„Sąsiedzi zaufali mi, bo myślą, że jestem uczciwym światowcem. Nie znają mojego największego sekretu”

smutny starszy mężczyzna fot. Adobe Stock, InsideCreativeHouse
„Tak czy siak, nie liczyłem na żaden wynik. Wraz ze mną startowały jeszcze cztery osoby, bardziej wprawne, bo każda już była kiedyś w radzie, i to nie raz. Siedziałem w pierwszym rzędzie, obok mnie sąsiad-szachista i inni kandydaci. Zebranie miało się zaraz zacząć, napięcie narastało, gwar powoli opadał”.
/ 23.06.2023 17:15
smutny starszy mężczyzna fot. Adobe Stock, InsideCreativeHouse

Największa sala w osiedlowym domu kultury nie pomieściła wszystkich chętnych. Nigdy bym nie przypuszczał, że wybory do rady osiedla mogą się cieszyć tak wielką popularnością. Ja sam byłem tu po raz pierwszy, no ale musiałem – sąsiad zgłosił moją kandydaturę, więc nie wypadało nie przyjść.

Szczerze mówiąc, nie paliło mi się do roli radnego

Owszem, coś tam kiedyś powiedziałem, wyraziłem swoje zdanie, ale chodziło mi o delikatną krytykę działania obecnej rady, nic więcej. Pech chciał, że wspomniałem o tym przy sąsiedzie, który mnie zgłosił.

Regularnie grałem z nim w szachy i nie wygrał dotąd ani razu. Owszem, jestem niezły, ale nie aż tak. To on był beznadziejny. Sęk w tym, że choć nie umiał, uwielbiał grać w szachy, i to właśnie ze mną. Nie wnikałem w meandry jego duszy, być może chciał mi zrobić przyjemność, a może na złość, w ramach małej zemsty, dlatego zgłosił moją kandydaturę.

Tak czy siak, nie liczyłem na żaden wynik

Wraz ze mną startowały jeszcze cztery osoby, bardziej wprawne, bo każda już była kiedyś w radzie, i to nie raz. Siedziałem w pierwszym rzędzie, obok mnie sąsiad-szachista i inni kandydaci. Zebranie miało się zaraz zacząć, napięcie narastało, gwar powoli opadał. Wreszcie zza stołu wstał prezes, podszedł do mównicy i powiedział uroczystym tonem:

– Otwieram posiedzenie rady osiedla i wybory nowych członków. Rozpoczynamy od zgłoszonego oficjalnie wystąpienia rekomendującego – tu wskazał na mojego sąsiada.

A ten, przejęty i dumny, zajął miejsce przy mównicy. Wyciągnął z kieszeni marynarki stos kartek… Zanosiło się na poważne przemówienie. Ciekawe, co go tak poruszyło, że zdecydował się wystąpić. Znałem go jako osobę raczej małomówną.

Ukłonił się w stronę prezydium, potem w stronę publiczności, a na koniec ukłonił się mnie. Odchrząknął i powiedział:

– Nie wiem, czy podołam zadaniu, ale zdecydowałem się wygłosić laudację. Tak to się nazywa, panie profesorze? – spojrzał na mnie.

– Będę to mógł ocenić po zakończeniu przemowy – odparłem ze stoickim spokojem.

Sala zareagowała oklaskami

Sąsiad znów odchrząknął i kontynuował:

– Panie, panowie, przyjaciele, sąsiedzi i wszyscy, którym na sercu leży los naszej małej społeczności. Chciałbym przedstawić kandydata, którego zgłosiłem, chociaż uważam, że to w zasadzie nie jest potrzebne. Nie dlatego, aby kandydat ten nie zasługiwał na prezentację, po prostu wszyscy doskonale go znają. Myślę tu o panu, panie profesorze!

Oklaski były głośniejsze niż poprzednio. Powariowali ci ludzie czy co? Owszem, znałem większość z nich, bo mieszkałem na tym osiedlu od czterdziestu lat. Ale nie przypuszczałem, żeby ta znajomość była wzajemna.

– Przypomnę – ciągnął sąsiad – o wielkiej stracie, jaka spotkała pana profesora rok temu. Odeszła jego ukochana żona. Na pogrzebie byli prawie wszyscy mieszkańcy naszego osiedla!

Hela, niech jej ziemia lekką będzie, była prawdziwą zołzą, ale tylko w domu. Sąsiedzi rzeczywiście ją lubili, bo chętnie dzieliła się z nimi swoją wiedzą. A tę miała sporą, nie zaprzeczam, od sposobu robienia najlepszych konfitur z malin po wywabianie plam z żywicy. Do tego ostatniego radziła używać zmywacza do paznokci.

Cóż, wiedziała takie dziwne rzeczy ta moja Hela-Ksantypa. Szkoda, że miała braki w dogadywaniu się z mężem.

– Już sama tak liczna obecność może być potraktowana jako głosowanie nogami – perorował tymczasem sąsiad. – Czy raczej głosowanie sercami.

Coraz szerzej otwierałem oczy ze zdumienia

No bo jeśli miałoby to być głosowanie, to na Helę chyba, a nie na mnie. To ją przyszli pożegnać tak licznie, co wprawiło mnie wtedy w niejakie oszołomienie.

– Mam nadzieję, że po roku żałoby pan profesor zechce zająć czymś innym myśli, i kandydować do rady osiedla. Dla niego to będzie drobiazg, bo to człowiek światły, wykształcony i mądry. A dla nas? Dla nas to będzie nowa era, bo wreszcie w radzie znajdzie się ktoś, kto będzie miał na uwadze dobro wszystkich mieszkańców osiedla, a nie tylko tych wybranych – tu spojrzał na pozostałych kandydatów.

Faktem jest, że uczestnictwo w obradach rady osiedla dawało pewną władzę i niewielkie możliwości, aby z tej władzy skorzystać. Pokus było całkiem sporo, choćby przetargi na punkty handlowe i budżety na remonty. Tajemnicą poliszynela było, że czasami członkowie rady osiedla nie głosowali za rozwiązaniami najlepszymi, tylko za najkorzystniejszymi dla nich.

Jeden z moich konkurentów wstał, by zaprotestować, ale sąsiad nie dał się uciszyć.

– Ja panu nie przerywałem! – ryknął, posługując się tekstem, który tysiąc razy słyszał w telewizji. Bardzo skutecznie usadził swojego oponenta, po czym chrząknął i mówił dalej:

Uczciwość pana profesora jest wręcz legendarna i nie ma co się nad tym rozwodzić. Jestem przekonany, że to kandydat na miarę naszych potrzeb, i apeluję o wybór przez aklamację! – zakończył z emfazą.

Po sali rozszedł się szmer.

– Czyli… że jak niby mamy głosować?– spytał ktoś.

– Jednomyślnie! – krzyknął sąsiad. – Burzliwymi oklaskami!

Jak na sygnał sala zagrzmiała feerią braw

Zostałem porwany przez tłum i niemal siłą zaciągnięty przed stół prezydialny.

– Panie Konstanty, proszę, niech pan coś powie, bo nam tu salę rozniosą – prezes spółdzielni lękliwie spoglądał na moich wyborców.

Przecisnąłem się przez ciżbę i dopadłem mikrofonu.

– Kochani! – powiedziałem i znów rozległy się brawa, lecz uciszyłem je ruchem dłoni. – Nie wiem, czy taka procedura wyboru jest zgodna ze statutem spółdzielni – wyraziłem swoje obawy.

– Zmie-nić sta-tut! Zmie-nić sta-tut! – odpowiedziała sala gromkim skandowaniem.

Prezes posłał mi błagalne spojrzenie.

– Ale jeśli tak, to bardzo dziękuję za ten zaszczyt! – podniosłem trochę głos, żeby się przebić przez radosny harmider. – I obiecuję, że dołożę wszelkich starań, abyście byli zadowoleni ze swojego dzisiejszego wyboru. Wybaczcie, ale wzruszenie ściska mi gardło i nic już więcej nie zdołam powiedzieć – skończyłem dyplomatycznie i zszedłem z mównicy, żegnany brawami.

Potem było jeszcze kilka formalności, musiałem podpisać jakieś papiery, i nim się obejrzałem, otrzymałem nominację i zostałem członkiem rady osiedla. Dopiero wtedy dotarło do mnie, co się właśnie stało.

Ale się porobiło – pomyślałem. – I co teraz?

Istniało bowiem jedno małe „ale”. No, nie takie małe, całkiem spore, zasadnicze wręcz, które wykluczyłoby moją kandydaturę w przedbiegach.

Owszem, pracowałem na wyższej uczelni i to ponad trzydzieści lat. Tylko że nigdy nie byłem profesorem. Pracowałem jako woźny, choć do pracy chodziłem w garniturze i muszce, bo tak mnie nauczył mój poprzednik.

Pracujemy w przybytku wiedzy i kultury, mówił, więc musimy się stosownie ubierać. Zapewne widywano mnie, jak wysiadam z autobusu przy uniwersytecie i wchodzę tam jak do siebie, a studenci kłaniają mi się w pas. Kłaniali się, a jakże!

Zależało im na współpracy ze mną przy szukaniu zgubionych kluczy, kserowaniu skryptów czy wydawaniu materiałów niezbędnych na zajęcia. Ale największa zasługa w moim „awansie” należy się Heli, która wolała być żoną profesora niż zwykłego woźnego. Więc podtrzymywała ten mit, a ja nie miałem siły się z nią kłócić.

Myślałem, że ten kolos na glinianych nogach sam szybko runie, że taka fikcja musi się wydać. Wystarczy, by ktoś zapytał o mnie na uczelni. Ale ludzie na osiedlu nie wnikali, od czego jestem profesorem. Gdyby zapytali, musiałbym wyznać, że od pilnowania porządku w głównym holu uniwersytetu, i wydawania kluczy.

Ponieważ nikogo nie interesowały szczegóły, a mnie ten zaszczytny tytuł nie przeszkadzał, zaś Helę cieszył, więc nie protestowałem i nie prostowałem pomyłki.

Dopiero teraz pojawił się problem, i to natury moralnej

Skoro bowiem zostałem wybrany do rady osiedla, to chyba powinienem powiedzieć prawdę. Zwłaszcza że sąsiad reklamował mnie jako człowieka uczciwego i nieskazitelnego. Uważał tak, bo… w szachach nie da się oszukiwać.

Byłem w kropce. Przecież nie kłamałem, nigdy nikomu nie próbowałem wmówić, że jestem profesorem wyższej uczelni, aż takiej manii wielkości nie mam. Nie ukrywam jednak, że ten tytuł, czy raczej przydomek, zyskiwał mi szacunek wśród sąsiadów. Jak się przyznam, z profesora stanę się… cieciem. Stracę respekt i poważanie, rozczaruję mojego sąsiada, wystawię i jego, i siebie na pośmiewisko. No i wątpię, by nadal chciał ze mną grać.

Za stary byłem na tłumaczenie się z tego, że nie jestem wielbłądem. Na emeryturze chciałem spokoju. Na pewno nie plotek za plecami. Albo i wyśmiewania wprost. Dlatego postanowiłem zachować mój sekret dla siebie i… zasłużyć na „profesorski” szacunek, jakim się cieszyłem. Przyłożę się do społecznej pracy w radzie, skoro już zostałem wybrany.

Czytaj także:
„Zniosłam poniżenie, gdy mąż poleciał za młodszą kochanką. Chciał mnie wyrolować i przegrał we własną gierkę”
„Byłam na każde zawołanie mamy i siostry. Nie potrafiłam im odmówić. W końcu powiedziałam >>dość<<, a one się obraziły”
„Moi przyjaciele są ekstrawaganccy, ale żeby tak się urządzić? Szczęka mi opadła, gdy weszłam do ich nowego domu”

Redakcja poleca

REKLAMA