Ciężko było opuszczać bezpieczny azyl w leśnej głuszy i wracać między ludzi, bardzo ciężko. W Bieszczadach spędziłem kilkanaście ostatnich lat i miałem nadzieję, że to będzie już moja ostateczna przystań.
– Mam guza piersi, tato – bez żadnych wstępów poinformowała mnie przez telefon Martyna. – Nigdy cię o nic nie prosiłam i teraz też bym tego nie zrobiła, ale nie mam do kogo się zwrócić. Idę na operację i przez ten czas ktoś musi się zająć Zuzią. Tydzień, może ciut więcej, potem powinna już dolecieć mama z Kanady.
Jezu, nie rozmawialiśmy z sobą siedem, może osiem lat i pierwsza wiadomość to rak piersi!
– Przykro mi, córcia – wykrztusiłem, a zaraz potem dodałem: – Jakie „przykro”? Czuję się, jakbym dostał w łeb siekierą. Nawet nie wiem, co powinienem powiedzieć w takiej sytuacji… Za długo byłem sam.
– Jakbym potrzebowała rozmowy – stwierdziła chłodno – dzwoniłabym na telefon zaufania. Przyjedziesz czy nie?
– Jasne – przytaknąłem odruchowo. – A kim jest Zuzia?
– Twoją wnuczką, palancie – rozpłakała się Martyna.
Masz ci los, w międzyczasie zostałem dziadkiem
W tym wieku lat to chyba normalne, ale poczułem się jednak przytłoczony. Świat zewnętrzny znów wkradał się w moje życie i jeśli na to pozwolę, zrujnuje je ostatecznie.
– Lepiej przywieź ją do mnie – wpadłem na genialny pomysł. – Przyda się dziecku trochę świeżego powietrza.
– Zuzia chodzi już do szkoły, tato – powiedziała Martyna, pochlipując. – Potrzebuje przyjaciół i stymulujących zajęć, a nie leśnej pustelni. Jak dotąd nie nabawiła się żadnej traumy, którą by musiała pielęgnować w samotności… To przyjedziesz czy nie? Nie mam czasu na psychologiczne pierdoły.
– Przyjadę – zadeklarowałem stanowczo. – Tym razem nie zawiodę.
Łatwo powiedzieć, „przyjadę”! Musiałem zabezpieczyć mizerny dobytek, znaleźć kogoś, by pod moją nieobecność doglądał zwierzaków, skompletować jakąś garderobę, w której mógłbym się pokazać między ludźmi…
Zajęło mi to trzy dni i byłem z siebie dumny, że udało mi się wszystko dograć. Może niezupełnie wszystko, bo staruszek opel nie miał ważnego przeglądu technicznego, ale życie w głuszy nauczyło mnie, by nie zawracać sobie głowy sprawami, na które nie mamy wpływu. Silnik działał bez zarzutu, a do Katowic nie było znowu tak daleko, by się miało nie udać.
Martwiłem się tylko, czy dam sobie radę w miejskim ruchu, bo przez te wszystkie lata odzwyczaiłem się od zatłoczonych ulic, ale jakoś poszło. Największy problem sprawiło mi odnalezienie mieszkania córki pośród identycznie wyglądających, betonowych bloków.
Myślała, że wciąż piję, jak dawniej
Kiedy stanąłem wreszcie pod drzwiami Martyny, czułem, jakbym w brzuchu dźwigał stalową kulę. Zapukałem i po chwili stała przede mną trzydziestoletnia kobieta o szczupłej twarzy i smutnych oczach. Ładna, z drobnymi jak u nastolatki piersiami, w których zagnieździł się pieprzony nowotwór. Kiedy lata temu zdecydowałem się odejść od rodziny, żona była w podobnym wieku.
– Jestem – powiedziałem, usiłując się uśmiechnąć.
Martyna w milczeniu skinęła głową i przypatrywała się bacznie mojej twarzy.
– Jak się czujesz? – wymamrotałem, czując się coraz bardziej nieswojo.
Przygryzła wargi i wzruszyła ramionami. Nie potrzebowałem lepszej odpowiedzi.
– Nie pijesz? – spytała wreszcie ściszonym głosem.
Zaprzeczyłem, kręcąc głową.
– Mogę ci zaufać? – nie spuszczała ze mnie wzroku.
– Możesz, córcia – zapewniłem. – Góry mnie wyciszyły.
– Mama uważała, że nie powinnam cię angażować – powiedziała. – Ale nie mam wyjścia. Gdyby jednak coś się stało mojej córce, to obiecuję, że znajdę cię i ….
– Dziadek – zza biodra Martyny wysunęła się dziecięca główka. – Czy ty jesteś Świętym Mikołajem?
– No właśnie – wtrąciła jej mama. – Musisz się ogolić, bo sąsiedzi pomyślą, że wpuszczam na klatkę menela.
– Niee! – zaprotestowała głośno Zuzia. – Nie wolno obcinać brody Świętemu Mikołajowi!
Nie dziwiłem się, że mi nie ufa
– Coś z tym zrobimy – powiedziałem, przykucając. – Nie jestem prawdziwym Mikołajem, więc możemy trochę ją skrócić, żeby nie straszyć ludzi. A ty jesteś chyba Zuzia, tak?
– Tak – skinęła główką. – Będę się tobą opiekować, kiedy mama wyjedzie do szpitala – dodała poważnie.
– Jasne – zgodziłem się. – Ktoś powinien się mną zająć.
– Mam nadzieję, że to był żart – mruknęła pod nosem Martyna i wchodząc w głąb mieszkania, dodała: – Wejdź wreszcie i zamknij za sobą drzwi. Zrobiłam ci trochę miejsca w szafie, możesz się rozpakować.
– Niewiele tego mam – powiedziałem, rzucając plecak na podłogę. – Ale chętnie bym się czegoś napił.
– To sobie zrób – powiedziała Martyna, wskazując na drzwi do kuchni. – Zuzia ci pokaże, co i jak, ja muszę się spakować do szpitala.
– Kiedy jedziesz? – spytałem.
– Jutro – odparła, wchodząc do swojej sypialni i już zza drzwi dorzuciła: – Przypilnuj, Zuziu, żeby dziadek nie rozpalił ogniska na środku kuchni.
– Umiesz palić ognisko? – oczy Zuzi zrobiły się okrągłe z podziwu. – A nauczysz mnie?
– Jasne – uśmiechnąłem się. – Tylko nie w domu, mama by się gniewała.
Zuzia była niesamowicie fajnym dzieciakiem
Poprosiła mnie, bym jej opowiedział o górach, wilkach, o łowieniu ryb, o spaniu w lesie… Miała ciekawość świata i umiejętność słuchania. I pomyśleć, że do tej pory nie miałem pojęcia o jej istnieniu! Ciągle coś przegapiałem w życiu.
Właściwie chyba zupełnie je spaprałem, choć do czasu wyjazdu do Sarajewa nic na to nie wskazywało. Miałem kochającą żonę, dziecko, plany na przyszłość i marne perspektywy, by je zrealizować – dlatego właśnie zdecydowałem się na udział w misji. Można było zarobić.
W zasadzie nie uczestniczyliśmy w działaniach wojennych, ale rzeczywistość była mniej zasadnicza i przekroczyła moje zdolności adaptacyjne. A może po prostu nie nadawałem się na żołnierza? Możliwe, bo z całego plutonu tylko mnie odbiło.
Kiedy wróciłem, nic nie było już takie samo. Nie miałem pojęcia, skąd brały się we mnie pokłady agresji. Zacząłem przesadzać z piciem i wdawałem się w rozróby, ba, sam je prowokowałem. Stawałem się nieobliczalny i niebezpieczny, a rodzina zaczęła się mnie bać.
Nigdy nie podniosłem ręki na żonę ani na córeczkę, ale zdarzało mi się przywalić pięścią w kuchenną szafkę albo w Bogu ducha winne lustro. Potem przepraszałem wystraszone dziewczyny, ale było za późno – przestały mi ufać.
Zamiast je chronić, stawałem się zagrożeniem. Wydawało mi się wtedy, że najsensowniej będzie usunąć się z ich życia. Nie nadawałem się ani na męża, ani na ojca, więc uciekłem najdalej, jak się dało.
– Co z jej ojcem? – spytałem Martynę, kiedy już położyła małą do łóżka i usiedliśmy przy kuchennym stole.
– Nie wiem – wzruszyła ramionami ze złością. – Może jest twoim sąsiadem w Bieszczadach? Chociaż nie sądzę, by wytrzymał bez kobiet dłużej niż tydzień. Pogoniłam go, ot co.
– A u mamy, co słychać? – zagaiłem.
– Sam ją spytasz, kiedy przyjedzie – powiedziała oschle.
Nie za bardzo nam wychodziło bycie rodziną. Właściwie byliśmy obcymi sobie osobami, które przypadkowo znalazły się w jednym miejscu. Od lat żyliśmy w innych światach. Wiedziałem, że żona ułożyła sobie życie w Kanadzie, ale nic poza tym.
Musiałem nadrabiać zaległe lata
– Trochę się obawiam tego spotkania – wyznałem.
– Przeżyjesz – mruknęła Martyna i uzmysłowiłem sobie, że jej umysł zajmują teraz ważniejsze problemy.
– Wszystko będzie dobrze, Martynko – powiedziałem. – Jedź i nie martw się o córkę. Będę o nią dbał jak… Tak, jak powinienem był dbać o ciebie, kiedy byłaś w jej wieku.
Spuściła głowę i rozpłakała się.
– Tak się boję – szepnęła bezradnie.
Ująłem jej dłoń, zapewniając, że wszystko się szczęśliwie skończy; jestem tu i nie odjadę, dopóki nie będzie dobrze. Moje starania, zamiast ją uspokajać, spowodowały, że całkiem się rozkleiła. Objęła mnie rękami za szyję i rozpłakała się na dobre. Ta bliskość zupełnie mnie oszołomiła.
Z początku zesztywniałem i nie wiedziałem, jak się zachować. Potem napięcie zaczęło mnie opuszczać i mocno przytuliłem córkę. Płakała, a ja w milczeniu głaskałem ją po włosach, pozwalając trwać tej chwili tak długo, jak będzie trzeba.
– Jesteś bardzo dzielna, Martynko – powiedziałem. – Dużo twardsza ode mnie.
Przymknęła powieki i wzięła parę głębokich wdechów.
– Czasami mam ochotę uciec od swojego życia – powiedziała, uspokoiwszy się trochę.
– Chyba każdy odczuwa taką potrzebę – odparłem. – Ulegają jej tylko najsłabsi, a ty do takich nie należysz, dlatego mam pewność, że dokopiesz temu nowotworowi. Nie wie, sukinsyn, z kim zadarł.
Uśmiechnęła się leciutko.
– Dziękuję, że przyjechałeś – powiedziała. – Będzie dobrze.
Ja sam nie bardzo wierzyłem w takie zaklinanie rzeczywistości, ale ważne było, by ona wierzyła.
Radziłem sobie. Zajmowałem się Zuzią, sprzątałem, gotowałem… Nie wiem, czy z nadmiaru wrażeń, czy z powodu przegrzanego mieszkania, ale prawie nie spałem.
Myślałem o swoim życiu i słuchałem odgłosów miasta. Rano, razem z Martyną, odprowadziliśmy Zuzię do szkoły, by panie nauczycielki oswoić z moim widokiem. Potem wróciliśmy do domu, gdzie Martyna po raz kolejny streściła zakres moich obowiązków, i zadzwoniliśmy po taksówkę. Uściskałem córkę, po raz ostatni zapewniłem, że wszystko będzie dobrze, i zostałem sam.
Dobrze było przez 3 dni
Wywiązywałem się wzorowo z powierzonych zadań: rano ściągałem małego śpiocha z łóżka, robiłem śniadanie i odprowadzałem Zuzię do szkoły. Potem wracałem, ogarniałem trochę w domu i robiłem obiad. Po południu truchtałem po odbiór Zuzi, jedliśmy obiad i wychodziliśmy na miasto. Martyna codziennie dzwoniła do nas ze szpitala.
Czwartego dnia dogoniła mnie przeszłość. Rano, jak zwykle, odprowadziłem Zuzię i wracałem do mieszkania. Zatrzymałem się na chwilę przy swoim samochodzie, bo wydało mi się, że coś nie gra. No jasne, antena była wyłamana, a wycieraczki zniknęły. Uroki miasta, cholera. Tylu ludzi wkoło i nikt nie zareagował!
Uchyliło się jakieś okno na parterze i wyjrzał przez nie młody mężczyzna.
– To twój gruchot, dziadku? – spytał.
Pokiwałem smętnie głową.
– To wypad z parkingu – warknął. – To jest moje miejsce.
Rozejrzałem się dookoła. Miejsca parkingowe nie wydawały się zarezerwowane, zresztą Martyna by mi wspomniała, gdyby tak było.
– Więcej szacunku, młodzieńcze – powiedziałem. – Pewnie jestem starszy od twojego ojca. Samochód zostanie tu, gdzie jest, więc popuść gumeczki z warkoczyków.
– Zaraz ci pokażę szacunek, gnoju – powiedział i jego głowa zniknęła.
Po chwili drzwi od klatki schodowej się otworzyły i na parking wszedł trzydziestoletni byczek w markowych dresach i chińskich klapkach.
– Nikt nie będzie mi ubliżał na mojej dzielni – powiedział, zbliżając się do mnie. – Zabieraj tego rzęcha, menelu, i spier… w podskokach – walnął pięścią w maskę samochodu, a potem wykonał ruch, jakby chciał sięgnąć do mej twarzy.
Zadziałała pamięć ciała i godziny treningu
Zamiast uchylić się czy cofnąć, zrobiłem krok w stronę agresora, zbiłem jego rękę w dół i natychmiast uderzyłem pięścią w nasadę nosa. Cios był taki sobie, ale że facet zbliżał się z impetem, sam nadział się na moją pięść. Górna połowa jego ciała zrobiła stop, a dolna poszła do przodu, w rezultacie gość klapnął tyłkiem na beton z oszołomieniem na twarzy. Z nosa od razu chlusnęło na czerwono i markowy dres szlag trafił.
Zostawiłem śmiecia tam, gdzie jego miejsce, i ruszyłem do mieszkania. Chciałem wstawić bigos, a bigos potrzebuje trochę czasu, by nabrał smaku.
– Dobrze mu pan zrobił – powiedziała kobieta, którą minąłem w drzwiach. – Cały blok terroryzuje, a dzielnicowy się boi do ich mieszkania wejść. Tylko że na pana miejscu jednak przestawiłabym samochód. To naprawdę nieobliczalny typ.
– Nie można się cofać przed agresją – powiedziałem. – To ją tylko ośmiela.
Pokręciła głową z podziwem.
– Beata – przedstawiła się. – Takich sąsiadów nam trzeba – dodała. – Mam nadzieję, że pan dłużej zostanie.
– Niestety – powiedziałem. – Tylko do czasu, aż córka wróci ze szpitala.
– Trzymam kciuki za panią Martynę. Gdyby potrzebował pan pomocy, niech się pan nie krępuje i puka piętro wyżej.
Podziękowałem za miłe słowa i poszedłem wstawić bigos. Dwa dni później ktoś wybił boczną szybę w samochodzie. Zakleiłem ją folią i wzmogłem czujność. W nocy i tak kiepsko sypiałem, było stanowczo za głośno, za jasno i za ciepło.
Martyna przeszła już operację. Lekarze byli zadowoleni ze swojej roboty i dawali nadzieję na pełne zwycięstwo. Moja córka czuła się dobrze, ale nie mogła jeszcze wracać do domu.
– Jeszcze parę dni – powiedziała w rozmowie z Zuzią. – Wytrzymasz?
– Jasne – pogodnie zapewniła ją mała. – Razem z dziadkiem wytrzymujemy.
Moja eks zapowiedziała swój przyjazd nazajutrz
Było wątpliwe, byśmy wytrzymali pod jednym dachem dłużej niż jedną noc, więc mogłem pomyśleć o powrocie do mojej ostoi. Jak dla mnie to była naprawdę moc wydarzeń.
Była chyba trzecia nad ranem, a ja leżałem z otwartymi oczami i zastanawiałem się, jak wygląda kobieta, którą kiedyś kochałem. Jak przebiegnie nasze jutrzejsze spotkanie? Okno miałem uchylone, dlatego od razu usłyszałem hałas na ulicy. Po ciemku podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz.
Jakiś typek, w czapce zaciągniętej na twarz, skakał właśnie po dachu mojego samochodu. Wskoczyłem szybko w spodnie i cicho wymknąłem się z mieszkania. Zbiegłem na dół i wyszedłem na dwór.
Kiedy tylko drzwi klatki się za mną zamknęły, zainkasowałem pierwszy cios. Pałka bejsbolowa trafiła w bok klatki piersiowej z takim impetem, że ugięły się pode mną nogi. Drugi cios miał dosięgnąć mojej głowy, ale byłem już przygotowany: skróciłem dystans i przechwyciłem broń przeciwnika, zanim zyskała pełną prędkość i moc.
Jednocześnie walnąłem kolanem w rejon jego krocza i chyba trafiłem, bo jęknął, poluzował chwyt na pałce i zgiął się wpół. Szala zwycięstwa przechyliła się na moją stronę. Tak mi się wydawało, ale facet był innego zdania – w jego ręce błysnął nóż.
Skoczył jak furiat, ja przeceniłem swój refleks i zanim zadałem cios pałką, zdążył mnie dwa razy dziabnąć w przedramię i w bok. Wydawało się, że lekko, ale zaczęło płynąć stanowczo za dużo krwi. Słabłem, i to szybko. Chciałem wrócić do mieszkania, ale dotarłem tylko na pierwsze piętro. Potem odezwały się syreny policyjne, zaczęły trzaskać drzwi.
Ktoś pochylił się nade mną.
– Pani Beatko – rozpoznałem sąsiadkę. – Moja wnuczka została sama. Niech mi pani pomoże do niej wrócić.
Nie dałem rady się podnieść. Przed oczami pojawiły się mroczki.
– Sanitariusz! – ktoś krzyknął. – Prędko, tutaj!
– Niech pani weźmie klucze – poprosiłem. – Ja zaraz wrócę, muszę odprowadzić Zuzię do szkoły…
– Wszystkim się zajmę – usłyszałem i pozwoliłem sobie odpłynąć.
Ocknąłem się w szpitalu. Słaby i obolały
Zerknąłem na opatrunek i skrzywiłem się z niesmakiem. Dałem się dziabnąć jakiemuś gnojkowi? Czyżbym się starzał? Męska duma nie pozwoliła mi przejść nad tym do porządku dziennego, ale gdzieś w tyle głowy zaświtała inna myśl, na tyle niepokojąca, że nie chciałem jej rozwijać. Była jednak natarczywa i w końcu musiałem się z nią zmierzyć.
Ta bójka to była dziecinada. Miałem misję, a jej celem nie była ochrona starego opla, tylko wnuczki. Kolejny raz dałem dupy. Zuzia została bez opieki, bo dziadzio postanowił walczyć z nieprawością tego świata.
Musiałem wracać do mieszkania, i to jak najszybciej. Gdzieś obok usłyszałem kliknięcie oznaczające przyjście esemesa. Zajrzałem do szafki stojącej przy łóżku. Telefon leżał w szufladzie, więc sięgnąłem po niego i zerknąłem na wyświetlacz. Wiadomość od mojej byłej.
„Jak zwykle nawaliłeś, co?”. I druga: „Zuzia cię pozdrawia i przesyła buziaki. PS Napisz, jak się czujesz, bo nie chcą nas wpuścić do szpitala”.
Kolejny esemes, wysłany całkiem niedawno: „Cholera jasna, napisz coś, bo umieramy ze strachu”. Ha, napisała, „umieramy”, więc może nie jest tak źle… Spieprzyłem, ale trzeba wziąć to na klatę i wykonać kolejny ruch. W końcu na tym polega życie.
Czytaj także:
„Trafiłam do domu starców i myślałam, że to mój koniec. Los miał dla mnie niespodziankę. Stanęłam na ślubnym kobiercu”
„Córka szła po trupach do celu. By żyć na poziomie, schowała godność do kieszeni i wskoczyła do łóżka bogatego szefa”
„Odmówiłem facetowi, który za kasę chciał popilnować mi auta. To, co zrobił w zemście, nie mieści mi się w głowie...”