. W każdym razie znalazłam go na drodze, przy zakręcie. Zimno strasznie, padał deszcz ze śniegiem – przecież nie mogłam go tam zostawić! Dostał imię Zmorek i zamieszkał z nami.

Jesienią trafiła do nas sunia. Plątała się po przyszpitalnym parkingu, była w ciąży. Tuż obok jest taki zagajnik: ktoś jej tam dał stary kocyk, my przynosiliśmy jedzenie. Gdy się oszczeniła, za zgodą dyrektorki szpitala wywiesiliśmy ogłoszenie, że do wzięcia są małe pieski. Były śliczne, takie puchate kuleczki, i chętni od razu się znaleźli. Ale suki nikt nie chciał. No więc kiedy zaczęły się jesienne słoty, zabrałam ją do siebie. Była ufna, taka przylepka. Po domu chodziła za mną krok w krok. Przyjazna dla dzieci. Została z nami.

Tym sposobem mieliśmy już dwa koty, dwa psy i dwoje dzieci, bo zimą urodziła się nasza druga córeczka. A kolejnej jesieni Heniek przyniósł kolejnego domownika… Tym razem była to mała kociczka. Heniek, zamiłowany wędkarz, znalazł ją przy rzece. A właściwie w wodzie, razem z martwymi kociętami. Ktoś chciał się pozbyć całego miotu! Baliśmy się, że Biedka, bo tak ją nazwaliśmy, nie przeżyje. Ale widocznie była silna, dała radę.

Pewnego dnia przyszli do nas sąsiedzi. Zbierano podpisy pod petycją na wysypanie żwirówki, sprawa była sporna, więc ludzie chodzili po chałupach, żeby dopilnować swojego interesu. Tak się złożyło, że chyba z pięciu sąsiadów do nas przyszło. Psy dostały szału, Zmorek siedział na szafce i fukał na wszystkich.

– A czego zwierzaki w domu trzymacie? – zapytała od razu jedna z sąsiadek, kręcąc głową. – Miejsca macie za dużo?

– Pies w chałupie, to obejście niepilnowane – orzekł ktoś inny, rozsiadając się za stołem i ignorując szczekanie suni. – Kto to słyszał, żeby w domu trzymać?!

Na szczęście Heniek zaraz jakąś flaszkę na stół postawił, ja pokroiłam ogórki i wyjęłam grzybki, więc goście szybko zajęli się piciem i gadaniem o tym, z czym przyszyli.

Mieszkamy tu już 15 lat, dzieciaki chodzą do szkoły. Przez nasz dom przewinęło się w tym czasie w sumie 8 psów i niezliczona liczba kotów. Niektóre trafiały stare, były z nami krótko. Jednego psa ktoś nam ukradł, bo ładny był, rasowy, a dwa koty zginęły pod kołami samochodów. Ale ciągle pojawiają się nowe. Najczęściej te niechciane, chore, stare. Wszystkie mieszkają w domu, bo inaczej sobie tego nie wyobrażam. A że ludzie się śmieją za naszymi plecami? Trudno – widocznie wieś do niektórych rzeczy jeszcze nie dorosła.

Czytaj także:
„Moi pacjenci, zamiast się leczyć, przychodzą do mnie romansować. Przylgnęła do mnie łatka >>swatki emerytów<<”
„Nie widziałem córki od lat, lecz gdy była w potrzebie, rzuciłem wszystko, by jej pomóc. To moja zapłata za dawne grzechy”
„Dla dobra związku byłem gotów na małe poświęcenie. Opłaciło się. Teraz Marta z wdzięczności traktuje mnie jak księcia”

Redakcja poleca

REKLAMA